The New Yorker. Biografia pisma,które zmieniło Amerykę

10 stycznia 2025

Michał Choiński
The New Yorker. Biografia pisma,
które zmieniło Amerykę
Wydawnictwo Znak, Kraków 2024

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5

Drożdże dziennikarstwa

Nie ma w całej sferze kultury słowa i poza nią – właściwie w całej cywilizacji Gutenberga – zajęcia, które można porównać z robieniem gazety – a w sensie bardziej ścisłym: z procesem jej redagowania (a sam proces redagowania to dwa odrębne przedsięwzięcia: pierwsze to redagowanie tekstów, czyli przysposabianie produktów dziennikarskich oraz innych do druku tudzież zaprezentowania czytelnikom; drugie – to składanie tego wszystkiego, z czego robi się gazetę – tekstów, ilustracji, grafik i reklam – w jedną spójną, sensowną całość). Nie ma zajęcia bardziej fajnego i przynoszącego porównywalną satysfakcję. Nawet twórcze pisanie (czy to do szuflady, czy na sprzedaż…) takim zajęciem nie jest. Wiem coś o tym, bo przez prawie pół wieku należałem do grona szczęściarzy, którym dane było wykonywanie tej roboty – czyli robienia gazet. Uważam się właśnie za szczęściarza, bo przez pół wieku zawodowej aktywności robiłem to, co lubię najbardziej w świecie (oprócz towarzystwa – połączonego z dyskretnym nadzorem – mojej żony, dobrych lektur, whisky talisker i tytoniu erinmore albo kentucky bird do fajki). Robiłem to, co lubię – i jeszcze mi za to płacili… Wierzcie mi – gdy ci płacą (niech będzie, że na ogół marnie) za to, co i tak lubisz robić, to naprawdę masz fart.

A mistyka chwili, gdy siadasz nad jeszcze czystymi makietami, pokratkowanymi w dziesięciowierszowe, jednoszpaltowe prostokąty, z wyskalowaną w cicerach linijką zecerską i flamastrem, z kupką zweryfikowanych, gotowych do druku tekstów? I wiesz, co chcesz z tym zrobić – za każdym razem od początku – codziennie (albo co tydzień)? Tego uczucia z niczym nie da się porównać. Podobnie jak nie ma nic podobnego do emocji akustycznych, tektonicznych oraz wizualnych, towarzyszących nocnemu rozbiegowi wielkiej, trzypiętrowej maszyny rotacyjnej (najczęściej Goss Metro), która w pełnym gazie przypomina wielotysięcznokonny silnik transatlantyku idącego całą naprzód… A chwila, gdy bierzesz do ręki świeży, ciepły, pachnący farbą egzemplarz swojej gazety – prosto z biegnącej po transporterze niekończącej się wstęgi złożonych i przyciętych papierowych składek; czujesz, że naprawdę ty to zrobiłeś – wespół z kolektywem piszących kolegów-reporterów i tymi na ogół anonimowymi, profesjonalnymi do szpiku kości towarzyszami sztuki drukarskiej… Zaprawdę powiadam wam, że z niczym nie da się tego porównać… Może kiedyś napiszę o tym więcej.

Te pół wieku robienia i współrobienia gazet rozmaitych (od fabrycznych w parutysięcznych nakładach po poważne tygodniki i wielkie dzienniki) na zawsze ukształtowało moją perspektywę oglądu oraz pojmowania dziennikarskiej profesji i jej dylematów. Toteż zawsze, gdy czytam teksty podobne do książki Michała Choińskiego, czuję jakbym wpadł do środka uczonej, reporterskiej lub zgoła fikcyjnej (powieści na ten temat też się zdarzają…) narracji-dysertacji. Czytam przez pryzmat własnego życia i własnego doświadczenia. Wszakże nabyta przez wspomniane pół wieku pracy profesjonalna skromność, połączona ze świadomością miejsca w szeregu, każe mi w tym momencie poczynić solenne zastrzeżenie, obowiązujące nie tylko na czas tej lektury, ale zawsze i wszędzie – zastrzeżenie zapisane większymi oraz wyboldowanymi wersalikami:

TOUTES PROPORTIONS GARDÉES!

