Piotr Tarczyński 
Oślizgłe macki, wiadome siły
Wydawnictwo Znak litera nova, Kraków 2025
Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5
Ameryka ze spuszczonymi portkami
Podtytuł tej książki brzmi „Historia Ameryki w teoriach spiskowych”. Ta rekomendacja wyczerpuje opis istoty samej publikacji. Ameryka bowiem, a konkretnie Stany Zjednoczone Ameryki Północnej – demokratyczna (ciągle jeszcze) republika federacyjna, położona z grubsza w południowej połówce (wyjąwszy Alaskę, bo odlegle Hawaje możemy się nie martwić…) kontynentu północnoamerykańskiego – jest państwem, które w wyniku spisku, zbrojnego sprzysiężenia i w końcu otwartej rebelii przeciw „prawowitej” władzy powstało. Spiski prawdziwe i towarzyszące im tzw. teorie spiskowe są zatem nieodrodnym składnikiem tamtejszego pejzażu życia publicznego. Od zawsze…
Chronologicznie pierwszy z mitów założycielskich amerykańskiej republiki – czyli tzw. herbatka bostońska z 16 grudnia 1773 roku – nie był spontanicznym aktem nieposłuszeństwa wkurzonych obywateli, lecz dobrze i długo przygotowanym przez sprzysiężenie Synów Wolności – organizację przeciwników nakładanych przez króla na kolonie podatków i zwolenników bojkotu handlu z Centralą. Spiskowcy w przebraniu Indian wtargnęli na trzy statki w bostońskim porcie i wyrzucili do morza 300 skrzyń z herbatą. Romantyczna aura po dziś dzień spowijająca imponderabilia tego absurdalnego „heroicznego” gestu rewolucyjnego wciąż jest opowiadana jako chwalebny mit założycielski republiki. Dwa i pół roku później akt założycielski republiki – uchwaloną 4 lipca 1776 roku przez Kongres Kontynentalny reprezentantów trzynastu kolonii „Deklarację Niepodległości” – też napisali i wypromowali spiskowcy, członkowie autentycznego sprzysiężenia mającego na celu uwolnienie się spod władzy króla i parlamentu brytyjskiego przy pomocy wszelkich dostępnych środków – od werbalnego wypowiedzenia posłuszeństwa i zerwania przysiąg, po walkę zbrojną w ostateczności.
Spiskowa zatem (w sensie ścisłym i dosłownym) proweniencja państwa sprawia, iż rzesza jego obywateli traktuje spiski jako naturalny składnik życia publicznego i gotowa jest mniemać (za specjalnym poduszczeniem albo i bez niego), że wszędzie i zawsze możemy mieć z nimi do czynienia. To znaczy, że wszędzie i zawsze to, co się dzieje, nie jest rezultatem długotrwałych procesów społecznych i ekonomicznych (większości z nich nie da się kontrolować ani nawet zaplanować) lub przypadku zgoła – lecz efektem celowego i skrytego działania głęboko zakonspirowanej grupki, chcącej odmienić świat (nasz świat), zdobyć władzę (naszą władzę), bogactwo (nasze bogactwo), a nas zniewolić. Paranoja…
Teoria wszechobecnego, generalnego spisku elit przeciw reszcie świata prawie niewzruszalna jest i trwała, bowiem wielce jest atrakcyjna. Przede wszystkim w sposób prosty i jednolity objaśnia wszelkie przeszłe i przyszłe zdarzenia w życiu publicznym – ergo: nie wymaga żadnej specjalistycznej wiedzy i cierpliwego studiowania sensu przeszłych i przyszłych dziejów naszej cywilizacji. Założenie spiskowe z góry uwalnia swych wyznawców od ontologicznego trudu poznawania natury rzeczy i zjawisk. Jest przeto tak atrakcyjne, jak dla fizyków powabna jest jednolita teoria pola, a dla teoretyków zbiorowego żywienia – jednolita teoria zupy, nad którą od lat pracują laboratoria i kuchnie w szpitalach publicznych…
Wiara w konkretne spiski to tylko część problemu – mniejsza skądinąd, choć zdarzają się takie zdarzenia, w które wierzy „cała Ameryka”. Na przykład spiskowe (CIA?, FBI?, komuniści z Kuby?, albo przeciwnie: dysydenci z Kuby?, mafia?) fundamenty zamachu na Kennedy’ego czy atak na wieże nowojorskiego WTC 11 września 2001 roku (nie tam żadni islamiści, tylko… rząd Stanów Zjednoczonych albo żydowski rząd światowy) – że o powszechnej wierze w lądowanie kosmitów w Roswell już nie wspomnę. Większym problemem jest tzw. narracja spiskowa, czyli opowiadanie świata wedle założenia, że za wszystkim – dosłownie za wszystkim – stoi jakaś anonimowa lecz potężna siła, która podejmuje decyzje i sama wszystko organizuje. Z tego puntu widzenia większość Amerykanów to jednak konspiracjoniści – wierzą albo we wszechświatową teorię, albo chociaż w jakich konkretny (ale mniemany) spisek.
