Kristina Sabaliauskaite  
Cesarzowa Piotra. Tom I 
Przełożyła Eliza Deszczyńska 
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2025
Rekomendacja: 5/7 
Ocena okładki: 4/5
Wielkie uwiedzenie
Przed kilkoma laty cztery tomy „Silva rerum” pani Sabaliauskaite (używam słowa „pani’ wbrew panieńskiemu, tradycyjnemu na Litwie zapisowi nazwiska z końcówką -aite – bowiem pani Kristina podobno zamężna jest i ma dzieci; ale litewskie prawo obecnie dozwala – mimo zamążpójścia – na pozostawienie panieńskiego zapisu nazwiska; nie trzeba już końcówki obligatoryjnie zmieniać na -iene) zrobiły duże wrażenie na publiczności – piszącego te słowa nie wykluczając. Litewska tetralogia z epoki XVII i XVIII wieku wywróciła na nice ściśle polonocentryczny punkt widzenia naszej literatury o tamtych czasach – z litery i ducha sienkiewiczowskiej. Pokazała inne możliwości opowiadania oraz interpretacji – z niezrównanym mistrzostwem słowa i narracji. Dowiodła, że nie jesteśmy pępkiem Wszechświata, że wszyscy wokół mają swoje historie (nawet jeśli są trochę sztuczne i naciągane) – i nie da się rozstrzygnąć, która jest „najmojsza”…
A poza wszystkim pani Sabaliauskaite uwiodła mnie „na zawsze” swoją fenomenalną, nieposkromioną wyobraźnią i siłą kreacji. Bo czymże innym niż wielkim arcydziełem imaginacji prozatorskiej być może scenka, gdy pijaniusieńki w trąbę, zażywny pułkownik carskiej infanterii po wyjściu z bani rzuca się goły w zaspę świeżego śniegu, przy pomocy nagłej i obfitej erupcji gazów post-trawiennych rzeźbiąc w białym puchu wyrafinowaną, farfurkową strukturę ozdobną? Myślę, że sam jegomość Pierre-Thomas-Nicolas Hurtaut, autor wiekopomnej rozprawki „L’Art de péter” (No cóż, nie da się tego przetłumaczyć dobitniej i zwięźlej niż „Sztuka pierdzenia”) nie wpadłby na podobny koncept… Nie dociekam, czy pani Sabaliauskaite doszła do tej scenki metodami eksperymentalnymi, czy poprzestała na spekulacji intelektualnej bądź kwerendzie w archiwach – liczy się rezultat; a ten jest fundamentalnie olśniewający… W sensie imaginacyjnym, przecież nie rzeczywistym.
Tom pierwszy „Cesarzowej…” trzyma się imaginacyjnego poziomu „Silva rerum”, a lektura zapowiada kolejny wielki sukces prozatorski. Sabaliauskaite bowiem jest wielka i doskonała. W rzeczy samej – wydobycie na światło dzienne opowiedzianej przez nią historii jest wyczynem narracyjnym przedniej klasy. Status wyczynu przyszedł do tej prozy przede wszystkim dzięki diametralnej zmianie perspektywy opowiadania. Szukałem odpowiednich słów, by ją zdefiniować – aż ostatecznie przystałem na perspektywę płciowo-heroiczną. Innymi słowy: herstoria (modne ostatnio słówko), czyli żywot kobiety w epoce krwawych wojen okołobałtyckich wszystkich ze wszystkimi na przełomie XVII i XVIII wieku, przez nią samą szczerze opowiedziany – plus zgiełk carskiej alkowy oraz miarowe skrzypienie łoża (wcale nie przez syndrom niespokojnych nóg), więc ogólnie – posługując się językiem bohaterki-narratorki, nader sprawnie zrekonstruowanym (a może wynalezionym) przez panią Sabaliauskaite: świst pizd; oba aspekty zapisane z batalistycznego punktu widzenia.
Ale jak to szło? Jest wieczór 16 maja 1727 roku. W posadzie Carskie Sioło (posad’ to tyle co po naszemu podgrodzie, przedmieście) koło Petersburga, w wytwornym imperatorskim pałacu zaczyna się ostatnia doba żywota niejakiej Marty Heleny Skowrońskiej, Litwinko-Polko-Niemki bałtyckiej (to ostatnie po mamie – Dorocie z domu Hahn, pochodzącej ze zniemczonych Prusów albo kolonistów niemieckich, sprowadzonych przez zakon Kawalerów Mieczowych). Ojciec Marty, Samuel Skowroński, prawdopodobnie był zubożałym (o co wtedy było nietrudno) polskim (ale z korzeniami raczej litewskimi…) szlachcicem (herbu Jastrzębiec). Wyzuta z majątku rodzina zamieszkała w miasteczku Jakobstadt (nad Dźwiną w Łatgalii; obecnie Jēkabpils w południowej Łotwie). Marta urodziła się zapewne w roku 1683, a po śmierci obojga rodziców trafiła do Marienburga w Liwonii (dziś Alūksne na północy Łotwy, przy granicy z Estonią i Rosją), do rodziny luterańskiego pastora Ernesta Glücka (skądinąd wielce zasłużonego dla dziejów Łotwy, tłumacza Biblii na język łotewski). W 1702 roku podczas zmiennych kolei tzw. III wojny północnej Marienburg został zdobyty przez wojska rosyjskiego feldmarszałka Borysa Szeremietiewa, który osobiście wyrwał swoim żołdakom-gwałcicielom ledwo napoczętą Martę i wcielił do swego orszaku jako portomojkę – praczkę znaczy. Co nie wyklucza, iż nie używał jej w celach seksualnych – wprost przeciwnie. Od Szeremietiewa przejął Martę (za pieniądze, ma się rozumieć) Aleksander Daniłowicz Mienszykow, carski faworyt i najbliższy przyjaciel młodego władcy Rosji Piotra Aleksiejewicza Romanowa. W roku 1705 (a może to był rok 1706 – źródła są nieprecyzyjne…) Marta Skowrońska, skromna służąca (aczkolwiek z obowiązkami natury seksualnej) na dworze Mienszykowa w Moskwie, poznała starszego od niej o dwanaście lat cara Piotra. Który to car – urzeczony jej urodą, obyciem towarzyskim i dowcipem, czyli zaletami zupełnie nie-ruskimi, wręcz egzotycznymi – wyprosił dziewczynę od swego przyjaciela; Mienszykowowi nie wypadało odmówić…
I tak się zaczęła kariera dziewczyny – urodzonej wśród plebejskiej hałastry bylejakiego miasteczka w polskich Inflantach, ale umierającej jako Jej Wieliczestwo Ekatierina Pierwaja, Impieratrica Wsiej Rossiji, wdowa po wielkim carze-reformatorze Piotrze Pierwszym (przeżyła go o dwa lata), caryca łaskawa, dobrze przez bojarów i lud prosty wspominana. Jak było naprawdę – sama nam opowiada. Pani Sabaliauskaite podjęła ryzykowny trud zapisu tej ekscytującej herstorii w formule autobiograficznego monologu wewnętrznego. Ryzyko polega głównie na oczywistej możliwości niedopowiedzenia. Nie dlatego, że Jej Wysokość zechce coś pominąć, o czymś zapomnieć, coś zmienić. Wprost przeciwnie – wydaje się, że w kwestii dosłowności jej szczerość narracyjna wydaje się niedościgła. Autorka skonstruowała w tym celu figurę wyposażoną w pamięć doskonałą z jednoczesnym brakiem jakichkolwiek zahamowań. Wszak jej monolog – poruszający i brutalny – nie bez racji jest ściśle w e w n ę t r z n y. Któżby bowiem mógł i chciał słuchać wywodów grubej, obolałej, kiepsko oddychającej i krwawiącej ze wszystkich otworów ciała, niekontrolującej zwieraczy, gnijącej, dogorywającej w mękach władczyni? Przecież nie głupie, pazerne dwórki, zainteresowane tylko możliwością przetrząśnięcia szkatuł, sepetów, kufrów, szaf i schowków w komnatach carycy. Ani znudzony swymi obowiązkami lekarz. Tylko my jej posłuchamy… Zaś niedopowiedzenie? No cóż – chodzi o niedopowiedzenie w sensie najzupełniej ścisłym i raczej odmiennym od potocznego rozumienia tego terminu, Czyli to obawa o to, czy narratorka zdąży z opowieścią przed nadejściem śmierci – ergo: momentu, w którym zamilknie. (Uczciwie przyznać należy, że w literaturze samo zejście narratora z tego świata to żadna przeszkoda; w każdym razie powód niedostateczny, by takowy zamilkł…)Wszelako to problem, który rozstrzygnie się dopiero w drugim tomie, więc na razie nic nam do tego…
Ale spróbujmy tę herstorię dobrze zrozumieć. W takiej naskórkowej, powierzchniowej warstwie ta narracja jawi się jako nieco awanturniczy, nieco libertyński (a nawet gargantuiczny – w sensie nagromadzenia, piętrzenia się obscenów oraz podrzucanych wyobraźni obrazów orgiastycznych tudzież korowodów rozpusty) zapis życia pewnej wyuzdanej panienki z ludu, robiącej niechcący karierę dzięki atrakcyjnym ponad przeciętną miarę atrybutom oraz umiejętnościom jej płci przynależnym. Pomyli się jednak srodze każdy, kto na tym poprzestanie, kontentując się wyobrażeniem kwarcianej stągwi dowolnego napitku utrzymującej się w pionie, a postawionej na sterczących cyckach albo okazałym zadku naszej narratorki. Sabaliauskaite umie w te klocki, ale niech nikogo nie zmyli imaginacyjna rozrzutność jej prozy. Ta gra toczy się na wyższym poziomie…
Historia kariery Marty Heleny Skowrońskiej to tylko pikarejski kostium dla innej historii – opowieści o wielkim uwiedzeniu (nie w sensie cielesnym bynajmniej) z udziałem iluzji, gry pozorów, mistyfikacji, maskirowki, nagiej siły i braku jakichkolwiek skrupułów i zasad – osobliwie moralnych, traktowanych jak zbędny balast i oznaka słabości. To historia o uwiedzeniu Europy przez Rosję. Tak, tak – dokładnie.
