Ludzie Hitlera

10 grudnia 2025

Richard J. Evans 
Ludzie Hitlera.
Twarze Trzeciej Rzeszy
Przełożył Maciej Antosiewicz
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2025

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5

Rzesza przechodniów

…a dookoła, a dookoła, a dookoła
sami dobrzy Niemcy.”

(wers z piosenki Magdaleny Zawadzkiej w kabarecie „Dudek”
z 1966 roku; tekst Agnieszki Osieckiej bodajże)

Fenomen Trzeciej Rzeszy – tysiącletniego w zamyśle państwa narodu niemieckiego, które wszelako fizycznie przerwało ledwie (i na szczęście, że tylko tyle…) dwanaście lat – wciąż jest intensywnie i pod wieloma aspektami badany (na ogół z użyciem metodologii ściśle naukowej i ze wszech miar obiektywnej, lecz nie tylko) przez liczne grono specjalistów najwyższej próby. Czemu? Bo istota tego fenomenu sprowadza się do nieoczekiwanej, błyskawicznej i silnej metamorfozy narodu, który ze znękanej klęską i post-wojenną traumą społeczności przegrywów, bez oporu przekształcił się w złowrogą, żądną rewanżu żelazną pięść. Jak to się stało? Czy zatem Zło istotnie jest tak banalne i powszechne?

Odpowiedź brzmi: tak – Zło nie jest niczym szczególnym, do zakwitnięcia potrzebuje tylko potencjału. Co najmniej przyzwolenia, ale lepiej – przyswojenia, akceptacji, tożsamości, zgody wreszcie pospólnej. Atrakcyjność powszedniego Zła sprawia, że w poszukiwaniu tego potencjału Zło wcale nie musi mozolnie brnąć przez czasoprzestrzeń. Co i rusz bowiem napotyka społeczności gotowe udzielić mu daleko idącego wsparcia. Wszelako pod jednym warunkiem – jeśli Zło intuicyjne przybierze postać instytucjonalną. Zło bowiem – które jak duch wionie, kędy chce – gdy staje się bytem materialnym, to znaczy na przykład czyimś konkretnym występkiem moralnym lub zgoła kryminalnym – to jeszcze za mało, by Zło rozgościło się jako trwały uczestnik życia publicznego. Incydent nie wystarczy. Ani więcej incydentów. Zło musi zdobyć więcej przyczółków, musi umocnić się strukturalnie. A najlepiej – gdy opanuje instytucję życia publicznego, cieszącą się zaufaniem. Armię na przykład. Albo policję… Niech utworzy partię. Niech na przykład złoczyńca osiągnie dobry wynik w demokratycznych wyborach – albo zgoła je wygra. Wtedy zobaczycie, jak rusza lawina. Szeregi formacji afirmującej Zło pęcznieją, nowi ochotnicy prześcigają się w radykalnych pomysłach i poglądach, manifestują gorliwie swój „od zawsze” akces mentalny tudzież moralny. Na miliony nowych genossen NSDAP, członków SA czy SS w 1933 roku mówiono, z lekką nutką pogardy, że są „marcowi” (Märzgefallene), jako że przystępowali do nazistów po pożarze Reichstagu (27 na 28 lutego 1933 roku) i wyborach do Reichstagu 5 marca 1933 roku, które NSDAP wygrała, uchwalając od ręki ustawę o nadzwyczajnych pełnomocnictwach dla rządu i kanclerza, co zakończyło praktycznie funkcjonowanie parlamentaryzmu w Niemczech, a Zło zyskało właśnie tę pożądaną postać instytucjonalną…

