Jadąc

8 maja 2021
Eustachy Rylski 


Jadąc
Wydawnictwo Wielka Litera, Warszawa 2021

Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 3/5

Mam grać?

Sztuka pisania esejów mądrych, wartościowych i zdyscyplinowanych formalnie została objawiona tylko nielicznym majstrom pióra czy w zasadzie klawiatury. Jednym została objawiona, a wielu innym wydaje się, że ją posiedli. Ale to żaden problem. Wszak sens słowa essay to próba. Próbować każdy może – jednym idzie lepiej, drugim idzie gorzej. Ale przecież nie można zabronić próbowania. Ba, należy je popierać. Każdy, kto (na razie mniejsza o to – z jakich pobudek…) usiłuje przelać swe myśli, doświadczenia, uczucia, refleksje na papier, godzien jest co najmniej aprobaty (jeśli nie czynnego lub choćby biernego poparcia) – w imię pamięci Michała z Montaigne. A niektórzy godni są nawet współczucia… Rozumiecie – dlaczego?

Byłżeby zatem esej sposobem okiełznania gonitwy myśli? W zasadzie tak… Każda próba uporządkowania myśli przy użyciu liter, sylab, wyrazów i zdań zapisanych w jakimś porządku, coś znaczącym i możliwym do odczytania oraz zrozumienia przez tzw. osobę trzecią (i dalsze…) to już może być esej. No, chyba że pod czachą nic się nie goni. Wtedy mamy do czynienia z bełkotem, który czasem życzliwi (i łagodni) nazywają strumieniem świadomości. Ale i wtedy niezrozumiałą erupcję słów, bełkotliwą co się zowie logoreę – można nazwać… Tak, zgadliście – esejem! Czemu? Bo w słowie próba, pojmowanym logicznie i konsekwentnie, zawiera się pewna elementarna oczywistość poznawcza: zgodnie z prawami natury i statystyki pewien odsetek prób to próby nieudane. Błędne, głupie, fałszywe, chybione – słowem: bez sensu, ale czy przez to godne potępienia? Błądzić jest rzeczą ludzką. Ba, nawet ludzką rzeczą jest ogłaszać te błędy drukiem – choć to już wydaje się nadmierną pobłażliwością wobec głupoty. Ale można to zrobić własnym sumptem.

Co jest budulcem eseju? Erudycja – gruntowna, wieloskładnikowa, rozległa, ale nie tylko biblioteczna. Składnikiem nieodzownym erudycji eseistycznej jest znaczne quantum osobistej eksperiencji; erudycja eseistyczna nie może być scholastyczna, talmudyczna – musi być żywa. Nie wprost i nie dosłownie, ale wystarczająco sugestywnie domyślnie wywiedziona (przy pomocy aluzji narracyjnych…) z osobistego przeżycia, doświadczenia autora eseju. Esej bowiem to okruch autobiografii, spowiedzi intymnej (ale przysposobionej do sprzedaży), intelektualnej oferty możliwości kreacyjnych autora – wszak esej to próba, przykład (w sensie sampla – co w naukowym pidżynie znaczy tyle co próbka demonstracyjna, do okazania – takie umysłowe demo; na razie, jakby co). Lecz skoro erudycja to budulec, co jest spoiwem eseju? To proste: ego. Ego autora. Ego jako specyficzny płyn ustrojowy, ektoplazma nieledwie. Skrajnie subiektywna emanacja, może raczej prezentacja zawartości tudzież mocy neuronów i synaps. Każdy buduje z tego, co ma – czasem tylko ci, którym wydaje się, że mają za mało, idą coś ukraść.

