Kazimierz Kutz
Fizymatenta. Felietony
Wydawnictwo Agora, Warszawa 2017
Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 3/5
Cios w szczękę
Powiedzieć, że kocha się Kazimierza Kutza, to nic nie powiedzieć. Albo prawie nic… W końcu jednak deklaracja miłości, choćby tylko w duchowym lub zgoła intelektualnym wymiarze, to i tak nie byle co… Kutz ma 88 lat i w zasadzie z zawodu jest reżyserem (dyplom naszej łódzkiej Filmówki w 1953 roku…). Zrobił 22 filmy fabularne (licząc dyplomową etiudę), z których cztery są wybitne, po prostu wielkie: „Krzyż Walecznych”, „Nikt nie woła”, „Sól ziemi czarnej” i „Perła w koronie”. Reszta – różna, dobra albo taka sobie. Zrealizował też nieco spektakli w teatrze telewizyjnym, w tym dwa najzupełniej genialne: „Opowieści Hollywoodu” Hamptona i „Do piachu…” Różewicza; kto nie widział zwłaszcza tego pierwszego, nie ma pojęcia, co można zrobić w telewizji, co można wycisnąć z wielkich aktorów, jeśli chcą współpracować… Innymi słowy: Kutz to czołówka krajowa reżyserii wszelakiej.
O tym, że pan senator (trzy kadencje w III RP plus jedna poselska w Sejmie…) dysponuje także talentem pisarskim, wiadomo było od dawna; potwierdzenie, że jest on najwyższej próby, nastąpiło w 2010 roku, gdy „Znak” wydał jego powieść (z wątkami autobiograficznymi) „Piąta strona świata”. Tekst doceniony wprawdzie, ale nie tak, jak na to zasługuje… Bo jest na wskroś śląski. A w naszym pięknym niewymuszenie skądinąd kraju mało kto rozumie, że śląski na wskroś to znaczy, że i na wskroś polski… Śląski – to se myślą: folksdojczerski alb zgoła echt szwabski. A to i grzech, i głupota – bo dokładnie na odwrót jest. Śląski – polski… O co Kutz się bije od dziesięcioleci wielu. Ale prawie że bezskutecznie, zważywszy na świeże brechty jegomości paniska-prezesa o zakamuflowanej opcji niemieckiej… W każdym razie familijna, trybalna w gruncie rzeczy saga o rodzinie Czornynogów nie tylko wytrzymuje porównanie z „Cholonkiem” arcysławnego Janoscha, ale jest po prostu lepsza. A „Drach” Twardocha może jej służyć za podpórkę na bibliotecznej półce… Może jeszcze zupełnie zapomniane „Siedem zegarków kopidoła Joachima Rybki” Morcinka ma w sobie coś (ale nie za wiele…) z tego klimatu.
„Piąta strona świata” – gawęda „korzenna” o miejscu pochodzenia, o ludziach z tego miejsca – ma w istocie jeszcze jedno, ukryte, znaczenie. To przypowieść o języku; specyficzny śląski wokabularz jest nie tylko faną (sztandarkiem czyli), znakiem rozpoznawczym, nie pozwalającym się zagubić w świecie. Jest też spoiwem, podglebiem kultury wielce osobliwej – niepodległej i odpornej na osmozę. Jak malowane fantasmagorie Teofila Ociepki, ze skrzatami i boginkami na pierwszym planie… Ale przy odrobinie wysiłku poznawczego ta kultura staje się zrozumiała – ba, uniwersalna i czytelna. Przy odrobinie wysiłku i dobrej woli… Kutz nabył już chyba tę gorzką świadomość, że wysiłek i dobra wola to nie są przymioty charakterystyczne dla ludów za drugim brzegiem Brynicy. Ludy te zalecają się bowiem światu ksenofobią, nieusprawiedliwionym poczuciem wyższości, misji i męczeństwa, prymatem brania nad dawaniem – czyli ogólnie tzw. polactwem… Nie wierzę w istnienie czegoś takiego jak charakter narodowy, ale mam przeczucie, że w tym akurat przypadku jest coś na rzeczy! W każdym razie Kutz dawno pewnie kazał gorolom, by go w rzyć pocałowali…
Idzie jednak o to, by swoi w tę rzyć nie kopsali… Idzie o to, by to on kopsał swobodnie – ku nauce, przestrodze i zdrowotności… W tym też celu od lat wielu pan Kazimierz pisuje felietony w lokalnym katowickim wydaniu „Gazety Wyborczej”. O czym mało kto w kraju ma jakie takie pojęcie (sam nie wiedziałem…). No bo kto czyta śląską edycję „GW” – oprócz paru tysięcy Oberschlesierów i gramotnych osobników z ludności napływowej? Więc dobrze, że Agora zdecydowała się wydać wybór Kutzowych „Fizymatentów”od 2004 roku do teraz. Fizymatenta… Byłem świadom istnienia tego słowa w zasobach języka, ale sam go nie używałem i tłumaczyłem (intuicyjnie w zasadzie) na swój użytek jako upierdliwe drobiazgi, szczególiki. No i prawie dobrze (ale prawie robi jednak różnicę…), bo wedle Kutza to „komplikacje, związane z odrzuceniem”. Zaś samo słowo ma etymologię francuską, według Wilhelma Szewczyka… Gdy tuż po wojnie 1870 roku chwaccy i szarmanccy wojacy pruskiego króla Wilhelma (więc oczywiście i Ślązacy…) nagabywali (wiedzeni odwieczną instynktowną prapotrzebą chędożenia) hoże dziewczęta francuskie, te odpowiadały wyniośle w pierwszym odruchu oburzenia: faisez ma tante! Co w wolnym przekładzie znaczyłoby: idź dupczyć moją ciotkę… Eksplikacją tą ujęty, wręcz oczarowany, z tym większą ochotą zgłębiałem felietony pana Kazimierza.