Instytucjonalna formuła Zła działa jak powszechne, rozgrzeszające alibi. Zawsze i wszędzie – nie tylko w Niemczech, ale tam w latach trzydziestych ubiegłego wieku doszło do osobliwego, tragicznego w skutkach spiętrzenia (a może lepiej byłoby powiedzieć: wypiętrzenia – co nadałoby zjawisku rozmiary katastrofy o sile erupcji wulkanicznej) akceptacji dla Zła, gdy ono przybrało figurę organizacyjną, angażującą służby państwowe, organy władzy i front ideologiczny. W latach 30. na obszarze Rzeszy funkcjonowały rejony (całe gminy i powiaty), gdzie 100 procent dorosłej ludności męskiej miało legitymacje NSDAP. Bo to była organizacja, do której lepiej było należeć niż nie należeć, a w Niemczech propaństwowi oportuniści, niezależnie od wyznawanej religii czy ideologii, od zawsze (czyli co najmniej od pokoju westfalskiego 1648 roku) byli w przewadze, gdy tylko zanosiło się na zwycięstwo aktualnej władzy…

Zatem gdy Hitler zdobył „legalnie” mandat do rządzenia, nie było żadnego powodu, by z nim nie pójść na dobre i złe (a nawet ponad i poza tę prostą dychotomię…). Zło przestało być Złem, stało się „prawem”, „rozkazem”, „wolą”, „losem”, „przeznaczeniem” i „wspólnym przeżyciem”. Mitycznym zawołaniem z rycerskiego kręgu: Blut und Boden! Niemcy się zjednoczyli w Vaterlandzie; nie wierzcie w te z uporem powielane mitologiczne powojenne opowiastki o oporze, niezgodzie czy masowej neutralności bądź obojętności, spowodowanej rzekomą niewiedzą o realiach III Rzeszy. To nie Niemcy – ci zawsze byli zaangażowani i dobrze poinformowani. Zresztą – widzieli w Rosji i przećwiczyli w Hiszpanii, jak działa zinstytucjonalizowane Zło. Wiedzieli zatem, tylko nie poczuli odpowiedzialności dostatecznie mocno. A nawet jak niektórzy poczuli, to odpowiedzialność traktowali jak krzywdę – im wyrządzoną niesprawiedliwie. Poza tym, co mogli, to wyparli, co umieli wyprać, to wyprali. W końcu po coś mieli to całe IG Farben…

Więc jeśli „Ludzie Hitlera” – to niech nimi będą wszyscy Niemcy (no, prawie – ale to „prawie” nie robi żadnej różnicy). Osobliwy kraj od Kłajpedy aż do Mozy, od Adygi aż po Bełt – sam się kreował na Rzeszę przechodniów – spokojnych Niemców, którzy naprzód szli, załatwiali swoje interesy, pracowali, siali zboże, sadzili kartofle, rodzili dzieci, szanowali sąsiadów (może wyjąwszy tych wrednych Żydów; ale przecież ci sami sobie zasłużyli, co nie?). A jacyś naziści? No, może i byli – ale kto tam wie, jak było naprawdę? Przecież my to sami dobrzy Niemcy. Gdy się to wie, łatwiej pojąć, czemu mieszkańcy spokojnej wyspy-kurortu Sylt na Morzu Północnym przez kilka kadencji (od 1951 roku) wybierali sobie na burmistrza niejakiego Heinza Reinefartha, czcigodnego mecenasa i… niedawnego gruppenführera (stopień generalski) SS, odpowiedzialnego za wymordowanie 50 tysięcy mieszkańców Woli w Powstaniu Warszawskim (skarżył się bidula w raportach do Himmlera, że zabrakło mu amunicji do rozstrzeliwania).

W tej sytuacji monografia Evansa o jakichś „Ludziach Hitlera” (kimkolwiek by oni nie byli…) jawi się jako dzieło dwuznaczne, może nawet kłamliwe, odwracające uwagę od istoty rzeczy. Lecz nie jestem dostatecznie okrutny, by tak mniemać. Tym bardziej, że sam Evans, jakby dostrzegając możliwość zwekslowania swego dzieła na drogę usprawiedliwień, dołączył do tekstu biogramy „zwyczajnych, niemalże szeregowych wykonawców – administratorów Zagłady, nadzorców „prawa i porządku”, strażników systemu, artystów na usługach (jak Leni Riefenstahl), nauczycielek „niemieckości” albo zwyczajnych obywateli, uwiedzionych przez nazizm (jak Luise Solmitz). Wszyscy oni byli – poza w sumie nielicznymi patologicznymi wyjątkami – normalni, dobrze wyposażeni intelektualnie w podstawowy przynajmniej kodeks etyczny, umiejący rozróżniać dobro od zła. A jednak… Propaganda, indoktrynacja, afirmacja i kult czyniły z nich homogeniczną masę, zdolną do dowolnej podłości, nawet do zbrodni. Niemal wszyscy Niemcy stali się wspólnikami (w sensie psychologicznym, tożsamościowym) swoich liderów. A zwłaszcza jednego.