No więc o czym się pisze eseje? A o wszystkim, jeśli łaska… Dodam w tym miejscu bez nijakiego epatowania, że jest osobna kategoria takich, którzy potrafią o niczym zgoła. Ale to już ranga arcymistrzowska… Istota eseistyki zamyka się w swoistej dyscyplinie kompozycyjnej. Trzeba wykoncypować dobrą anegdotę, dającą bezpośredni „wślizg” w środek bieżącego dyskursu filozoficznego, politycznego, socjologicznego, kulturowego czy w ogóle cywilizacyjnego. Co to może być? Cokolwiek… Wspomnienie na przykład kształtów, kolorów, smaków i zapachów jabłek z dziadkowego sadu pod Mogielnicą daje dobre „wyjście” na problem zielonej energii odnawialnej. Reporterskie okruszki po penetracji „lapidarium” odpadów produkcyjnych przycmentarnego warsztatu kamieniarskiego dobry dają wgląd w filozoficzne dylematy organizacji świata postpandemicznego. Sprawozdanie z nocnego połowu lampuki koszami z liści palmowych w śródziemnomorskich prądach okalających Maltę to mocny wstęp do rozważenia perspektyw integracji europejskiej… I tak dalej… Istota eseistyki rozgrzesza każdy temat, najgłupszy nawet. Pamiętamy przecież, że esej to próba – w każdym tego słowa znaczeniu…

Kim zatem jest standardowy eseista? No cóż – powiedzieć, że to ktoś lepszy niż typowy wyrobnik bądź artysta nawet pióra, ktoś ponad przeciętność prozaiczną lub poetycką wystający – to nic nie powiedzieć… No i ważne – kto to mówi? Jeśli piszący sam mianuje się eseistą lub czyni to za niego najęty krytyk-klakier – to na bank macie do czynienia z uzurpatorem… Dopiero kilka niezależnych opinii, potwierdzających tę definicję (i to czasem z nieukrywaną niechęcią – sed magis amica veritas…), daje wiarygodną nominację.

Skąd się zatem biorą eseiści? Zasadniczo z dwóch miejsc… Pierwsi to uznani i znani prozaicy lub poeci, którzy sami sobie zaaplikowali przerwę w zasadniczych zatrudnieniach, lub przerwę tę wyrządził im los. W postaci (przemijającego, ma się rozumieć) braku natchnienia, posuchy w pomysłach na prozę lub wiersz, a choćby na króciutkie opowiadanko lub scenariusz. Naonczas w kąciku umysłu pojawia się myśl zdrożna – a może by tak esej? Szybki przegląd zaprzyjaźnionych periodyków i wydawnictw dostarcza informacji, że ten i ów redaktor chętnie weźmie gotowiznę do druku; pozostaje tylko kwestia wynegocjowania stosownej zaliczki i sumy końcowej… Ale do takiego „myku” trzeba być KIMŚ; koleś z ulicy nie ma żadnych szans. Esejami nie da się debiutować. Chyba że… To jest możliwe w przypadku pochodzenia z drugiego miejsca narodzin eseistów. Mam na myśli wielkich uczonych, którym cokolwiek nadojeło pilnowanie edytorskich rygorów dyscypliny: wymagań metodologicznych, prawideł hermeneutyki, szczegółowej jednoznaczności i osobliwości języka w sensie ścisłym, reguł logiki nawet… Czasem taki uczony chce coś przekazać luźniej, nieschematycznie, metaforycznie i mniej zobowiązująco – bez aparatu źródłowego, indeksu nazwisk cytowanych szacownych kolegów, przypisów i bibliografii. Obiera tedy formę eseju, przyzwalającą na więcej dowolności. I tu nawet debiutant się zmieści – ale jeden warunek: musi mieć NAZWISKO i do niego Nobla, Laskera, Fieldsa lub coś podobnej rangi. Szeregowy docent z akademii smorgońskiej w Stuposianach się nie załapie…

