Sylvain Tesson
Duch śniegów
Przełożyła Anna Michalska
Wydawnictwo Noir sur Blanc, Warszawa 2021
Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5
Irbis – miłosne zaklęcie francuskiego włóczykija…
Pantera śnieżna (Panthera uncia), zwana też irbisem (słowo pochodzi zapewne z któregoś z języków turkijskich albo jednego z licznych dialektów tybetańskich; zważywszy na zbitkę -rb- stawiałbym raczej na pochodzenie turkijskie…) jest drapieżnikiem z rodu kotowatych, skrajnie zagrożonym wyginięciem. Tam, gdzie jest panter macierzysta kraina, czyli w Tybecie i górach otaczających ten płaskowyż, żyje ich nie więcej niż pięć tysięcy; w ogrodach zoologicznych nie więcej niż 200 – 300 osobników. To znaczy, że jeszcze jedno, góra dwa pokolenia człowiecze i nikt już nie zobaczy irbisa na wolności, w jego naturalnym biotopie. Za szkodnika uważają go hodowcy jaków, a wyznawcy tzw. medycyny chińskiej za cenne źródło surowców leczniczych. A zatem los śnieżnej pantery wydaje się być przesądzony…
Więc skoro tak, to trzeba tam pojechać, by zobaczyć panterę w jej ojczystych śniegach. Sylvainowi Tessonowi takiego zaproszenia dwa razy powtarzać nie trzeba. Choć ostatnio, po upadku z fasady pewnego budynku w Grenoble, jego skłonności do awanturniczych wypraw z powodów medyczno-fizjologicznych wyraźnie zmalały, No cóż, jak ktoś miał takie osobliwe hobby – mógł się spodziewać. Trzeba bowiem wiedzieć, że poza pasją niekonwencjonalnego wędrowania i odkrywania świata Tesson był stegofilem (albo toiturofilem…) – czyli… dachowcem. Znaczy, że uwielbiał penetrować dachy rozmaitych obiektów. Oczywiście na dach można wejść komfortowo, z wnętrza budynku. Ale Sylvain był stegofilem skrajnie ortodoksyjnym, to znaczy zaliczał dachowanie tylko wtedy, gdy wspiął się po fasadzie, na zewnątrz. Wlazł na wieże i dachy bodajże wszystkich francuskich katedr (m.in. Orlean, Reims, Amiens, opactwo Mont-Saint-Michel), na paryskiej Notre-Dame zawiesił flagę wolnego Tybetu. Ale teraz, po wypadku w Grenoble i długiej rehabilitacji, chodzić może tak sobie; a już o dźwiganiu bagażu w plecaku czy w ręku nie ma mowy. Lecz gdy zapraszającym jest Vincent Munier, zapewne najlepszy dziś w świecie fotograf dzikiej przyrody, a osobliwie zwierząt w ich naturalnych miejscach życia… No, nie odmawia się! Dlatego Tesson, w czworokącie z Munierem, jego partnerką Marie (autorką filmów przyrodniczych) i Leo – filozofem i asystentem Muniera, wylądował po locie prosto z paryskiego Roissy gdzieś u podnóża Tybetu, w lutym, by spróbować zobaczyć irbisa.
