Michał Rusinek
Ptak Dodo, czyli co mówią do nas politycy
Wydawnictwo Znak, Kraków 2023
Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5
Ryży Kieł albo mów pan po ludzku…
Od urodzenia przebywam w sferze języka, w świecie słowa, w miarę możliwości – najwyższego gatunku. Ojciec był dziennikarzem radiowym, więc to słowo (gdy on był głównym domowym nadawcą) było w swym pierwotnym, mówionym sensie i aspekcie doskonałe jakościowo; ojciec dbał, by między publiczną, profesjonalną eksploatacją słów a prywatnym językiem familijnej ekspresji różnice były stosunkowo niewielkie. Żadnego infantylnego szczebiotu, żadnego gaworzenia i upraszczania – ani formy, ani sensu. Ojcu zawdzięczam niewolniczą wręcz skłonność do nieustannego czytania i pewną taką łatwość mówienia oraz pisania. A wszystko to, zanim rozpocząłem zorganizowaną edukację na kilku szczeblach. Z bólem niejakim i poczuciem winy (choć nie wiem, skąd mi się takowe wzięły) na starość wyznaję, że w trakcie owej edukacji nie posiadłem żadnych umiejętności rękodzielniczych, żadnego rzemiosła. W zasadzie cały czas znów szlifowałem słowo i język. Po czasie nauki odziedziczyłem fach po ojcu i przez pół wieku najpierw pisałem to i owo, ale wprędce zacząłem czytać cudze teksty, poprawiać i robić z nich gazety rozmaite. Gdy przestałem redagować, nadal czytam i piszę na własny użytek – czego rezultaty macie przed sobą…
Nie ulega przeto wątpliwości, iż praktykowanie języka polskiego w mowie i piśmie jest jednym z ważniejszych moich zainteresowań… Ba, istotnych, egzystencjalnych ścieżek bytu. A od czasu, gdy przestudiowałem z uwagą „LTI. Lingua Tertii Imperii” Victora Klemperera – moje studia nad językiem tudzież nauka odczytywania znaczeń tegoż języka nabrały cech systematycznych, teoretycznie podbudowanych – nadal wprawdzie w głównej mierze intuicyjnych (bez stosowania filologicznego aparatu pojęciowego – jako że nauk tych nie zgłębiałem systemowo, w okowach dyscypliny akademickiej), ale bardziej świadomych, nawet po części zdefiniowanych.
Oczywistym przeto jest, że felietony Michała Rusinka w „Wyborczej” czytuję regularnie – dla nauki i dla przyjemności. Ale nie dałbym rady się ich nachwalić, gdybym czynił to systematycznie, w rytm cotygodniowej lektury. Mój wokabularz (podobno dość obfity) słów i zwrotów tudzież kombinacji frazeologicznych, powszechnie uznanych za… – wyczerpałby się nader szybko, przez co w zgubną monotonię rychło popadłbym. Ale doświadczeniem wiedziony założyłem, że – wzorem całych pokoleń felietonistów, dbających o to, by ich ulotny dorobek gazetowy nie wytranspirował bezowocnie i bezpamiętnie z przestrzeni publicznej – pan Rusinek znów zbierze swe felietony do kupy i wyda całościowo, w postaci książkowej, u zblatowanego edytora. A ja wtedy równie całościowo swe hołdy złożę. Mniej już bacząc na fakt, iż edycja to zabieg czysto komercyjny – spróbować zarobić jeszcze raz na czymś, co już w wierszówce zostało zapłacone. Żeby nie było – nie mam nic przeciw temu procederowi – wręcz popieram. Idzie bowiem o to, że zebrane w jedną całostkę teksty mają jednak większą siłę rażenia niż rozproszone w ciągu roku czy dwóch po gazecie.
Skoro zatem „Ptak Dodo” słuszną zawiera porcję tekstów całkiem jeszcze świeżych, to i miarę aktualności przyłożyć doń należy. Z tym zastrzeżeniem, że aktualność i publicystyczna pośpieszność nie oznacza złagodzenia, poluzowania kryteriów artystycznych. Rusinek ma bowiem słuch absolutny w branży słowa (o rozmiarach takich, jak przeciętny geniusz muzyczny), więc traktujmy go poważnie, w pełni profesjonalnie. Cóż takiego zatem porabia Rusinek? Nic ponad to, co powinien robić człowiek obdarzony słuchem absolutnym i umiejętnością analizy zasłyszanych dźwięków. Czyli nasłuchuje i potem opowiada, co usłyszał. Proste – nieprawdaż? Ale niezupełnie… By odkryć bełkot, bzdurę, kłamstwo, chamstwo – trzeba mieć sui generis nadwrażliwość, refleks i wyćwiczoną zdolność separacji językowych znaczeń. I to wszystko w trybie automatycznym, bez zastanowienia. Trzeba po prostu natychmiast, w czasie rzeczywistym wiedzieć niechybnie, że bełkot to bełkot, błąd językowy to błąd, bzdura to bzdura, a chamstwo jest chamstwem. I jeszcze trzeba umieć to sformułować (w mowie lub piśmie) bez emocji, sine ira et studio, a do tego z kamienną twarzą Bustera Keatona, nie pozwalając zdemaskować wewnętrznego chichotu na sam dźwięk słowa hatakumba (czy jakoś tak…). Ale czemu ja się dziwię? Rusinek jest zawodowcem o najwyższych możliwych kwalifikacjach na naszym rynku życia publicznego – bo oprócz nienagannej wiedzy na poziomie akademickim ma wbudowany mechanizm intelektualnego niezasklepiania się w ortodoksji; jest elastyczny, życzliwy wobec dozwolonych eksperymentów i zarazem nieskory do stosowania formuły wyrokowania pars pro toto…