Z dystansu pewnego niewielkiego i w całości na nie patrząc, dojdziemy do wniosku, że jest to nieustający palawer – pełen swarów, nieoczekiwanych zwrotów, uporczywego czochrania i tarmoszenia, sojuszy i idosynkrazji – ze wszystkimi, których śląskość dotknęła, piętnuje, na złą drogę sprowadza, boli, dokucza (nie mówiąc już o tych, którym zwisa…). Kutz ich wszystkich zna – żywych i umarłych – dlatego mąci narodową kadź z wigorem i bez opamiętania, wedle zasług. Kutz – korfantysta, ziętkowiec, Europejczyk – przykłada solidną, śląską miarkę do ludzi i zjawisk. Kto mu nie pasuje, niech rzyci pilnuje… A miarka to wyrychtowana wedle wiary, miłości, rozsądku i poczucia tożsamości. I takoż pamięci, przechowującej tyleż złego, co i dobrego. Adam Michnik twierdzi, że Kutz to warchoł. Ale gdzie zaś by tam! To niespotykanie spokojny człowiek (Ślązak do ordnungu wdrożony przecież!), tyle że czasem lubi (i wie, że musi…) wyprowadzić cios w szczękę. Bo perswazją nie da rady. Ale nikt mu nie zarzuci, że nie próbował. Dowód macie przed sobą. To te felietony.
Dominującą w nich nutą jest niezgoda na nienormalność. Przechodząca czasem we wkurwienie – osobliwie natężone, gdy przyjdzie mu pisać o wygibasach pisowców i fizymatencie polsko-śląskim. To bowiem, co władza „cyntralno” i jej akolici wyprawiają w tzw. kwestii śląskiej, jest fizykalnym dowodem obłędu o dalekosiężnych konsekwencjach. Ale co mnie, królewiakowi kongresowemu, się w to mieszać… Mam tylko nadzieję, że Polska to przetrzyma. Ba, może się wzmocni – razem ze Śląskiem i dzięki Śląskowi.
A poza wszystkim pan Kazimierz jest w swym pisaniu nieodmiennie zadziorny i drażniący. Te same miejsca i ludzi, których i ja bym chętnie podrażnił. I zapewne wielu z was… Więc wszystko jedno, czy pisze o gotowaniu żuru, o potędze kiczu, o biskupie Nossolu, o kumplach, którzy odeszli, o wszechwładzy głupoty, o filmowej wizji ujęcia gołej piersi pani Kempy na barykadzie – jest sobą. Wspaniałym sobą – facetem, który dorobił się powodu, by bez obciachu mówić tak: „Więc pocałujcie mnie w dupę, wy gęgacze bez dorobku, bez dzieł, a więc i bez przyczyny pojawienia się na ludzkim padole.” No to ja się przyłączam…
Tomasz Sas
(21 02 2017)
PS. Agoro, zatrudniaj prawdziwych redaktorów! W „Fizymatentach” jako „Redakcja” podpisany jest niejaki Robert Siewiorek; ale nie popisał się… Ta ulica w Łodzi nazywa się na pewno Targowa, a u was razy parę jest prawidłowo wspomniana, a raz występuje jako Towarowa (była też taka, ale w zupełnie innym miejscu i inne ma konotacje w pamięci…). A ci faceci od złamania Enigmy – Jerzy Różycki, Marian Rejewski i Henryk Zygalski – nie byli ze Lwowa, tylko z Poznania, z tamtejszego uniwersytetu. Autor ma prawo się pomylić, wy – nie. (TS)
Brak komentarzy