Richard Osman
Morderców tropimy w czwartki
Przełożyła Anna Rajca-Salata
Wydawnictwo Muza SA, Warszawa 2020
Rekomendacja: 3/7
Ocena okładki: 3/5
Wesołe jest życie staruszka…
Nie oszukujmy się: u większości (szacowanej na jakieś dziewięćdziesiąt procent) poddanych Jej Królewskiej Mości Elżbiety Drugiej, przebywających aktualnie na emeryturze, budżety osobiste spinają się ledwo-ledwo lub wcale. Jak u nas… Załóżmy przeto, że owa przeważająca, bo dziewięćdziesięcioprocentowa większość emerytów nie zajmuje się niczym innym, niż usilnymi próbami zaktywizowania, poprawy bilansu środków pozostających do dyspozycji miesiąc w miesiąc, podejmując jakieś zajęcia, na ogół niskopłatne, ale to zawsze coś. Lecz te dziesięć procent… No cóż, ćwiartka lub nawet jedna trzecia z nich w ogóle nie ma żadnych problemów materialnych, a zgromadzony przed emeryturą kapitał pozwala – primo: korzystnie sprzedać mieszkanie w Londynie czy domek w Cottswolds, a za zarobione pieniądze nabyć – secundo: jakieś mas lub małe chateau w Prowansji, farmę w Burgundii lub Normandii, willę w Toskanii, hacjendę na Majorce, apartament pod Malagą, opiti (domek znaczy, po grecku…) na Korfu, albo zgoła hotelik na Bahamach, by – tertio: zniknąć z pola widzenia, zwłaszcza służb podatkowych Zjednoczonego Królestwa. Ci nas nie obchodzą.
Pozostaje liczna gromadka emerytów, czerpiących z państwowych, komunalnych i prywatnych funduszy ubezpieczeniowych, oprócz tych zabezpieczeń posiadających zaskórniaczki w postaci ładnie spęczniałych kont bankowych, portfeli akcji i obligacji, lokat i papierów dłużnych. Byli bankowcy, zapobiegliwi lekarze i dentyści, spensjonowani funkcjonariusze Home Office, maklerzy i agenci ubezpieczeniowi, działacze związkowi, personel latający linii lotniczych, weterani i oficerowie sił zbrojnych Jej Królewskiej Mości, wykładowcy uniwersyteccy, hydraulicy z Polski (jeśli decydują się zostać w UK…), dziennikarze i aktorzy z wyższej półki, załoganci naftowych platform wiertniczych, farmerzy, którzy posprzedawali swą ojcowiznę (głównie owcze pastwiska…) pod budowę parków rozrywki i apartamentowców oraz inni, których dzieciom się baaardzo powiodło… Ludzie ci mają wystarczające środki, by wieść samodzielne życie, ale za mało sił i zdrowia, by wymaganiom (i scenograficznym didaskaliom…) samodzielności sprostać. Ich godne zazdrości, imponujące zasoby i możliwości finansowe czynią z nich atrakcyjny target rynkowy, czyli grupę docelową. Skazani na samodzielność (nie ma rodzin trójpokoleniowych w Wielkiej Brytanii; dzieci poszły na swoje i rozproszyły się od Vancouver po Wellington, od Port Stanley po Singapur) – mają środki, by sobie tę samodzielność kupić…
Naprzeciw popytowi na określony styl życia wyszła podaż – gromadka przedsiębiorczych inwestorów-deweloperów zabudowuje urocze zakątki południowej Anglii całymi „winogronami” osiedli apartamentów (drogich jak cholera!) dla emerytów – stwarzających złudne wrażenie tej samodzielności – ale pod ścisłym, dyskretnym nadzorem, pod parasolem bezpiecznych urządzeń socjalnych: z własną służbą zdrowia, infrastrukturą rekreacyjną, gastronomią (raczej na poziomie „Claridge’a” niż szpitalnej stołówki), terapią zajęciową, swobodą zrzeszania się… Słowem: luz, blues, ultramaryna – bo po takie pieniądze warto się schylić! I właśnie do takiego świata prowadzi nas Osman – do ekskluzywnego osiedla dla lepiej sytuowanych pensjonariuszy, w którym emeryci prowadzą aktywne życie (w niektórych przypadkach może nawet nadaktywne, nawet seksualnie), a właściciel przybytku dba o ich rozrywki – w obawie, by z nudów nie zaczęli na przykład przyglądać się księgowości. Ale i tak niektórzy z nich na własną rękę szukają ujścia dla swych kapitałów doświadczenia i potencjałów intelektualnych (bo z ruchowymi to już gorzej…).
W osiedlu Coopers Chase (przebudowanym z nieużywanego już zgodnie z przeznaczeniem żeńskiego klasztoru w hrabstwie Kent) wąskie, ale dość wyspecjalizowane grono lokatorów założyło ni mniej ni więcej, tylko Czwartkowy Klub Zbrodni – wykorzystując fakt, że jedna z założycielek (ostatnio już nieczynna, powalona przez Alzheimera bodajże i jakiś wylew lub udar…) była komisarzem policji i zgromadziła (niezbyt legalnie, ale co tam…) sporą kolekcję kserokopii akt spraw nierozwiązanych. Wyostrzone i rozbudzone na tych starych zagadkach intelekty są nie do powstrzymania, gdy zjawia się prawdziwa, aktualna sprawa kryminalna – i to od razu morderstwo (pełnokrwiste – w sensie dosłownym też…). Oto przedsiębiorca budowlany o nazwisku Curran, zajmujący się dotąd konserwacją i planowaną rozbudową Coopers Chase, ginie od ciosu ciężkim tępokrawędziastym narzędziem w głowę. Spróbujcie teraz powstrzymać i zniechęcić emerytowanych detektywów-amatorów! Potrafilibyście? Bo ja nie… Regulaminowo usposobiony nadkomisarz Chris z lokalnej policji i jego asystentka, ciekawska posterunkowa Donna, też nie potrafili.
W tej sytuacji czworo emerytów – była pielęgniarka, były działacz związkowy, były psychiatra i była (no cóż, nie jesteśmy związani tajemnicami tajnych służb Jej Królewskiej Mości, więc możemy to ujawnić i napisać…) agentka MI6 – rozkręca śledztwo lepiej, efektowniej i szerzej niż policja. A okazji przybywa, bowiem niebawem druga ofiara – niejaki Ventham, deweloper i właściciel Coopers Chase (prawdę mówiąc, dość szemrany typ) – szlusuje do kompletu zwłok i to nader efektownie: na oczach licznie zgromadzonej publiczności… Intryga zagęszcza się i zapętla, ale klarownie tudzież komunikatywnie, co wystawia świadectwo profesjonalnej sprawności narracyjnej debiutantowi. Richard Osman bowiem, choć twórca z niego dojrzały i popularny (50-letni, dwumetrowy prezenter telewizyjny, reżyser i kreatywny autor formatów teleturniejowych dla wytwórni Endemol, scenarzysta i ceniony stand-uper…) – w branży powieści kryminalnej jest początkujący.
Oczywiście nie zdradzimy (mamy wszak umowę…) szczegółów zagadki – brnięcie w jej zasadzki razem z czworgiem detektywów to czysta przyjemność, intelektualna perwersja i doskonała zabawa. Osman skądś wie, jak to się robi… Talent do opowiadania ma, ot co. I oko do szczegółów – tych, które nie zamulają narracji, ale pełnią rolę ziarenka pieprzu. Dawno nie czytałem czegoś lepiej i zgrabniej napisanego. Toteż, gdy książka pojawi się niebawem (podobno w połowie października) na rynku, dajcie się skusić na kawałek dobrej, pierwszorzędnej zabawy intelektualnej. No i dla patriotów mamy polski akcent – jednym z ważnych bohaterów jest niejaki Bogdan, złota rączka, budowlaniec spod Krakowa, od lat na Wyspach – pozytywny, choć… – ale nie uprzedzajmy narracji…
Tylko jeden problem miałem z tą lekturą – poszukując „niewymuszonego humoru” tudzież „ironicznego brytyjskiego dowcipu”. Bo tak sobie na zachętę radośnie i beztrosko „blurbują” wydawcy. Szukałem i słowo daję, że nie ma. Ani grama… No, ale powołują się na Iana Rankina („Bardzo inteligentna i zabawna.”), czy na samą Val McDermid („Uwielbiam tę powieść! Jest ciepła i mądra.”) – więc coś powinno w tym być… Ale gdzie? To jest naprawę przyzwoity kryminał, ale raczej nie komedia kryminalna. Lekkość intrygi i powaby fabularne – to za mało, by taką łatkę przypiąć, a na siłę tego robić nie warto. O mniemanej komediowości i dowcipie narracji decyduje nie tylko sytuacyjna architektura opowiadania – anegdoty, skojarzenia, zbitki, kalambury, akcenty persyflażowe i satyryczne, wtrącenia i dygresje… Decyduje przede wszystkim język. Nie znam tekstu w angielskim oryginale, zakładam wszakże, iż humor jest jego cechą immanentną, skoro tacy mistrzowie jak Rankin i McDermid zachwalają… To dlaczego polski tekst miejscami sztywnością przypomina dekiel od trumny? Czyżby coś lost in translation? To tylko taka niezobowiązująca supozycja – bez zamiaru napominania kogokolwiek…
W każdym razie – pobawić się intrygą można, ale uśmiać z niej raczej trudno. Lecz nie w tym rzecz. Ważne, że czasu się nie traci.
Tomasz Sas
(5 10 2020)
Brak komentarzy