Rewirem badawczym Rusinka jest język polityków, jakim mówią oni do nas – gawiedzi ordynaryjnej – oraz jakim porozumiewają (raczej nie porozumiewają, tylko obsobaczają…) między sobą. Ale jeden warunek: oba te nurty, czyli politycy→my oraz politycy→politycy, muszą biec w ogólnodostępnej przestrzeni publicznej. Inaczej cała zabawa na nic; przecież nie wiemy, jakim językiem mówią tzw. politycy prywatnie. A szkoda, chociaż ceną za tę wiedzę mógłby być chroniczny i nieuleczalny dysonans poznawczy. W tym rewirze badawczym Rusinka tkwi jeszcze jeden dylemat – wcale nieprosty – a mianowicie: kto to jest polityk? Zaiste, oto jest pytanie… Ale to temat na całkiem inne opowiadanie. Przyjmijmy zatem roboczo tymczasową, prowizoryczną i wielce upraszczającą definicję à rebours: na użytek niniejszego tekstu politykiem jest ten, na kim spoczęło uważne oko (i ucho!) Rusinka. Tak – i cicho, wiem… Zestawienie słowa polityk z niejednym jego możliwych desygnatów (na przykład Janusz Kowalski, skądinąd przecież poseł i funkcjonariusz w randze wiceministra) wywołać może tylko masywny odruch wymiotny. Nic na to nie poradzę. Właściwym sposobem preselekcji tzw. polityków jest tryb wyborczy, dopiero potem „głuchy, drwiący śmiech pokoleń”.
Co robi Rusinek? Rusinek obnaża, wypreparowuje z językowej pulpy, fachowo nazywa (to jest synekdocha, to – metanoia…) i analizuje, przeważnie przy pomocy bezlitosnych narzędzi logiki i prawideł frazeologii oraz paru innych wyrafinowanych aparatów pomiarowych. To po pierwsze. Ale po drugie – rzuca na inne tło… Odarte z mięska szkieleciki głupot, plecionych przez polityków, ubiera w nowe szatki i ustawia w dekoracjach właściwych kontekstów, dobiera odpowiednie związki frazeologiczne, wyszukuje synonimy, dekonstruuje metafory, przepracowuje (cóż za słówko „polityczne”) idiomy… Klasyczny przykład to bezprzytomna szarża wspomnianego tu już nieszczęsnego Kowalskiego na profesora Horbana, któremu „nóż się w kieszeni otwierał”. Rusinek mniema – i tu się z nim zgadzam – że Kowalski może być po prostu niedopracowanym egzemplarzem testowym androida-generatora mowy nienawiści, który już potrafi emitować liczne słowa i frazy, ale jeszcze ich całkiem nie rozumie…
Jeśli podejmiecie trud (co ja mówię – jaki trud? – przyjemność niekłamaną!) lektury zbiorku felietonów Rusinka, to polecam krok niestandardowy – zacząć od środka (od strony 230), od tytułowego „Ptaka Dodo”. Autor bowiem przenosi nas w sedno problemu z mową polityków, przenosi do rejonów wykreowanych przez Lewisa Carolla (czyli Charlesa Dodgsona) w „Alicji w Krainie Czarów” – by zacytować Orlątko (stwór ptakopodobny, który nie rozumie trudnych słów), suplikujące do ptaka Dodo: „mów pan po ludzku!” No właśnie, chyba na tym polega główny dylemat mowy polityków. Jej użytkownicy tak mocno i dalece odjechali, odkleili się od problemów, którymi pożywia się egzystencja zwykłych ludzi, że miało to wpływ na ich język. Politycy wymyślili osobliwy dialekt stadny, z pozoru podobny do języka powszechnego, prawie z nim tożsamy. Ale większość słów ma odwrócone znaczenia (wedle metody Orwella), a typowe związki frazeologiczne doznały osobliwych rekonstrukcji. Po tym definiującym exemplum lektura reszty Rusinka sprawi wam jeszcze więcej przyjemności. Tęgi-ci bowiem z niego satyryk i ironista… A mów pan po ludzku – to dobry postulat na każdą okazję, gdy dochodzi do debaty lub choćby tylko przemówienia…
W jednym z tych przemówień pojawiła się ostatnio figura Ryżego Tuska, skądinąd Niemca. Samo słowo „tusk” po niemiecku nic nie znaczy, chociaż wytrwali leksykolodzy odkryli, że w jednym z dialektów grupy plattdeutsch (może we wschodniofryzyjskim) tusk to graficzny ekwiwalent prawie onomatopeicznego okrzyku, mającego wyrazić satysfakcję, zachętę lub zadowolenie. Nie wiem – nigdy nie słyszałem… Za to po angielsku tusk to kieł (w sensie ząb). No, tu znaczenia i zastosowania aż się kłębią! Ryży Kieł, z ducha londonowska nazwa własna – imię stosowne dla wilka. A przecież Tusk (to znaczy przewodniczący Donald T.) już od dawna ma „wilcze oczy”. Czyż nie pięknie się wszystko składa? Wilcze atrybuty Tuska i jego mniemana „ryżość”… Prezes wszystkich Prezesów byłby też Wielkim Językoznawcą? Zapytajmy Rusinka.
Tomasz Sas
(28 07 2023)
Brak komentarzy