„Życie miłosne pantery śnieżnej, podobnie jak i tyrolskich instruktorek narciarskich, odgrywa się na tle białych krajobrazów.” Takim pełnym osobliwej dezynwoltury zdaniem otwiera Sylvain swoją relację z wyprawy. Zresztą, co ja piszę – wyprawy… To słowo straciło sens, odarte z typowych skojarzeń podróżniczych. Dziś nie potrzeba wozić ze sobą z Europy tobołów z ekwipunkiem (wyjąwszy może specjalistyczny sprzęt fotograficzny, filmowy i obserwacyjny, do którego użytkownicy są przyzwyczajeni…) – to tak, jak wożenie drewna do lasu. Wszystko jest na miejscu. A jakże, chińskie. Wystarczy w lokalnej agencji turystyczno-eksploratorskiej złożyć zamówienie (z użyciem odpowiednio wypasionej karty płatniczej), a następnego dnia rano wszystko sprawnie spakowane stoi i czeka pod hotelowymi drzwiami. Więc jak się ląduje w 15-milionowym Czengdu w Syczuanie, o nic się nie potrzeba martwić – dość zamówić jeepa z kierowcą obytym z tybetańskimi drogami. No i dobrze jest mieć w miarę czystą kartotekę w chińskich służbach bezpieczeństwa. Ale jeśli ma się takie nazwiska jak Munier i Tesson – przychylą nieba twojej ciekawości. Bo potrafią liczyć. Wiedzą, w jakich nakładach ci panowie sprzedają swoje zdjęcia i książki. I ile wypadałoby zapłacić, gdyby zamawiało się ich usługi w trybie komercyjnym…
W taki oto prosty sposób ekipa Muniera z Tessonem na przyczepkę zameldowała się w dolinach między górami Kunlun i wyżyną Czangtang, w królestwie czarnego majestatycznego jaka, wilka stepowego, dzikiego osła kianga, owcy błękitnej – czyli nahura i szczuropodobnej szczekuszki… W krainie patrolowanej z powietrza przez orły i kruki… A pantera śnieżna? Pantera jest tamtejszym duchem. Mówi się o niej, ale niewielu ją widziało. Zresztą niewielu jest potencjalnych kandydatów do spotkania twarzą w twarz… Bo w ogóle niewielu ludzi tam mieszka – trochę tybetańskich pasterzy jaków, trochę chińskich strażników ogólnego zdrowia, szczęścia i pomyślności wielkiego Państwa Środka (oraz linii Partii – ma się rozumieć). Łatwo ich odróżnić z daleka, po kolorach – Chińczycy płci obojga na delegacji nadal noszą swoje tradycyjne mundurkowate garniturki w twarzowym kolorze khaki (których żadne rzekome poluzowanie obyczajowe nie cisnęło w kąt – chyba że w wielkich miastach), a miejscowi – klasyczne i praktyczne niebieskie drelichy… Zimą oczywiście także kufajki obojga narodów w buroszarym odcieniu szarości, zapożyczonym od pokrytego szronem pylistego piasku, od pól zlodowaciałego i zakurzonego śniegu, od kamienno-piarżystych gołoborzy, ciągnących się tysiącami – nie metrów – kilometrów… Zresztą w lutym to bez znaczenia – po prostu nie ma wokół nikogo. Gdy temperatura powietrza nie wznosi się powyżej minus dwudziestu, a przeważnie i tak spada do minus trzydziestu, lokalna populacja, niezależnie od plemiennej przynależności, gromadzi się wokół najbliższego pieca, a jedyną jej troską są niezakłócone dostawy paliwa do tegoż pieca. Któżby tam szukał pantery śnieżnej – irbisa, zwanego też sao…
Tesson jest za to w swoim żywiole. On funkcjonuje naprawdę tylko wtedy, gdy jest w ruchu. Ruch to jego tao, które jest ruchem. Jest ruchem. Tesson na siedząco? Możliwe, ale ślepy i głuchy… Wizja pantery śnieżnej go podnieca – aż do miłosnych fantasmagorii. Wyobraził sobie, że przygoda z irbisem pozwoli mu wrócić do pierwszej i niezapomnianej miłości – dziewczyny o włosach pachnących bukszpanem, z lasu nad Zatoką Biskajską w departamencie Landy, która hodowała konie i żyła w kompletnej harmonii z przyrodą. Sylvain utracił tę miłość, bo nie był gotów dzielić z nią życia. Teraz założył, że gdy spotka panterę, tamtą miłość odzyska. Choćby tylko w pamięci… Naiwnie i nieziszczalnie, ale jakże pięknie!