Evans z natury rzeczy temu właśnie człowiekowi – Adolfowi Hitlerowi znaczy – poświęca najwięcej uwagi w swej monografii. Sukces Hitlera – zważywszy jego pochodzenie, wyposażenie intelektualne i doświadczenie życiowe – jest nadal jedną z większych i ciekawszych zagadek w nieodległej historii. Evans jej nie rozstrzyga; co najwyżej uczciwie i bez subiektywnych zahamowań dostarcza swym czytelnikom materiału do dalszych prac umysłowych nad zrozumieniem tego fenomenu, jeśli to jest w ogóle możliwe. Bo że wciąż jest potrzebne – nie ulega najmniejszej wątpliwości. Nie dla samowiedzy, ale dla bezpieczeństwa. Nie ku pamięci, ale ku przestrodze.

Dlatego studiowanie tych kilkudziesięciu niemieckich biografii kumpli, pomagierów i wspólników Adolfa – zebranych razem – ma walor poznawczy. Ułatwia mianowicie szukanie odpowiedzi w kwestii zanalizowania dylematu III Rzeszy – to znaczy, jak ona w ogóle była możliwa? Może dlatego do kompletu brakuje mi u Evansa paru postaci – na przykład Martina Bormanna, Ernsta Kaltenbrunnera, Ericha Kocha oraz paru marszałków i generałów Wehrmachtu więcej niż sam tylko tuzinkowy Leeb; a gdzie Keitel, Mannstein, Rommel, Guderian, Kesselring, Dönitz, Canaris? To przecież byli prawdziwi wspólnicy Hitlera; bez wiernej generalicji Hitler zapewne pozostałby demagogicznym, wiecowym krzykaczem. Dopiero sojusz z armią pozwolił Rzeszy wodza Adolfa na rozwinięcie skrzydeł. Mam nadzieję, że Evans nie podziela naiwnej wiary sporej gromadki historyków w „naturalną” nieskazitelność honorową i profesjonalną perfekcję „etyczną” niemieckich sił zbrojnych w epoce III Rzeszy. Panowie w mundurach to dopiero byli wspólnicy Hitlera! Sprawni, kompetentni, lojalni, uzbrojeni i nawykli do wykonywania rozkazów. Pewnie – paru z nich, osobliwie tych z czerwonymi lampasami na mundurowych portkach, nie zdzierżyło do końca. Ale w sumie Wehrmacht, Kriegsmarine i Luftwaffe to byli najlepsi, najwierniejsi „ludzie Hitlera” – nie NSDAP, nie SS, Gestapo czy Abwehra. Nie te miliony Niemek i Niemców nie służących na froncie, w policji czy obozowych strażach. Choć przyznać wypada, że zwykli, dobrzy Niemcy też się zasłużyli Rzeszy. Tak się jednak szczęśliwie historia poukładała, że cała ta budowla Hitlera przetrwała tylko dwanaście lat. Chociaż nasze wspólne europejskie posthitlerowskie doświadczenia, obserwacje i wnioski nakazują solennie mniemać, że to i tak o dwanaście lat za dużo.

Szukanie w dziejach III Rzeszy analogii do współczesnych dziejów Europy nie jest intelektualnym nadużyciem – wydaje się raczej koniecznością. Do tego celu praca Evansa się właśnie bardzo dobrze nadaje…

Tomasz Sas
(10 12 2025)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *