Dagmara Andryka
Trąf, trąf, misia, bela
Wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa 2017
Rekomendacja: 3/5
Ocena okładki: 2/5
Śmiertelna wyliczanka, czyli test
drugiego podejścia
Ostrożni i empatyczni krytycy literaccy (wbrew pozorom, są jeszcze tacy w przyrodzie…) mają specyficzny modus operandi wobec zjawiska debiutu piśmienniczego. Tekst i przymioty autora oczywiście oceniają, ale delikatnie, bez epitetów, zachwytów bądź potępieńczych etykietek. Wychodzą bowiem z pobłażliwego założenia, że sam debiut, choćby nie wiem jak był olśniewający albo zgoła przeciwnie: grafomański, nie daje rzetelnego obrazu talentów autora (bądź beztalencia, co częstsze niestety…) i jego kwalifikacji profesjonalnych. Dopiero druga wydana książka stwarza przesłanki, platformę startową do wyrażenia opinii. Są też podobno wśród plemienia krytyków nawet tak łagodne osobniki (co już zatrąca o syndrom spolegliwego opiekuna – wedle teorii profesora Kotarbińskiego…), że podejmują się formułowania kwalifikujących wniosków dopiero po trzeciej książce. Ale ja w ich istnienie nie wierzę. Sam natomiast, dziwując się własnej niezmierzonej łagodności, jestem zwolennikiem testu drugiego podejścia…
Dagmara Andryka (rocznik 1976) dwa lata temu debiutowała kryminalną powieścią „Tysiąc”. Nie powiem, sam ją potraktowałem przychylnie, zdradzała albowiem objawy (i to wcale nie śladowe…) umiejętności sprawnego opowiadania bardzo zgrabnie obmyślonej i poprowadzonej intrygi. Intrygi wyrafinowanej, wypreparowanej z wszelkiego prawdopodobieństwa, nierzeczywistej, nieomal magicznej, thrillerowatej i metaforycznej… No bo wyobraźcie sobie, że jest miasteczko, którego populacja ma na sumieniu dwuwiekowy grzech i dźwiga śmiercionośną klątwę. Bo spalili na stosie niewinną kobietę, a ta w rewanżu osobliwym zaklęciem ich potraktowała: że nigdy pogłowie miasteczka nie przekroczy liczby dusz, które świadkowały jej hańbie… I odtąd, gdy tylko rejestry wskazywały, że duszyczek więcej niż tysiąc, któraś zginąć gwałtowną śmiercią musiała dla wyrównania klątewnego bilansu; a już naruszający złowróżbną równowagę przypadkowi przybysze mieli zupełnie przesrane… Prawda, że ładnie obmyślone? Może to być dla zbrodni podglebie? No pewnie… Toteż i Andryka pofolgowała sobie, że hej… Ale w granicach przyzwoitości (w sensie ściśle literackim). Jest odpowiednia atmosfera, klaustrofobiczny klimat, dramaturgia stopniująca się do finałowego crescendo, są zaciekawiająco sportretowane postacie – no i ta mglista aura horrorowego niedopowiedzenia… W sumie więc ładny był ten „Tysiąc” – zapewniający dobrą zabawę z odrobiną dreszczyku i obiecujący. Na przyszłość. Gdyby taka miała nastąpić…
I nastąpiła. Bowiem Andryka jest (i słusznie!) ambitna, jak większość debiutantów zresztą, piszących wszak nie po to, by jednorazowo dać upust tej trawiącej wątpia od wewnątrz niezachwianej pewności, że czego jak czego, ale talentu Matka Natura im nie poskąpiła… Że pisać będą dla większej sławy (może nawet dla pieniędzy, kto wie?) i swe dotychczasowe tuzinkowe życie szarych myszek zamienią w olśniewający wzlot podobnego brylantom kolibra…
Debiutanci w pogoni za mirażem gotowi są imać się różnych metod i technik wzmacniających potencję; pani Dagmara Andryka wybrała regułę kontynuacji. Nie fabularnej, tylko formalnej: utworzyła cykl spojony osobą głównej bohaterki, podmiotu lirycznego, w pewnym sensie swego alter ego, wyposażonego w przymioty, których jej akurat zabrakło (szczupła sylwetka, szopa rudych włosów, odzienie symbolizujące niepodległość – parka, bojówki, conversy – niezależność i zachłanny apetyt na seks bez zobowiązań…). Innymi słowy: bohaterka „Tysiąca” Marta Witecka odnosi literacki tudzież rynkowy sukces swym książkowym reportażem o miasteczku Mille; jako freelancer zbiera się do pisania (bardzo powoli i bezładnie…) drugiej książki, a na razie obsługuje marketingowo sukces pierwszej… Czyli zazębianie narracji – kontynuacja w sensie najzupełniej ścisłym… W trakcie jednego ze spotkań z czytelnikami naszą autorkę nagabuje pewna pani notariusz ze Szczecina, prosząc o pomoc w rozwikłaniu zagadki kilku śmiertelnych przypadków w gronie jej znajomych. Marta nie od razu chwyta trop, bo historyjka wydaje się nieracjonalna – zmyślona, może prowokacyjna (jakby ktoś ją wkręcał…). Ale gdy pula trupów rośnie na jej oczach, wyboru nie ma, bowiem robi się ciekawie, może nawet za ciekawie…
