Manuela Gretkowska
Przeprawa
Wydawnictwo Znak litera nova, Kraków 2023
Rekomendacja: 2/7
Ocena okładki: 4/5
Okrakiem…
Przeprawa – albo przyprawa, zaprawa, naprawa, poprawa, doprawa, odprawa, wyprawa… Każde z tych graficznie i fonetyczne podobnych do siebie słów mogłoby zająć miejsce pierwszego z nich na stronie tytułowej nowego tomu Gretkowskiej. Nowego tomu czego? Rozważywszy wiele „za” i „przeciw”, naczytawszy się (co tam naczytawszy – treściami opiwszy się jak bąk…) opasłych słowników, filologicznych podręczników i przewodników po gatunkach literackich, skłoniłem się ostatecznie ku zdefiniowaniu „Przeprawy” jako autobiograficznej monografii – zapisków z życia autorki, ilustrowanych. Fotografie bowiem na froncie okładki oraz na przedniej i tylnej wyklejce są z życia – jak najbardziej. A czemu monografia? Bo wszystko kręci się autotematycznie wokół autorczynego zamysłu wyprowadzenia się z Polski kędyś ku południowi (bo Północ odpadła: za zimno – a i klimat społeczny zdecydowanie się pogorszył). Nie uprzedzając demaskatorsko rozwoju wypadków, nieśmiało zaznaczę, że wyszło pani Manueli jak zwykle, po polsku (od czego uciec chciała) – rozkrokiem, okrakiem, szpagatem, oklepem.
Ale te zastępniki przeprawy? Po lekturze zastanówcie się: czy wszystkie pasują – jednej mniej, drugie więcej. Razem i każdy z osobna. Ale z tym mniejsza – to tylko słowne igraszki. Istota rzeczy samej polega na tym, iż Gretkowska postanowiła – w razie, gdyby niejaki Duda wygrał wybory prezydenckie i został na urzędzie na drugą kadencję, ona się z Polski wyprowadza. Nie dlatego, że zwycięzca elekcji przez następne pięć lat będzie obnosił po kraju i świecie swą „maskę głupoty”. Gretkowską pokonał discopolowy, roszczeniowy i śmieciowy elektorat (a właściwie od tamtej chwili suweren) kryjącego się w „ostrym cieniu mgły” prezydenckiego uzurpatora. Nie potrafiła się przymusić do szanowania suwerena – ot, taka elitarna, inteligencka przypadłość. Usprawiedliwiam i przyłączam się duchowo, ale sam musiałbym się otorbić i zahibernować. Z prozaicznego powodu – nie stać mnie na podniesienie kotwicy. Ale rozumiem, popieram i zazdroszczę…
Zaczęło się, jak każda przeprawa się zaczyna – od pierwszego kroku. Zaskakująco i z pełną dezynwolturą. Po prostu – w wieczór wyborczy, gdy już mniej więcej było jasne, co się stanie, Manuela powiesiła w sieci ogłoszenie, że dom sprzedaje. Partner Piotr dał się zaskoczyć, ale nie pokazał po sobie nagłego wzburzenia. Klamka zapadła. Więc przeprawa – na inny, cudzy brzeg, ale nadający się do oswojenia. Szwecja, którą autorka opuściła – nie bez uczucia jakiejś takiej nostalgii – dwadzieścia lat temu, nie nadaje się do ponownego zasiedlenia. Śmierdzi stęchlizną. W ogóle chyba nie, ale jej śmierdzi. Nie tylko dekoracje – ludzie też. No to odpada; na szczęście jest niezawodna Paulina Młynarska, która już od dawna tkwi na Krecie i zarabia ucząc tambylców tudzież wędrowców tybetańskiej medytacji i jogi.
Niezawodna Paulina znajduje w lokalnych ogłoszeniach dom na sprzedaż w przysiółku Keramoti – skały, na skałach owce (i kozy), morze (Śródziemne, sam środek – żeby nie było…), pusto, prawie nikt tam nie mieszka, droga bardziej dla osiołka niż samochodu. I wygląda na to, że kasy starczy. Kreteński agent zdejmuje z sieci inserat, więc tak jakby kupione. Równocześnie na gruncie krajowym za resztę szmalu nabyta zostaje działeczka kędyś w laskach za Baniochą, nad rzeczką, opodal krzaczka… A rzeczka jest bobrza, a las nie ma adresu (znaczy ma, ale po co on komu). Kasy starcza na niewymyślną architektonicznie, skromną stodółkę z kawałkiem płota. W sumie zatem rozkrok, okrak, szpagat zgoła. Okrak to formuła po części psychologiczna, po części ekonomiczna. Ale tak musi być, skoro Manuelin partner Piotr ma górną granicę odporności (liczoną w celsjuszach) na dwudziestu trzech stopniach zafiksowaną; powyżej mdleje, a i fajtnąć może… No i te interesy.
