Sławomir Mrożek
Czekoladki dla Prezesa
Oficyna Literacka Noir sur Blanc, Warszawa 2018
Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 3/5
Prolegomena polskie czyli akademia absurdu
„Mrożek by tego nie wymyślił”
(popularne przysłowie ludowe,
sprawdzone w wielu okazjach…)
Gdy Sławomir Mrożek, syn galicyjskiego pocztmistrza, człowiek wielu talentów (choć żadnego nie wystudiował do końca), w latach 50. ubiegłego wieku debiutował w krakowskiej gazecie codziennej (skądinąd był to „Dziennik Polski”…) jako miejski reporter, nikt nawet przez chwilę nie podejrzewał, co z niego wyrośnie. Nikt, może poza najbliższym przyjacielem rzeczonego Mrożka – Leszkiem Herdegenem, poetą i aktorem o głosie tak sugestywnym, że płoszył gołębie w obrębie Plant, naruszał bezpowrotnie powagę wielu urzędów, obezwładniał kobiety oraz doprowadzał je do czynów nie licujących z godnością (cokolwiek mogłoby to znaczyć…). Ówczesny naczelny wspomnianego „Dziennika…” Stanisław Witold Balicki podobno miał w kwestii przyszłości Mrożka jakieś profetyczne przeczucia, lecz nie pokwapił się ogłosić ich publicznie… Ale zblazowany Kraków przez stulecia dziejów nie takie wunderkindy widywał (i przeżył…). Ludzkość zatem rozwijała się, budowała zręby (lub dawała odpór) w błogiej nieświadomości, kto jej wyrasta pod bokiem. Ale cherlawy młodzieniec, publikujący humoreski w „Szpilkach” i rysunki satyryczne (gruba kreska, styl nieomal dziecięcy, wyrafinowanie prymitywny i do tego zwalająca z nóg sytuacja lub tekst…) w „Przekroju”, wprędce rozrósł się do imponujących (intelektualnie!) rozmiarów. Zaczął pisać opowiadanka satyryczne, a wkrótce potem sztuki sceniczne, które zaczęto wystawiać z wielkimi sukcesami. Sam pierwszy raz zobaczyłem Mrożka na scenie w 1964 roku – był to „Indyk” w łódzkim Teatrze Nowym w reżyserii nieodżałowanego Jurka Afanasjewa z gdańskiego Bim-Bomu (bodajże studenta Filmówki wówczas). To był szok poznawczy dla licealisty…
I nie tylko dla niego. Mrożek został nieformalnym wieszczem epoki Małej Stabilizacji – prześmiewcą, szydercą (ale łagodnym…), tropicielem absurdów, majstrem groteski i nieuchronnie – piewcą systemu à rebours. Potrzebowałeś odwyku od nałogu ulegania propagandzie – czytałeś porcyjkę Mrożka – i już. Byłeś zaszczepiony… Opowiadanka, zebrane w tomie „Czekoladki dla Prezesa”, idealnie się na takie szczepionki nadawały. Gdyby wtedy weszły do obiegu. Ale bodajże nie weszły – nie w takiej postaci: jednego, mocnego chichotu-antidotum. Za to dziś, zażywszy na współczesną, dominującą konotację tytułu „Prezes”, mogą służyć jako zbawcza odtrutka na teraźniejsze ciężkie czasy i niemniej przygniatające doświadczenia.
Mrożek, choć mocno reglamentowany przez cenzurę, wtedy sprawiał każdym swym pojawieniem się w druku czy na scenie, że Polska naprawdę była najweselszym barakiem w całym obozie realnego socjalizmu. Nawet gdy został zakazany (po emigracji i potępieniu agresji na Czechosłowację…), funkcjonował jako symbol – aluzyjna figura stylistyczna w języku kolokwialnym. Obrazująca absurd, groteskę… Wystarczyło powiedzieć „Mrożek” zamiast szczegółowego omówienia sytuacji, a już nawiązywała się nić porozumienia między polskimi inteligentami. W dziejach skomplikowanych stosunków między polską rzeczywistością, a jej literaturą drugiego tak jednoznacznego, wyrazistego przypadku nie ma…
„Czekoladki dla Prezesa” to spójna całostka (ale bodajże nie była napisana „jednym ciągiem”), złączona osobą rzeczonego prezesa Spółdzielni „Jasna Przyszłość” gdzieś na małomiasteczkowej prowincji. W akcji uczestniczą (ale sporadycznie, w miarę potrzeb) Księgowy, Referent, Kasjer, Magazynier, Radca, Podsekretarz, Skarbnik, Praktykant, Sekretarka, Bufetowa; stale obecny jest Narrator o bliżej niesprecyzowanym stanowisku służbowym, ale w pragmatyce spółdzielczej wysokim, bowiem działa nieustannie jako prawa nieomalże ręka Prezesa, doradca w ważnych aspektach funkcjonowania Spółdzielni „Jasna Przyszłość” – także tych dyskrecjonalnych i nielegalnych. Z tych krótkich sprawozdanek lub „notatek służbowych” wyłania się obraz królestwa biurokracji, wszechobecnego – aż poza granice absurdu – dyktatu planowania, kultury donosu, prymatu niekompetencji, służalczej gonitwy do ucha Prezesa… Słowem: niegdysiejsza Polska, ale jakoś mocno do dzisiejszej podobna…
A to stąd, że Mrożek wielki był, przenikliwy i mądry. I dobrze rozumiał swój kraj. Od czasu praktykowania dziennikarstwa w „Dzienniku Polskim”, gdy przez kilka lat chłonął małopolską prowincję (skądinąd przecież rodzinną…), a eksperymentalnie, w celach naukowych i poznawczych przyswojone spirytualia (z zakąskami…) mógł przeliczać na hektolitry czystego C2H5OH… Potem nawet z oddalenia wiedzę tę imponująco poszerzał i uogólniał – aż do opisania formuły syntetycznej krainy, owocu zderzenia narzuconego z zewnątrz ustrojowego absurdu z osobliwą mentalnością ruralistyczno-feudalną krajowego chowu ćwierćinteligencji. W krainie języka polskiego nie ma nawet z kim go porównać – do tego stopnia był osobnym zjawiskiem „meteorologicznym”… Lektura tych kilkudziesięciu opowiadanek, obok dozy niewątpliwej przyjemności, dostarcza też co nieco materiału badawczego do studiowania zawiłości polskiej natury. Zaiste, kraj to dziwny i do niczego niepodobny. Bez Mrożka trudniej byłoby to dostrzec, a jeszcze trudniej – przeżyć…
Na zakończenie kilka pretensji edytorskich do Wydawcy. Bardzo mi przeszkadza sam tekst bez kontekstu… Opowiadania z tego tomu mają swoją historię – choćby daty i miejsca pierwszej publikacji, lub – jeśli zostały znalezione w szufladzie – to kiedy i w której… Dobrze, gdy wydawca to szanuje. Koncepcja koncepcją, ale czytelnicy na ogół lubią wiedzieć więcej. Odedytorskie didaskalia to po prostu wyraz szacunku i poszanowania dla wydawniczego rzemiosła. A tak to wiemy tylko, że „Czekoladki…” pierwszy raz ukazały się w tej edycji, a prawa należą do wydawnictwa Diogenes w Zürichu od dwudziestu dwóch lat. To za mało. Ale i tak zabawa przednia…
Tomasz Sas
(5 06 2018)
Brak komentarzy