Kraj, którego obywatele skłonni są masowo, tłumnie uwierzyć w największą głupotę, byleby tylko była atrakcyjnie skonstruowana i objawiła się w głównym nurcie oczekiwań społecznych, jest chyba łatwy do rządzenia. Wystarczy tylko porzucić racjonalizm, logikę, odejść od prawdy, powołać uniwersytety „chłopskiego rozumu”, skompromitować dotychczasowe autorytety… Posługiwać się na skalę masową kłamstwem i manipulacją. I niech rząd sam jakąś spiskową narrację wymyśli od czasu do czasu – by obywatele czuli więź z władzą i nie męczyli się bez wsparcia. Czy ja nie opisałem (niechcący i przypadkiem) republiki Trumpa? Niewykluczone, że tak… Dożyliśmy bowiem chwili, gdy spiskowa narracja nie jest już tylko domeną zanarchizowanych mentalnie obywateli – dożyliśmy chwili, gdy legalnie ustanowiona (w drodze wyborów, w co aż nie sposób uwierzyć) władza sama buduje spiskowe klimaty, by skuteczniej i bez oporów zarządzać państwem. A państwo w swym publicznym przekazie już nie trzyma standardów rozsądku (czy ktoś tam pamięta, czym był common sense?), nie dochowuje elementarnej zgodności z rzeczywistością, nie dba o fakty i na masową skalę je kwestionuje. Dokąd nas (mam na myśli świat cały) to zaprowadzi?
Tego Tarczyński nie wie – ale wie ze szczegółami, jak to się stało. Lektura „Oślizgłych macek…” to prawdziwe ćwiczenie umysłu dla potrzebujących gruntowniejszego poinformowania. Jest to bowiem ułożony mniej więcej chronologicznie kompletny w zasadzie i przekrojowy (jak geologiczna odkrywka) zarys amerykańskich aberracji w życiu publicznym – od wspomnianej tu już spiskowej… „Deklaracji Niepodległości” z 1776 roku do najnowszych rewelacji Trumpa i jego ekipy MAGA oraz ekscesów QAnonu. Jest tego tak wiele, że ma się wrażenie nurkowania w gęstej zupie. Kak tigra jebat’ – i smieszno, i straszno…
Oczywiście jest o KuKluxKlanie, o zabójstwie Kennedy’ego i śledztwie Garrisona, o aferze Watergate, o zamachach 11 września – wszystko jest ze szczegółami. Jakże-by inaczej. Ale w swej maniakalnej doprawdy pracowitości Tarczyński wywleka z archiwalnego kurzu dziesiątki historyjek i ekscesów zapomnianych – lecz nie mniej smakowitych, poszerzających pojęcie amerykańskiej paranoi. O wielu z nich nie miałem pojęcia, ale jedna ubawiła mnie szczególnie. Oto w latach 20. ubiegłego wieku na fali wzmożenia społecznej agresji antykatolickiej (a w owym czasie członkowie wyznania rzymskokatolickiego, dzięki emigracji irlandzko-włosko-polskiej i początkom latynoskiej, stanowili już grubo ponad 25 procent mieszkańców USA), prowokowanej głównie przez odradzający się Klan, doszło do osobliwego i skądinąd śmiesznego incydentu. Rozeszła się mianowicie plotka, że spiskujący przeciw protestanckim Amerykanom papież rzymski, który dotąd knuł z oddali, przenosi się na terytorium USA, by mieć bliżej do teatrum wojny z bogobojnymi wyznawcami episkopalizmu i kościołów metodystycznych – a konkretnie do Indiany. Dlaczego akurat do Indiany? Bo przecież dla wszystkich jasne być musi, że Indiana to najcudowniejsze miejsce do życia na Ziemi i jako takiej każdy bogacz jej pożąda… W samym szczycie tej ruchawki rozeszła się pogłoska, że papież… już jest w Indianie. 1500 podnieconych obrońców Ameryki wtargnęło do… pociągu w Fort Wayne bodajże. Mało brakowało, by zlinczowano samotnie podróżującego dżentelmena w sile wieku, ze sporą walizą. W ostatniej chwili udowodniono ponad wszelką wątpliwość, że był to komiwojażer, oferujący… damską bieliznę.
Tak bywa… Gdy ktoś żyje na krawędzi głupoty i do tego wiedzie mu się kiepsko, jest mentalnie gotów, by przyczyn swych nieszczęść upatrywać w spisku obcych potencji, dybiących na jego wolność i krew. Potencjalni klienci teorii spiskowych już są z góry przygotowani: spiskowa narracja, myślenie spiskowe jest składnikiem naturalnym ich intelektualnej (choć to może zbyt eleganckie słowo – na wyrost) substancji życiowej. Teraz wystarczy tylko wrzucić w przestrzeń atrakcyjnie opakowane gówno; może można rozpylać je w smugach kondensacyjnych silników odrzutowych, czyli jako tzw. chemtrailsy? Zarodniki spadną na łby potencjalnych nosicieli i wydadzą okazałe owoce. W Ameryce dzisiaj ten proceder trwa właściwie nieprzerwanie: „ukradzione wybory”, „pizzagate” czy covidowe szczepienia… Mnóstwo tego codziennie.
Zasadnicza zmiana w obrębie teorii spiskowych pojawiła się całkiem niedawno, w okresie sukcesu wyborczego oraz pierwszych miesięcy rządów Donalda Trumpa i jego ekipy. Otóż do tej pory administracja waszyngtońska i tysiące jej funkcjonariuszy federalnych w całym kraju dawali odpór spiskowym plotkom, pomówieniom i teoriom z pozycji racjonalnych, naukowych, legalistycznych, zdroworozsądkowych wreszcie. Do tego nurtu przyłączały się uniwersytety, think tanki, uchodzące za autorytety postacie z życia publicznego. Nad debatą ze spiskowcami unosiła się aura krytycznego myślenia, każdej głupocie przeciwstawiano rozumowe argumenty. Owszem – to nie było dużo i o skutecznym przeciwdziałaniu nie przesądzało, ale publiczność miała jakiś wybór; wystarczyło tylko poszukać.
Zmiana, o której mówię, w gruncie rzeczy polega na dezercji administracji z pozycji rozsądnego arbitra, ustalającego standardy. Obecny rząd porzucił okopy naukowego racjonalizmu i stanął wśród zwolenników spisków, zaś przywódca i jego pomagierzy nie dają się prześcignąć nikomu w dziele mnożenia wciąż nowych teorii i zagrożeń. Internet i popkultura sprzyjają temu zjawisku, ale w strukturze amerykańskiego państwa tkwi ono głęboko i od dawna. Książka Piotra Tarczyńskiego dla nas powinna być narzędziem bolesnej, ale chyba koniecznej operacji wyzbywania się złudzeń w obszarze, który roboczo nazwać można „Ameryka a sprawa polska”…
Tomasz Sas
(9 10 2025)

Brak komentarzy