W ten sposób ucieczka na południe zamieniła się w klasyczną dwubiegunówkę – z jednej strony śmiech szalony, z drugiej strony gorzka łza… Polska groteska – bez dwóch zdań.
Ale czy to rozczarowuje? Mnie – nie. Manifestacyjna bezkompromisowość jest mi u Gretkowskiej niepotrzebna – już nie. Podobnie jak spontaniczne demonstracje i wybryki. Ale racjonalny namysł, stan równowagi (niech on sobie nawet będzie buddyjski; byle nie brał się z tarota…) – o, to już tak… To znaczy: umówmy się inaczej – dla literatury stan ducha autora/autorki jest bez znaczenia, liczy się jakość produktu końcowego. Gdy autor zapisuje autobiograficzne notatki, znaczenie owego stanu ducha wzrasta, ale bez przesady. Manuela Gretkowska daleka jest bowiem od natrętnego epatowania swoimi emocjami. Zresztą „od zawsze” pisze o sobie z krótkim wprawdzie dystansem i szczerze czasem do bólu, ale tak, jakby zabierała się do preparowania rajskich motyli, by zbiory entomologiczne ubogacić. Zajęcie godne i wymagające talentu, ale nie angażujące definitywnie. To jest chyba dobry przepis na dziennik, który chce się na koniec przedstawić zdumionej PT publiczności, by się zachwyciła. Bo za dużo bebechów – też niedobrze. Autorka daleko w emocjach odeszła od sytuacji, które ją dręczyły circa trzydzieści lat temu nazad – od epizodu z Żuławskim (nieustające wyrazy współczucia…).
Wyprowadzka na Kretę (zachowując wszelkie proporcje) to jednak emocjonalnie mniejszy ładunek niż współżycie z artystą osobliwym ze wszech miar. Toteż wdzięczność gotów jestem (na wezwanie) okazać Gretkowskiej za to, iż nie epatuje swymi emocjami ponad miarę. Właściwości i osobliwości narracyjne talentu Gretkowskiej tego są rodzaju, iż jest przyjemnie, nawet gdy nie jest przyjemnie. Nawet ta odrobina zdrowego, okolicznościami i temperaturą usprawiedliwionego ekshibicjonizmu daje dziełu równowagę. Zresztą co to za ekshibicjonizm (na przykład gołe cycki na drodze pełnej serpentyn…) – chyba tylko według surowych, surowiejących z dnia na dzień kryteriów, zaprowadzanych przez moralnych wzmożeńców i poprawiaczy, których teraz pełno, coraz więcej w naszym życiu publicznym. Pani Manuela oczywiście musi na nich uważać, ale na razie – luzik! Dzięki temu lektura łagodna jest jak naleśnik z dżemem, jak beza z malinami, jak jajeczko na miękko z masełkiem i jednym stłuczonym ziarenkiem pieprzu (by nie było za delikatnie…). W sumie o to chodzi…
A sama Kreta – co tu ukrywać – archeologia i dal (że tak strawestuję mistrza Ildefonsa). Niech sobie pani Manuela kopnie w ogródku – na pewno trafi na jakąś monetę grecką, wenecką, turecką – wprawdzie nie obola na wstęp w zaświaty, ale numizmat z wyższej półki. W najgorszym razie – trafi na żelazny dreck po fallschirmjägrach generała Studenta – zardzewiały szmajser albo zbutwiałe handgranaty… Takie to miejsce: od Minojczyków do Wandali XX wieku; a każdy miał coś do okazania, do zrobienia, do powiedzenia, do zostawienia. Wyspa zniosła to intensywne życie nadspodziewanie dobrze. Teraz jest gotowa udzielać schronienia ekspatom, uciekinierom, poszukiwaczom, nawróceńcom, młodożeńcom, tropicielom absolutu, rybakom dusz, figurom reinkarnowanym, uzdrowionym, mądralom i tragarzom bytów. Oferuje słońce, ciepłe morze, wino (uwaga – greckie wina, kreteńskich nie wyłączając, są niestety kiepskie; proces ulubionego przez Greków „żywicowania” temu trunkowi wyraźnie nie służy…), życie bez egzystencjalnych męczarni, daleko od dylematów i strachów globalizacji. Kreta oferuje też dystans i poczucie bezpieczeństwa (mimo wszystko w końcu to Unia, nieprawdaż?) – a zimą deszcz i wiatr; oba te żywioły, jeśli nie w nadmiarze, sprzyjają lekturom, pisaniu i filozofowaniu. Owszem – Chania w styczniu potrafi być jak Chandra. Unyńska – ma się rozumieć. Ale zima tam to tylko dwa miesiące.
Niech żyje zatem Kreta, Kretyni i Kretynki… O, najmocniej przepraszam – Kreteńczycy płci obojga – zasiedziali i przywiani. Oczekuję tedy mojego ulubionego ciągu dalszego (zresztą zapowiedzianego w ostatnim zdaniu). Daję pani Manueli pięć lat na tę Kretę.
Tomasz Sas
(16 05 2023)
Brak komentarzy