Gdy w Średniowieczu (tym nieco późniejszym)przestano pisać na mapach, że dalej na wschód od Waregów, Polaków, Prusów, Litwinów i południowych Rusów mieszkają jacyś mityczni Hiperborejczycy (trzy nogi i jedno oko to były typowe ich atrybuty), ustalono – acz nie bez wątpliwości – że te wschodnie plemiona są w pewnym sensie do Europejczyków podobne, ale żyją zbyt daleko, by się nimi przejmować. Oczywiście – bardziej przedsiębiorcze jednostki penetrowały utworzone dzięki tym obserwacjom Pogranicze, lecz nie bardzo było czym z tamtymi handlować. No, wyjąwszy luksusowe futra (sobole, gronostaje w zimowej szacie) i taki dziwny minerał, zwany muskowitem (fachowa nazwa to mika czyli łyszczyk – to znaczy różne glinokrzemiany kilku pierwiastków metalicznych, m.in. potasu, sodu, wapnia, magnezu czy litu); zanim rozpowszechniło się szkło, mika była stosowana jako medium przepuszczające światło. Tak czy inaczej – jakieś status quo między Europą a Wschodem (zwanym czasem Moskowią) się utrwaliło. Sęk w tym, że jak Europa uświadomiła sobie istnienie tamtych krain i ludów, tak oni, na zasadzie wzajemności, zorientowali się, jakich sąsiadów mają na zachodzie. W naturalny zatem sposób wytyczone w drodze uzusu Pogranicze stało się rejonem lokalnych kłopotów, jakie z ciekawskimi sąsiadami zaczęli mieć Szwedzi, Polacy wespół z Litwinami, Rusini oraz Imperium Osmańskie. Ale Europa jako taka bezpośrednio problemów z nimi nie miała. Miała za to wcale nie mniejszą ciekawość i nieposkromione instynkty kupieckie, biznesowe, może nawet macierzyńskie.
Moskwicini, zwani potem Rosjanami, lud poniekąd zbójecki, po twardej szkole, jaką zafundowali im okrutni Mongołowie, marzyli (a przynajmniej ich władcy marzyli) o wyciągnięciu łap po rozmaite dobra europejskie. Ale ciągle jeszcze różnica potencjałów była zbyt duża. Dopiero pod koniec XVII wieku, czyli patrząc z szerszego historiozoficznie punktu widzenia, niemal w ostatniej chwili, w Rosji pojawił się niejaki Piotr Aleksiejewicz Romanow, młody członek panującej dynastii, który w 1682 roku (miał dziesięć lat) został carem. Onże Piotr, nieźle wykształcony, ciekawy świata i ludzi, a przy tym bezwzględny, zdecydowany i brutalny, zorientował się szybko, że po staremu z Europą się nie da. Więc chwilowo zostawił w domu hordy swoich żołdaków – morderców, rabusiów, gwałcicieli, podpalaczy. Przebrał się w kostium Jewropiejca, założył maskę kulturalnego człowieka i ruszył zaprzyjaźniać się z Zachodem. Zachwytom nie było końca… Mało tego – gdy wrócił do domu, poobcinał brody bojarom! I w ogóle wszystko modernizował na wzór kontynentalny. Zachwytom znów nie było końca.
Gdy w końcu uznał, że może ruszyć na wojnę, by poszerzyć swe imperium, dostał nieoczekiwane poparcie od chóru pożytecznych idiotów, „prawdziwych Europejczyków”. Że mu się sprawiedliwie należy to, czego żąda (chodziło o dostęp do Bałtyku i czarnomorskich plaż). Że jak dostanie te drobiazgi, to na nich poprzestanie. Że przecież jakoś musi wejść do rodziny cywilizowanych narodów. Uwierzyli mu na słowo, chociaż żadnych zmian w Rosji nie widzieli na własne oczy. Piotrze, jak ty tego dokonałeś?
O tym właśnie pisze Sabaliauskaite… O tym Wielkim Uwiedzeniu. Bo przecież wieki mijają, a ono trwa. Kolejne pokolenia dają się nabierać maskom i przebierankom, kolejne pokolenia mają poczucie misji cywilizacyjnej. Mniemają, że oswoją Rosję, kupując tanio futra i muskowit (pardon – ropę i gaz) w zamian za technologiczne nowinki (które i tak tamci popsują). Wnikajcie zatem w tę lekturę głębiej – nie zatrzymujcie się tylko na atrakcyjnej imaginacyjnie warstewce opisu obyczajów carskiego dworu na przełomie stuleci siedemnastego i osiemnastego. Nieustanna ruja wprawdzie ciekawa jest, ale Sabaliauskaite proponuje nieco więcej…
Tomasz Sas 
(29 10 2025)

Brak komentarzy