Ma się to rozumieć samo przez się. Ale dla porządku będzie powtarzane, gdy zajdzie taka szczególna potrzeba.

Dlaczego? Bo tekst dotyczy ikony w gazetowym świecie cywilizacji Gutenberga – tygodnika, który szybko stał się, mocą sił własnych wyłącznie, punktem odniesienia, wzorcem, trendsetterem i profesjonalno-etyczną opoką, instancją odwoławczą. W środowisku… Ale ważniejsze jest, czym „The New Yorker” stał się dla czytelników. A stał się po prostu przyjacielem. To nie przesada ani egzaltacja: tygodnik regularnie i z łatwą do zaakceptowania częstotliwością utwierdzał swych nabywców w słuszności obranego przez nich modelu egzystencji – ale podsuwał przy tym nowe tropy i pomysły, informował bez ideologicznej ani metafizycznej zaciekłości, zachęcał do uśmiechu i pewnej takiej wielkomiejskiej dezynwoltury. Innymi słowy – zachęcał nowojorczyków do utożsamiania się z metropolitalną aurą i takimże przeznaczeniem ich miejsca do życia…

W połowie lat 20. ubiegłego wieku mieszkańcy Nowego Jorku – a w sensie bardziej ścisłym: liczne i stale rosnące plemię zamożnych mieszczan (plus dawna arystokracja miejska), czyli nowojorskiej śmietanki towarzyskiej – byli gotowi na przyjęcie nowych, liberalnych i postępowych (no, ale bez przesady…) idei życia zbiorowego, wzorców i wartości. Jakaś gazeta mogłaby zostać idealnym nośnikiem atrakcyjnych treści intelektualnych, połączonych pewną taką „nowojorskością” w sensie najogólniejszym. Jakaś gazeta… Tylko trzeba ją było wymyślić od początku. W paradoksalny sposób przyczyniła się do tego tzw. ustawa Volsteada, czyli wprowadzająca prohibicję w USA 18. poprawka do konstytucji. Odcięci od legalnych źródeł alkoholu nowojorczycy poczęli się gromadzić w na poły zakonspirowanych, ale powszechnie znanych lokalach „usługowych”, klubach i knajpach, serwujących zakazane, lecz dostępne dzięki przestępczym sieciom produkcji, importu i dystrybucji płyny wyskokowe – plus rozrywkę (to wtedy swoją szansę zwietrzył i wykorzystał jazz!) na odpowiednim dla klasy wyszynku poziomie. W 1925 roku w pięciu dzielnicach Nowego Jorku, wedle ostrożnych szacunków funkcjonowało jakieś 30 tysięcy takich przybytków (a może nawet i sto tysięcy).

Część gastronomiczna (czyli bar i restauracja) dystyngowanego, ekskluzywnego hotelu „Algonquin” (44. Ulica na Manhattanie, tuż przy Times Square) skrywała pewnie niejedną alkoholową tajemnicę (bez tego hotel nie miałby szans egzystencji) – ale w godzinach między śniadaniem a lunchem w restauracji serwowano kawę hektolitrami, a do kawy jajecznicę. Przy stołach gromadziła się towarzyska czołówka nowojorskich pisarzy, dziennikarzy, publicystów, ludzi rozrywki, artystów, satyryków, recenzentów, aktorów i w ogóle celebrytów (choć tego pojęcia wtedy nie używano). Czasem organizowano partyjkę pokera, ale w zasadzie wokół stołów trwała nieustanna oraz nieszablonowa dyskusja o sztuce i kulturze – pełna ostrych tez, zabójczych dowcipów, ciętych dialogów, pełnych brutalnych ripost i połajanek. Kawa (jak się zapewne domyślacie – solidnie wzmocniona, wzbogacona i zmieszana) odgrywała niebagatelną rolę w podtrzymywaniu temperatury tych spotkań.

