Patrick Deville 
Sansara
Przełożył Jan Maria Kłoczowski
Wydawnictwo Noir sur Blanc, Warszawa 2025
Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5
Reinkarnacja Panduranga
Podróż jest snem. Nie cała i nie zawsze, ale jest przedsięwzięciem onirycznym. Zwłaszcza ta całożyciowa, w kole sansary, czyli reinkarnacji, której kolejne fazy są uzależnione od bilansu dobrych i złych uczynków, których dopuszczamy się w każdym z kolejnych wcieleń… Podróż Deville’a dookoła świata – wedle zamysłu: po równikowym okręgu – nie zahaczyłaby o Indie, gdyby autor ściśle się trzymał swej koncepcji poznawczej. Wszak subkontynent rozpościera się w całości na północ od ekwatoru. Ale gdy terytorium poznawcze poszerzymy do strefy międyzwrotnikowej – skądinąd zresztą słusznie – Indie wejdą do strefy wędrówki Deville’a. Wraz z całym swym cywilizacyjnym dorobkiem, bagażem ducha i historii – ciężarem, którego za jednym podejściem nie tylko unieść się nie da, ale nawet objąć rozumem nie sposób. Indie bowiem to takie miejsce w ewolucji cywilizacji homo sapiens, gdzie koncentracja zdarzeń, idei, postaci i ich dzieł postępowała żywiołowo, poza kontrolą rozumu, poza logiką brzytwy Ockhama. Indie są ze wszech stron nadmiarowe…
A do tego wyglądają tak, jakby czas się ich nie imał – i to nie tylko w aspekcie architektonicznym, gdy stare wygląda jakby od zawsze było stare i zrujnowane, nowe od starego się niczym nie różni, kiczowate kolory i pozłotki kryją uczciwą patynę. Indie całe wyglądają, jakby z jednej były epoki i w jednej wciąż tkwiły epoce; zakurzone (chyba że akurat trafisz na monsuny – a wtedy jest mokro, brudno i smrodliwie), zarośnięte, zadymione, zamglone – niezmienne jak Tadż Mahal, jak ghaty nad świętymi rzekami, jak zbieracze łajna wielkich przeżuwaczy, jak marabuty na śmietnikach i stada małp na ulicach. Kraina syfu w złocie, złota w syfie… Pewnie nie znalazłbym w sobie dość siły, by czytać kolejny reportaż z Indii, na taką nastrojony nutę. Na szczęście zamiar Deville’a całkiem był inny. Jest-ci on bowiem badaczem, ba – tropicielem ludzi niezwykłych, poszukiwaczem biografii ludzi przełomowych, odkrywcą materialnych śladów i terytorialnych klimatów bohaterów nieoczywistych, trochę zapomnianych albo zupełnie nieznanych.
Może nie do końca. Dla klarowności swojego wywodu dokonuje bowiem zabiegu upiększającego, dość osobliwego – jak na wymogi, reguły i obyczaje charakterystyczne dla standardowej biografistyki; ale Deville pod żadnym względem nie jest standardowy. Przeciwnie: jego ulubionym podejściem do zagadki życiorysopisania jest destrukcja. A nielinearność temporalna i przestrzenna – wyznaniem wiary. Ale czy rezultatem takiego podejścia jest nieznośny chaos? Żadną miarą nie… Postępki Deville’a są przemyślane, a na celu mają przygotowanie, sprowokowanie czytelnika do wejścia w bliższą relację z bohaterem, iżby to wynikało z samej uważnej lektury. Idzie bowiem o emocjonalne uczestnictwo w samym procesie dziania się biografii – bez dystansu, bez krytycznego namysłu, bez demiurgicznego osądu. Proste? W przypadku kolejnego wariantu biografii człowieka powszechnie znanego – nie. Ale dziejowy outsider nie stawia wygórowanych wymagań. Przeciwnie – każdy odnaleziony fakt, okruch, szklany paciorek, papier z nazwiskiem, relacja wydobyta z cudzej pamięci – to pełnoprawny budulec narracji.
Potrzeba opowiedzenia historii życia Panduranga Khankhoje to dość osobliwe wyzwanie, ale u takiego ekscentryka jak Deville całkiem do pomyślenia. Bo to w gruncie rzeczy jego specjalizacja: odnajdywać postacie nieznane lub zapomniane i udowadniać, że na dzieje świata miały one wpływ całkiem niepośledni, ze wszech miar godzien wzmiankowania w generalnej kronice ziemskiego uniwersum – jeśli dzieło takie kiedykolwiek postanie. Ale żeby Pandurang Khankhoje? No bez przesady – panie Patricku, zmiłuj się pan… Kto to w ogóle jest? No jak to kto – bojownik o wolność Indii, może nawet i rewolucjonista (w tym tradycyjnym sensie klasowo-socjalnym). Ale co zrobił? Jeśli umieścić go w jednym szeregu z szacownym panteonem twórców nowych Indii, to odpowiedź może być tylko jedna – nic. Ale dla historyka, badacza natury ludzkiej i pisarza to „nic” żadną miarą nie jest okolicznością dyskwalifikującą – raczej przeciwnie: jest wyzwaniem, kopniakiem, spięciem ostrogą (w stylu oczywiście szlachetnie brytyjskim – delikatnie, aczkolwiek stanowczo). Zatem Khankhoje wypływa na wierzch, bo autor tak chce i już – żadnego innego ważnego powodu nie ma. Zwłaszcza nie ma ekspiacji z powodu tzw. niesłusznego zapomnienia – rzekomo tym boleśniejszego, im bardziej chwalebne były zasługi pomienionego działacza. Nic z tych rzeczy. Pandurang Khankhoje nie był niesłusznie zapomnianym bohaterem. A kim był? Wedle dzisiejszych kryteriów – przegrywem, który dokonał złego, wręcz szkodliwego wyboru. Ze wszystkimi konsekwencjami…
Deville zdawał sobie z tego sprawę i podjął się rozpracowania Panduranga – jak się wydaje – z czystej przekory. Szczegóły biografii tego działacza odnajdziecie na stronach „Sansary” po uważnej lekturze – są fascynujące. Z jednej strony awanturnicze, zgoła pikarejskie – z drugiej pełne naukowej refleksji i ducha przedsiębiorczości. Bo wyobraźcie sobie – ten rewolucjonista i wykładowca sztuki konstruowania bomb, żołnierz w brygadzie hinduskiej walczącej z proangielską partyzantką pułkownika Lawrence’a w Arabii, za poradą chińskiego przywódcy Sun Jat-sena (spotkali się w Japonii w 1908 roku) studiował rolnictwo na amerykańskich uniwersytetach, a później w Meksyku tworzył nowe odmiany kukurydzy; nie był może wybitnym agronomem na miarę Normana Borlauga, ale też nie był ideologicznym hucpiarzem w stylu Iwana Miczurina czy Trofima Łysenki (choć spotkał się w swym życiu i z Leninem…)
Wspomniałem już ogólnikowo o pewnym zabiegu upiększającym autorski wywód Deville’a. Teraz pora na szczegóły… Otóż Deville ustawił swego bohatera między dwoma filarami indyjskiej historii współczesnej, między prawdziwymi monumentami intelektu, filozofii i polityki. Pierwszy z nich nazywał się Mohandas Karamczand Gandhi. Mahatmą (Mahatma znaczy „Wielki Duchem”) nazwał go ten drugi – Rabindranath Tagore… Kim byli obaj – nikomu w cywilizowanym świecie tłumaczyć nie trzeba, ale gdyby zaszła konieczność, służę… Mahatma (prawnik z zawodu, po londyńskim uniwersytecie, wpisany na listę adwokatów w Zjednoczonym Królestwie i praktykujący w Południowej Afryce) to oczywiście wielki przywódca polityczny, trybun ludowy, działacz niepodległościowy, niekwestionowany lider indyjskiego społecznego ruchu wyzwoleńczego non violence (czyli bez gwałtu, bez używania przemocy) ideolog i propagator satjagrahy (ruchu oporu i obywatelskiego nieposłuszeństwa, lecz bez stosowania siły)… Innymi słowy: wielki autorytet moralny i narodowy, w dziejach Indii postać najważniejsza. Ten drugi, czyli Rabindranath Tagore – to z kolei największy artysta, twórca i filozof Indii – malarz, kompozytor, pisarz (Nobel '1913), nauczyciel… Autorytet niemal równie wielki jak Mahatma. Obaj się znali, wspierali, choć różnili się poglądami – ale naprawdę byli filarami mądrości Indii (a właściwie nadal nimi są). Między tymi dwoma monumentami wielkości i wolności nie ma już miejsca dla trzeciego; no, może udałoby się wcisnąć Jawaharlala Nehru, może ekstremalni, antybrytyjscy nacjonaliści zmieściliby Czandrę Bose’ego (de facto niemiecko-japońskiego kolaboranta). Dla Khankhoje miejsca tu nie ma i nigdy nie było…
Więc po co Deville z zapomnienia wygrzebał bojownika Khankhoje? Z przekory czystej – jak już wspomniałem? Nie sądzę – i nie tylko… Na kole sansary miejsca jest wiele – nie tylko dla filarów mądrości… Pomieszczą się także bracia mniejsi Historii – na poły anonimowi współtwórcy dziejów, z mocy wyroków losu zamknięci wewnątrz maszyny czasu, czasem zredukowani do roli nawozu, czasem zostawiający indywidualne ślady – ale zbyt małe, by się nimi przejmować. Ku tym mniejszym braciom Historii cała empatia Deville’a jest skierowana. Dlatego warto czytać zapiski z jego wypraw na marginesy świata, do źródeł różnorodności, na pogranicza rozumu, wiary i snu.
Tomasz Sas
(02 05 2025)
Brak komentarzy