A było tak. W 1984 roku na obozie sportowym w Trzciance (północny skraj Wielkopolski, w zasadzie nawet kawałek Pomorza, w każdym razie za Notecią…) grupka juniorów z różnych dyscyplin płci obojga (plus starszy nieco trener…) zawiązała nieformalne, ale raczej ekskluzywne bractwo, strzegące do siebie dostępu (co powodem zazdrości reszty obozowiczów natychmiast się stało…), związane sakramencko silnymi przysięgami, zabawami w szczere wyznania i inicjacyjne zadania, a w końcu połączone grą losową o charakterze determinacyjnym: każde w rytm dziecięcej wyliczanki „trąf, trąf, misia, bela, misia, Kasia, konfacela” wyciągało z kapelusza karteczkę z wypisanym powodem… śmierci. Muzyka, seks, woda, ogień, podróż, przyjaciel, pieniądze, głowa… Po trzydziestu latach okoliczności zejścia z tego świata pierwszej trójki z nich dadzą się dopasować do „przepowiedni z Trzcianki”. Blady strach na resztę pada, bo kostucha się zakrada… Więc wynajmują tropiciela… Pierwsze pytanie – kto? Ktoś z zewnątrz, rozżalony upokorzeniem sprzed lat? Motyw wiarygodny, ale skąd znałby tajemnicę losowania? A więc ktoś z bractwa – ale kto i dlaczego? Przecież jechali na jednym wózku, jedną związani tajemnicą, zapewne okropną i być może zbrodniczą…
Poczucie przyzwoitości nakazuje mi w tym miejscu przerwać relacjonowanie całej intrygi. Czytelnik musi mieć nietkniętą zagadkę. Mogę tylko obiecać, że dobra zabawa gwarantowana, jako że autorka po debiucie nie zatraciła umiejętności sprawnego opowiadania. Z drugiej strony jej nie podszlifowała – ale mniejsza z tym. Przez intelektualne zasadzki i wyzwania fabuły brnie się bez zniechęcenia, bez znudzenia – choć uplecione są z niteczek przeróżnej grubości, koloru, gatunku i – co najważniejsze – wytrzymałości; nie każdy bowiem z wątków równie dzielnie zniósłby próbę odporności na zerwanie, niszczącą próbę wiarygodności… Na przykład nie sposób przeoczyć, że wątki męskie jakoś słabiej Andryce wychodzą. I nie wiem, czy to ułomność warsztatowa, czy intelektualna; kluczowa dla intrygi historia Pawła-filozofa jest w ogóle jakaś taka rozlazła, mało prawdopodobna, dezorientująca… Oczywiście można założyć, że tak miało i powinno być. I nic komu do tego… Ale osobiście jako czytelnik nie lubię być wodzony na manowce bez mrugnięcia okiem; mrugnięcie (choćby nawet inteligentnie zakamuflowane) musi być!
W sumie zatem w tym miejscu wypadnie się zastanowić – czy i jak Dagmara Andryka zdała test drugiego podejścia… Zapewne tak, choć moim zdaniem tylko na mocną trójkę z plusem. Mniemam zaś tak z różnorakich powodów. Pierwszy to obrana metoda kontynuacji – bezpieczna, bo rudymenta już zostały przećwiczone; autorka manewruje dobrze sobie znaną figurą z pierwszej linii, dobiera jej zweryfikowanych trabantów z drugiego planu, a opozycyjne figurynki pierwszoplanowe lepi tak, by ulubionej nie przesłaniały. To spore ułatwienie… Drugi powód to technologia budowania napięcia. Rezultat ma swoje zalety: podniecającą nieliniowość, rosnącą amplitudę tajemnicy (naprzemiennie z mieliznami akcji). Ale w istocie wszystko rozłazi się przed finałem. A przecież akcja to winien być ruch przyspieszony w postępie geometrycznym aż do finałowej eksplozji. I wcale nie musi być tak jak w życiu – w końcu to fikcja i takie są jej prawa przyrodzone…
Rozochocony wydawca pomieścił był na pierwszej planszy okładki blurba o dziwacznej treści. „Pasjonujący kryminał, który czyta się jednym tchem. Nie mam wątpliwości, że nowa powieść Dagmary Andryki dorównuje najlepszym książkom Mankella.” I w podpisie: Bertold Kittel, dziennikarz śledczy… No cóż, to wielokrotne nadużycie. Po pierwsze: wiarygodność blurbowi odbiera rzekoma profesja autora. Proszę przyjąć – na razie na wiarę, bo argumentacja zajęłaby zbyt wiele miejsca (wszelako kiedyś się tym zajmę – obiecuję!); ale to wiara głęboka i poparta ponad czterema dekadami praktyki zawodowej – że nic takiego jak „dziennikarstwo śledcze” w Polsce nie istnieje. Ergo: nie istnieją też dziennikarze śledczy. To bezpodstawne uroszczenie frustratów… Istnieją tylko (rzadko) śledztwa dziennikarskie. Ale to coś zupełnie innego! Po drugie zasię: to dobry kryminał i fajnie się czyta, ale zderzenie z Mankellem to gruba przesada (autorka gwoli przyzwoitości nie powinna się zgodzić…). To tak, jakby udany i równy rząd babek w piaskownicy porównać z arcydziełami Zahy Hadid czy mego rodaka, łodzianina Daniela Libeskinda – toutes proportions gardèes… Blurb ma swoje prawa, ale takie skracanie dystansu to literackie i wszelkie inne nadużycie!
Cóż zatem zrobić z panią Andryką? Nic; niech pisze dalej – do trzech wszakże razy sztuka… Mam tylko nieśmiałą propozycję: niech autorka (może tylko tymczasowo?) porzuci swą bohaterkę w mrocznych klimatach, niech dla odmiany wypróbuje swe talenta kryminalne z inną intrygą, w innym pejzażu, w innym gatunku niż psychologiczna dysertacja noir. Wtedy się okaże, co potrafi naprawdę. Ja i tak życzę jej powodzenia, bo ją lubię po prostu… Czytać.
Tomasz Sas
(26 02 2017)
Brak komentarzy