Ale na pustkowiu Czangtang pantery nie było… Pół miliona kilometrów kwadratowych trawiastego stepu, płaskich dolin wypełnionych wielkimi jeziorami; stada jaków i jakieś pół miliona Drokpów – tybetańskiego plemienia nomadów-pasterzy, stada osłów-kiangów i antylop, wilki i orły. I ani jednej pantery w zasięgu wzroku. To znaczy – one tam były, ale nie chciały być widziane… Gdy im nie zależy, temu dziwacznemu dwunogiemu mogą się pokazać; pantery nie wiedzą, że ten dwunóg ma nad nimi przewagę: dysponuje długim okiem, lepszym niż oko irbisa… Czasem je zaskoczy, gdy śpią na skale po jedzeniu. A spać lubią – gdy podjedzą obficie, to i dwadzieścia godzin ciurkiem. No, ale wzajemne widzenie jakoś się nie ziściło. Tesson, troch zawstydzony, że nie może uczestniczyć pełnoprawnie w targaniu ekwipunku to w górę, to w dół, wziął na siebie rolę ekspedycyjnego trefnisia, zasypując pozostałych aforyzmami i paradoksami własnej produkcji, sentencjami z mądrej księgi taoizmu tudzież ekologicznymi truizmami w stylu wczesnej Grety Thunberg.
Z tego napisała mu się książka… I to jest bardzo dobry, bardzo osobisty, emocjonalny tekst. Jest w nim wszystko, czego oczekuję od Tessona – obok pikarejskiej dezynwoltury mości się i wybrzmiewa Arystoteles, Nietzsche, Chardonne („żyć z godnością w niepewności – oto zadanie człowieka”). Obok konfrontacji z przyrodą (spać na trzydziestostopniowym mrozie, leżeć bez ruchu na takimże mrozie osiem godzin w suchej trawie z lekka przyprószonej śniegiem – bo a nuż pojawi się ONA – pantera znaczy…) zjawia się hołd dla tej przyrody, szacunek dla wszelkich form życia. I dla reguł, którymi one się rządzą – reguł jakże odmiennych (wszelako nie zawsze, nie zawsze…) od standardowej moralności ludzkiego stada. Dopóki nie zrozumiemy, że jesteśmy tu za krótko, by się wtrącać – i nadal będziemy czynić Ziemię ze wszystkim, co na niej jest, sobie poddaną, dopóty naszym (oby jak najodleglejszym) finałem będzie nieunikniona i konsekwentna samozagłada. Z lektury „Ducha śniegów” niezbicie wynika, że przekraczamy cienką czerwoną linię, dzielącą nasz gatunek od stanu, w którym ta autoeliminacja będzie przesądzona i zawrócić się nie da. Na pustaciach Tybetu, gdzie Natura wciąż rządzi (ale już nie jest to władza niepodzielna), widać to najlepiej. Nie ma tam zbyt wiele cywilizacji, która niemal wszędzie przesłania (i osładza tudzież osłabia) ten konflikt z Naturą. Natura trochę nas obserwuje, trochę sygnalizuje niebezpieczeństwa, ale nie ma tym wrogości: przecież jesteśmy jej częścią. Co z tego, że akurat co nieco zbuntowaną? Może natura traktuje gatunek ludzki jak nierozsądne dziecko i tylko podsuwa nam dyspozycje do zrewidowania zbiorowego mniemania i postępowania? Może nas uczy? Lektura Tessona dużo nadziei nie daje – bez złudzeń, panie i panowie! Ale autor jest niezmiennie po stronie Natury. To właściwa strona.
No i Natura nie zostawia bez nagrody. Pocieszenia. W końcu w górskim kanionie, o którym geografowie twierdzą stanowczo, że spływające po jego ścianach i klifach strumyki składają się na źródła wielkiego Mekongu – wodnego kręgosłupa odległych Indochin, ekspedycja Muniera dostrzegła śnieżną panterę. I to trzykrotnie. Poszło łatwo, bo bestia zżerała po kawałku mięso z truchła świeżo uśmierconego jaka, a sama jej obecność powstrzymywała inne drapieżniki i ścierwojady od zamiaru uzupełnienia zimowej diety wytwornym białkiem… No i Munier zdobył swoje zdjęcia, a Tesson – obserwacje i przemyślenia, które można ugruntować, wpatrując się w charakterystyczny, jakby poliniowany pysk pantery i osobliwe desenie jej futra. Fascynująca lektura, fascynujące wnioski. Czego wszystkim czytelnikom „Ducha śniegów” życzę i zarazem szczerze zazdroszczę… Czytanie za drugim czy trzecim razem to już nie to samo!
Tomasz Sas
(16 06 2021)
Brak komentarzy