Złośliwcy z „Algonquin” stali się turystyczną atrakcją miasta, czymś w rodzaju żywej gazety – toteż kierownictwo hotelu kawę i jajecznicę fundowało im gratis. Lecz jeden z bywalców okrągłego stołu – dziennikarz, młody przybysz z górniczego wówczas miasteczka Aspen (tak, dziś tego centrum narciarskiego) w Colorado, niejaki Harold Ross – postanowił zmonetyzować towarzyską imprezę i na jej kanwie po prostu założyć gazetę – najchętniej tygodnik: ostry, dowcipny, niezależny w sądach i opiniach, nowojorski z ducha i wiarygodny; wystarczyło uczestników biesiad w „Algonquinie” zagonić do roboty. No i drobnostka – trochę kapitału trzeba było mieć na start. Ross „zainfekował” swoją koncepcją niejakiego Raoula Fleischmanna, też uczestnika spotkań w hotelu – a nade wszystko obrotnego biznesmena, wielkiego producenta… drożdży. O niemal strategicznym znaczeniu tego specyfiku spożywczego w dobie prohibicji nie trzeba wspominać – wszystko jasne. A gdyby rząd chciał dokonać motywowanego etycznie zamachu na drożdże, rozwścieczone lobby-pospolite ruszenie gospodyń domowych w godzinę pozamiatałoby Kapitol i Biały Dom z całą załogą senatorów, kongresmenów i ekipą prezydenta, jego samego nie wyłączając. Tak się złożyło, że majętny Fleischmann wyłożył dwadzieścia pięć tysięcy dolarów i 21 lutego 1925 roku ukazał się pierwszy numer „The New Yorkera”… (Czyli setne urodziny za miesiąc!)

Co było potem? A to już sobie przeczytacie samodzielnie – bez spojlerowania. Profesor Choiński jest czułym reporterem, mistrzem szczegółu i anegdoty. Od siebie dodam, jako fachowiec w branży (znów toutes proportions gardées), że dzięki plastyce relacji z procesu kwerendalnego i dziesiątek rozmów poczułem się, jakbym był w środku akcji. Odczytałem podobne schematy organizacji roboty, różniący się tylko w kwestii niektórych szczegółów modus operandi, tożsamą technologię „produkcji” redakcyjnej i znajome regulaminy (niepisane, ale zakodowane głęboko, wyryte twardym rylcem w umysłach wszystkich – od stażysty do szefa) tudzież kodyfikacje etyczne. O wspólnych wartościach i kultywowanych obyczajach profesjonalnych już nie wspominam – te akurat są uniwersalne, takie same mniej więcej w Nowym Jorku jak w Kalkucie, Montevideo czy w Łodzi. Łącznie z wszechobecnymi płynami na bazie C2H5OH…

„The New Yorker” od początku był tym, czym jest dzisiaj – ambitnym, liberalnym i zdumiewająco (jak na współczesne praktyki) obiektywnym, wręcz boleśnie wiarygodnym tygodnikiem opinii, na ogół nie stroniącym od dobrej rozrywki, satyry z nutką sarkazmu, złośliwości oraz pewnej takiej zuchwałości (acz bez obecnej dziś powszechnie łopatologicznej dosłowności), tygodnikiem manifestującym swój nowojorkocentryzm i zobowiązanie odpowiedzialności kulturowej. „New Yorker” jest pismem eklektycznym, próbującym wszystkiego, co ważne, nowe i obiecujące (ale bez przesady; pewien taki ostrożny konserwatyzm nadal nadaje sygnały ze sztandarów tygodnika). Ale z zastrzeżeniem: elastycznie, powściągliwie i bez awangardowych szaleństw. Czytelnicy to kochają – a jest ich wciąż ponad milion i nie mogą się mylić…