Zważywszy tedy wszystko, co do tej pory i do tego miejsca napisałem, z całą mocą podkreślić muszę, że ani jedno z tego słowo nie dotyczy autora rekomendowanego tu tomiku esejów (a właściwie jednego eseju, podzielonego na noszące osobne tytuły rozdziały i podpunkty) „Jadąc”. Poza tym, że Eustachy Rylski jest pisarzem. Wybitnym. Ergo: intelektualnie uprawnionym do uprawiania eseistyki. Na-Dowolne-Tematy-Jakie-Mu-Tylko-Do-Głowy-Przyjdą. Tym razem przyszła muzyka. Muzyka w drodze. Za kółkiem. W dzień i w nocy. Emitowana z płyt CD w samochodowym odtwarzaczu. Jeździł Rylski po Polsce i po Europie. A jadąc grał. Wszystko. Szostakowicza i muzykę cygańskich ansambli, Chopina i Mahalię Jackson, „Tiomnuju nocz’” w arcydzielnym wykonaniu Marka Bernesa i filmowego Rotę, „Króla Rogera” Szymanowskiego i Becauda. Synchronizował muzykę z pejzażem, a tę, która nie pasowała do widoków za szybą (na przykład Chopin; Rylski twierdzi, że jest za duży do widoków Europy, osobliwie Południa takowej…), grał nocą. Odwijała mu się z pamięci tasiemka z „Sopkami Mandżurii” – walcem, którego się nie tańczy. Mahalia śpiewała „Down by the Riverside”, ubogacając, odmieniając wizerunek mazowieckich równin. Nino Rota pieścił nostalgią swej frazy uliczki Corleone, nie budząc kotów. A deszcz stukał o dachy kartuzji w Valldemossie…

Muzyka w drodze różni się od muzyki stacjonarnej zmiennością punktów odniesienia. Gdy słuchasz w habitacie, możesz wgapiać się w ulubiony kąt pokoju albo ze słuchawkami na uszach podejmować nawet prozaiczne (polegające głównie na eksploatowaniu pamięci mięśniowej) czynności domowe. W filharmonii możesz gapić się na prześliczną wiolonczelistkę lub liczyć piszczałki w organach od lewej do prawej i po chwili odwrotnie… Muzyka perypatetyczna to inna bajka – przy czym oczywiście nie mam tu na myśli impresji nawiedzających pojedynczego waltornistę, przemierzającego taki pejzaż krokiem defiladowym w szyku roty pieszej zwanej orkiestrą dętą. Idzie o słuchanie w ruchu – przy niedostatkach i zakłóceniach koncentracji, przy konieczności ciągłego śledzenia trakcji i oznakowań, przy podglądaniu zjawisk meteorologicznych i okoliczności przyrody, przy ciągłej kontroli ruchu przeciwbieżnego oraz incydentów na jezdni… Jazda to nie audycja stacjonarna – inna jest recepcja muzycznego znaku, sygnału, sensu w sytuacji podzielonej stale uwagi.

Muzyka w drodze plasuje się gdzieś pomiędzy przeżyciem – potrząsaczem bebechów a gumą do żucia dla uszu. Ze wskazaniem w kierunku gumy… Mistrzowskie kompozycje z najwyższej półki, w wirtuozerskim wykonaniu, profesjonalnie nagrane, kwadrofonicznie zagrane – w drodze coś tracą… Zresztą wyobraźcie sobie adagietto z V Symfonii cis-moll Mahlera na niestrzeżonym przejeździe kolejowym! Kontekst jest jasny – coś tu nie gra. Udział kierowcy w misterium dźwięków rozpisanym na odtwarzacz i głośniki z natury rzeczy poddany jest ciśnieniu okoliczności. Pasażer ma lepiej, zwłaszcza gdy dorwie się do zasobu płyt i płytek. Ale mimo tej dwuznaczności słuchamy w drodze wszyscy – no, prawie… Szoferzy osiemnastokołowych „trucków”, subtelni poeci, kurierzy, wędrowni grajkowie i ich gruppies, handlowcy, złodzieje… Coś im gra w ruchomych dekoracjach – jednym country, drugim rap, trzecim Mozart, czwartym disco polo. Ale komu ten nawis dźwięków wyzwala syntezę drogi – losu, przeznaczenia, przekleństwa, mistycznej tajemnicy, tożsamościowej kabały? Rylskiemu…

To jest ta część literatury, nad którą nie wisi żadna konieczność, która nie ma zobowiązań, która zapisuje tylko stan umysłu – pozornie bez celu, chyba że celem samo jest istnienie. Ta literatura pochyla się ku potrzebie ekspresji, kwestionuje porządek, zachwyca się bezproduktywnym trelem słowików Padmaskowia, szuka kotwicy i zarazem cieszy się, że jej nie ma. Lektura esejów muzycznych Rylskiego otwiera nas na niekonieczność w życiu; dlatego taka jest ważna.

Tomasz Sas
(8.05.2021)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *