Agnieszka Osiecka
Neponset
Wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa 2016
Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 3/5
Nad rzeką, która już prawie nie płynie…
Wiele lat temu, pisząc o książce „Szpetni czterdziestoletni” nazwałem Agnieszkę Osiecką „poetką miedzianej pięciogroszówki”, na myśli mając taką monetę obiegową z lat 50. ubiegłego stulecia (techniczne rzecz ujmując, była chyba z brązu – stopu miedzi i cyny…), która w obrocie wielkiego znaczenia zapewne już wtedy nie miała (co można było za 5 groszy kupić, chyba tylko małą torebkę oranżady w proszku…) ale dla zawodowego niemalże gracza w cymbergaja była ważna… No i dla wagarowicza – pięciogroszówka idealnie nadawała się do wywalenia instalacji elektrycznej w budzie, osobliwe w jesienne mroczne popołudnie (szkoła działała na dwie zmiany…) – wystarczyło włożyć piątkę zamiast tzw. lamelki w starej sieci 110 voltów… Parę sekund strachu. Zanim elektrykę naprawiono, lekcji nie było.
Tę właśnie monetę miałem na myśli – symbol czegoś zdawkowego. Okruszka, krótkotrwałego przemknięcia przez scenę życia, nietrwałego wrażenia, drobiazgu. Projektu listu na paczce zapałek. Gumki recepturki, karty z kompletu czarnego piotrusia zapisanej ściągą na matmę, pudełka po wawelach pełnego stalówek, kawałka łowickiej wycinanki z Mąkolic oraz łuski wigilijnego karpia na szczęście i forsę (ani jedno, ani drugie nigdy nie przyszło…).
Wtedy wydawało mi się, że Osiecka okruszkom nadaje sens; no, że poezję z nich robi… Bo znałem tylko jej genialne piosenki, ociekające niezwykłymi metaforami jak przelukrowane ciasteczka, rozrzutnie szafujące małymi radościami, więdnącymi kwiatkami, niemożliwymi miłościami i wszechświatowymi afektami (wszelako wszystko z nutką piołunowej goryczy…). Czepliwe i rozpaczliwe. Deszcze były oczywiście niespokojne, księżyc się rozgościł, a dzieci urodziły się nowe nam, choć nie wiedzieć czemu siedzieliśmy na dworcu w Kansas City, zaś serce ostatecznie uciekło, bo drugi raz nie zaprosili na bal…
Ale żeby proza? No nie… Owszem, „Biała bluzka” niesamowita afektywnie dwubiegunowa z elementami rozgardiaszu – to jest coś osobnego w literaturze i genialnie na scenę się nadaje, czego są dowody. Troszkę minoderyjne, autodestrukcyjne „Zabiłam ptaka w locie” i parę innych drobiazgów… Wreszcie „Dzienniki” na razie ledwo rozpoczęte edytorsko. Młodzieńcze jeszcze i niewiele jak dotąd tłumaczące, ale obiecujące.
Nic wszelako, ale to dosłownie nic nie sygnalizowało, że w archiwalnych ineditach, jakże pieczołowicie segregowanych i uzdatnianych przez Córkę wespół z Fundacją, tkwi coś tak niezwykłego jak „Neponset” – mikropowieść z samego końca lat 70., gdy poetka z córeczką Agatką towarzyszyła w USA Danielowi Passentowi (miał stypendium w Uniwersytecie Harvarda, który to jak wiadomo, dla niepoznaki siedzibę ma w miasteczku Cambridge, w gruncie już rzeczy dzielnicy metropolitalnego Bostonu…). Parę wersji tekstu odkryto w maszynopisach, zaadiustowanych, poprawianych i uzupełnianych (bądź wprost przeciwnie) przez autorkę. A Neponset to rzeczka w rzeczonym Cambridgo-Bostonie…
Umieściwszy rzecz w czasie (podobno rok 1980…) i koordynatach (42 stopnie 22 minuty i 25 sekund szerokości geograficznej północnej oraz 71 stopni, sześć minut i 38 sekund długości zachodniej…), oddajmy się lekturze…
Formalnie to dziennik kobiety w wieku uśrednionym, po przejściach miłosnych i trudnościach z życiem w sensie ścisłym, która zdecydowała się zostać żebraczką ze względu na dogodne godziny pracy i całkowitą utratę serca (wycięli?) po załamaniu się (jednostronnym – z jego strony) miłości z wędkarzem z drugiego brzegu rzeki (notabene innej rzeki z Bostono-Cambridge’u: Rzeki Karola, czyli Charley River…). W dzienniku pięknie się zapisuje regularna schizofrenia z dorodną manią prześladowczą i spiskiem. W kontrze zaś ustawia się bystra, cokolwiek egzaltowana kloszardka, do tego stopnia nieważna, że nie odbija się w lustrze. Ale przyuczona w szkole błaznów (tak, tak…) do regularnej obserwacji otoczenia zza szminkowo-pudrowej maski – niby to wyróżniającej, ale stwarzającej upragnioną anonimowość… Ba, pozwalającej umknąć choć na chwilę całemu imaginarium prześladowców.
Wniosek: zakochanie to przede wszystkim, jeśli nie wyłącznie, dezintegracja. Ale autorka i jej podmiot liryczny z całą mocą bronią swego prawa do wprowadzania się w ten stan – po raz kolejny i kolejny w życiu zresztą… To nie perwersja, lecz manifest niepodległości: jestem wolna i z wolnością co chcę to robię; niech nikt nie waży się prostować moich ścieżek… Zwłaszcza gdy wiodą ku efektownemu zakończeniu w nurcie rzeki, która już prawie wcale nie płynie…
A ponieważ rzecz cała została pieczołowicie opatulona solennymi (i ciekawymi nie mniej…) komentarzami przez skrupulatną Badaczkę, mamy gwarancję nienaruszalności i spójności legendy Poetki. Lektura ważna i uzupełniająca. Co? A, to już każdemu co innego…
Tomasz Sas
(10 07 2016)
Brak komentarzy