Przez sto lat misja „New Yorkera” przeszła pewne konieczne modyfikacje i wzbogaciła się. Pismo zaliczyło kilka przełomów, które wywarły wielki, mierzalny wpływ na ogólnospołeczną rolę prasy drukowanej i jej obywatelską percepcję w populacji czytających Amerykanów. Pierwszy z tych kamieni milowych pojawił się dopiero po dwudziestu latach obecności tygodnika na rynku, ale okazał się ważny – do dziś badacze mniemają, że był najważniejszy w XX wieku. To wydrukowany 31 sierpnia 1946 roku reportaż Johna Herseya z Hiroszimy rok po wybuchu. Do tego momentu zwykli Amerykanie nie mieli pojęcia, co się tam właściwie stało – a teraz już mieli… Dowiedzieli się, czym naprawdę był początek nowej ery atomowej. To był wstrząs na miarę kopernikańską, kolumbijską (od Krzysztofa K.) i einsteinowską. Po piętnastu latach nadszedł drugi przełomowy tekst – Hannah Arendt napisała o procesie Adolfa Eichmanna w Jerozolimie i o banalności Zła. To chyba najważniejszy esej filozoficzny XX wieku. W 1965 roku w „New Yorkerze” pisarz Truman Capote opublikował reportaż kryminalny „Z zimną krwią” – to trzeci z kamieni milowych dziennikarstwa, uprawianego w tygodniku. Ale to oczywiście nie wszystko, na co było „New Yorkera” stać – o konkretach sobie przeczytacie… Ważne, że drożdże Fleischmanna pokazały swoją moc! Krzepki był to zacier, skoro starczyło go na sto lat. I jeszcze utonął w nim niejaki Harvey Weinstein…

Nie byłbym sobą, gdybym nie wspomniał z sympatią o jeszcze jednej osobliwości „New Yorkera”. Od samego początku tygodnik ma bowiem rysowaną, graficzną okładkę – całokolumnową, monotematyczną kompozycję na korespondujący (albo i nie – są setki okładek na przykład o zmianie pór roku czy nadchodzących świętach) z zawartością numeru temat, sporządzony przez jednego z teamu artystów-współpracowników pisma (a na liście są wybitni, światowej sławy twórcy – na przykład Saul Steinberg z jego ikonicznym „widokiem z okna siedziby redakcji na świat”, Peter Arno, Art Spiegelman). To znak rozpoznawczy, symbol „New Yorkera” – w dzisiejszym stanie rzeczy na rynku konserwatywny jak cholera. Ale do tego stopnia inny i osobny – że aż awangardowy. Gdyby stuletnią kolekcję tych okładek, dobrze wyeksponowanych (i bez zbędnych komentarzy) zgromadzić w jednej publicznie dostępnej galerii, byłby to monument sztuki komunikacji medialnej jedyny w swym rodzaju i równie dobrze objaśniający świat, co Muzeum Historii Naturalnej.

Nie ukrywam, że z tej kolekcji osobliwym sentymentem darzę jedną okładkę – autorstwa Williama Cottona: obrazek dość konwencjonalny, aczkolwiek o treści polityczno-społecznej, zgoła klasowej. Oto w wytwornym klubie dla dżentelmenów z klasy wyższej w fotelach rozparci relaksują się dwaj panowie, zapewne politycy lub finansiści w Wall Street – jeden czyta gazetę, drugi zabawia się szklaneczką whisky i cygarem, obaj siedzą tyłem do okna, a za oknem wędruje pochód niewątpliwie proletariacki – z orkiestrą i „feretronem” dzielnicowego klubu demokratów z East Side. Zaprawdę, były tysiące lepszych okładek „New Yorkera”. Ale ta akurat nosi datę 18 września 1948 roku. Tego dnia się urodziłem…

Tomasz Sas
(10 01 2025)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *