Plus ultra

19 grudnia 2024

Norman Davies 
Plus ultra. Sięgaj dalej.
Wyprawa na horyzonty historii
Przełożył Bartłomiej Pietrzyk
Wydawnictwo Znak Horyzont, Kraków 2024

Rekomendacja: 2/7
Ocena okładki: 4/5

Dałem się nabrać…

Co jest naturalnym, przyrodzonym obowiązkiem historyka – poza mówieniem prawdy zawsze i wszędzie? Nie jestem historykiem, więc nie wiem na pewno. Intuicja podpowiada, że coś w tym uprawianiu historii winno być ponadto. Jeszcze jakiś obowiązek. Nie chcę tego przesądzać. Ale wydawać się może, iż nie będzie przesadą, gdy poczynimy założenie (z istoty swej bardziej publicystyczne niż akademickie…) – że obowiązkiem tym, oprócz rzetelnego penetrowania przeszłości, jest zadawanie pytań i poszukiwanie odpowiedzi dotyczących przyszłości. W sensie ścisłym zatem każdy uczciwy historyk jest… futurologiem. Tylko ostrożniejszym i bardziej odpowiedzialnym (poza nielicznymi wyjątkami), niż futurolog zwyczajny.

Ale nie jestem pewien, czy cała zawodowa dykasteria historyków byłaby skłonna taki pogląd przyjąć i się zastosować. Większość historyków bowiem boi się przyszłości. Przeto szlifują swe rewiry badawcze w tę i nazad do najdrobniejszego szczegółu. Grzęzną w przyczynkarstwie, plączą się w girlandach ciekawostek i odcedzają przetakiem okruchy z nurtu rzeki zapomnienia. Ale przed siebie nie patrzą… Niektórzy (tym akurat wydaje się, że są oryginalni) stawiają przewrotne-wywrotne pytanie – co by było, gdyby było inaczej, gdyby nurt dziejów odmiennym potoczył się korytem? Inni odszczepieńcy w ogóle nie potrzebują takiego hipotetycznego pytania, ale wprost twierdzą, że było inaczej – piętrząc mity, fantazje, zmyślenia, fałsze i ordynarne kłamstwa. Ale czy to wciąż jeszcze jest historia? Wątpię, choć nie osądzam.

Wymagam przeto od historyka, by pisał historię; oczekuję także, by z tej wiedzy robił użytek praktyczny przynajmniej od czasu do czasu – w kluczowych momentach dziejów zabierając głos w debacie nad pytaniem: co robić, a czego nie robić? Teraz i w przyszłości. Historyk bowiem ma stosowne narzędzia analityczne i aparaturę intelektualną uprawniającą do stawiania hipotez i wystawiania propozycji. Naoglądał się świata i powinien umieć grać w ekstrapolację. Ale może ja chcę zbyt wiele? Nie wiem. Wiem natomiast, że są tacy historycy – pojawiają się w życiu publicznym uczeni, obdarzeni temperamentem publicystycznym i pasją uczestniczenia w obiegu idei, wymianie myśli, dyspucie powszechnej. Ich orężem bywają przewrotne monografie o nieoczywistych założeniach badawczych – odkrywcze i destrukcyjne, wywracające na nice utrwalone poglądy tudzież racje. Ich orężem bywają bezkompromisowe eseje, wyważające wrota do krain i stref milczenia, obalające posągi i dezawuujące wyznania wiary. Tacy historycy potrafią pisać manifesty przeciw dawno uzgodnionym poglądom – a ich podręczniki akademickie, nie odbiegając poziomem od olimpijskich monumentów swej branży, są czytelne i przyswajalne jak najlepsze thrillery sensacyjne.

Mówicie, że takich historyków jednak nie ma? Ależ są! Na mojej prywatnej liście rankingowej wysokie miejsce od lat zajmuje profesor Norman Davies. Od lat, czyli od momentu opublikowania „Bożego igrzyska” (w 1981 roku po angielsku w Oksfordzie, a w 1989 – po polsku w krakowskim „Znaku”) mniemam, że to właśnie on ma kwalifikacje niezbędne do bycia historykiem plus ultra – czyli takim mniej więcej odpowiadającym profilowi, który naszkicowałem wcześniej. Rozważanie w tym miejscu zasług i przewag profesora na polu naukowym, w służbie publicznej oraz wyczynów towarzyskich tudzież publicystycznych – aczkolwiek zawsze potrzebne – uważam tym razem za zbędne, bo aż nader oczywiste. Ten walijsko-polski (doktorat ma „jagielloński”, z Krakowa; obywatelstwo polskie też ma) uczony dobrze i pamiętnie zasłużył się nie tylko polskiej racji stanu, ale przede wszystkim wziął ważny udział w kształtowaniu polskiej świadomości narodowej i historycznej. Jego dzieło nie ma sobie równych współcześnie oraz wprost nieporównywalne z innymi jest. Bo startuje w innej, sporo wyższej lidze. Davies to fenomen, na który być może sobie zasłużyliśmy, a może nie. Ale go mamy – a z faktami nie dyskutuje się. I kropka.

Ale czasem wypada powiedzieć coś po kropce. I to jest ten przypadek. Bowiem nabyłem nową księgę Daviesa, z zamiarem zarekomendowania dzieła przynajmniej czytelnikom tego bloga. Tytuł tego pięćsetstronicowego tomiszcza – „Plus ultra” – zdawał się być obiecujący i do moich poglądów (amatorskich i zapewne wielce nieuprawnionych) na historię pasował nader szczelnie. Bo to znaczy mniej więcej tyle, co WIĘCEJ. Poza to, co jest widzialne, poza horyzont, poza kamienie graniczne, poza namacalne, a nawet poza wyobrażone, poza zasięg rozumu, poza zasięg zdrowego rozsądku nawet. Mogłem przeto mniemać, iż zawartość księgi ściśle współgra z jej tytułem i jest wyprawą na granice historii (jeśli nie dalej) – fascynującą, obrazoburczą, inspirującą oraz osobliwą (w sensie, że jedyną w swym rodzaju, odmienną od reszty piśmiennictwa historycznego, zaczynającą ferment jakowyś czy rewoltę intelektualną zgoła).

Nic z tych rzeczy… To nawet nie jest esej, a w ogóle podobieństwo „Plus ultra” do poważnej publicystyki historycznej jest czysto iluzoryczne, wywołane tylko przez intelektualną atrakcyjność tytułu, który zapowiada bógwico… Plus ultra to wszak odwrócenie: postępowe, brawurowe zaprzeczenie arcydawnej łacińskiej paremii „non plus ultra” (czyli – nic ponadto, dalej nie ma nic) zapisanej jakoby wielkimi, czytelnymi ze środka cieśniny literami na tzw. słupach Herkulesa – czyli skałach Gibraltaru i Dżeb el-Musa w Maroku, zamykających wyjście z Morza Śródziemnego na Ocean. Zwrotu non plus ultra używali też antyczni i średniowieczni kartografowie, gdy kończyła się im wiedza na temat ukształtowania powierzchni naszej planety; częściej wprawdzie pisali na mapach „ubi leones” (czyli: dalej lwy), co brzmi jakoś lepiej, optymistycznie. Lwa bowiem można pokonać – losu raczej nie…

Tymczasem Daviesowe „Plus ultra” to żadną miarą nie jest zuchwała wyprawa na krawędź dziejów. To raczej rezultat głębszego remanentu oraz inwazyjnego sprzątania w szufladach uniwersyteckiego biurka. Proces sedymentacji, nieodrodnej córki nieubłaganej grawitacji, doprowadza z reguły do odkładania się – między warstwami całkiem nieistotnego w każdej epoce śmiecia – prawdziwych perełek naszego żywota, godnych nagle ocalenia już to z powodów sentymentalnych, już to intelektualnych czy zgoła emocjonalnych. A to jakiś zapisany wykład sprzed lat, a to kawałek nieukończonej monografii historycznej, a to szczególnie przenikliwy (by nie rzec: profetyczny) list do przyjaciela, a to przedmowa, która okazała się być znacznie lepsza niż „przedmawiane” dzieło, a to szkic do poważnego eseju albo raport z naukowego śledztwa… Jest tego sporo, a wszystkiego szkoda razem i z osobna.

Co w takiej sytuacji robi sprytny, chytreńki walijski komiwojażer? Zbiera towar, odkurza i składa między sztywne okładki – i ma nadzieję, graniczącą z pewnością, że zabieg ten zaowocuje obficie. No pewnie… Samo nazwisko robi swoje – bo to marka jest handlowa co się zowie. Ale – pokaż kotku, co masz w środku? A tam smakołyki same, a tam niespodzianek wiele… Począwszy od szkicu o Szopenie i fortepianach w lesie deszczowym oraz na szczytach Himalajów – gdzie na ów szlachetny instrument mówiło się w języku pidżyn: „duży czarny facet, ty jemu dać w zęby, on grać”. Ale Szopen to zaledwie rozbiegówka – potem jest jeszcze lepiej. Wykład o historii i osobistym odbiorze dylematów Bałtyku, siłą rzeczy skrótowy, uproszczony i jakby goniony… Po nim wykład o… Uniwersytecie Warszawskim – przewrotny i trochę demoniczny. Dookolna wyprawa historyka w okolicach Śródziemnego Morza, pełna wspomnień własnych i niekonwencjonalnych refleksji historyka. Mądry esej o upadku Jugosławii, emocjonalna historia Mariupola. I jeszcze kilka szkiców- i potrzebnych, i zbędnych…

Na mnie wrażenie zrobił tylko jeden tekst – spory raport (i w pewnym sensie obsesyjny) o osobliwym przypadku z dziejów awiacji – mianowicie o zniknięciu 8 marca 2014 roku samolotu boeing 777-200ER o numerze 9M-MRO odbywającego rozkładowy rejs MH370 Malaysia Airlines z Kuala Lumpur do Pekinu, z 239 osobami na pokładzie. Naprawdę, ta historia usprawiedliwia lekturę. Tyle że to maleńki przyczynek w dziejach świata – i wcale nie plus ultra. Po prostu dziwna, niewytłumaczona katastrofa z osobliwymi implikacjami politycznymi. Oczywiście godna zainteresowania historyka – jak wszystko zresztą, czym historyk zechciał łaskawie się zainteresować – bo nie ma tematów tabu, wykluczonych, nieważnych, błahych czy pospolitych. Ale to za mało, by rekomendować lekturę całości. Nie mogę się wyzbyć wrażenia, że ktoś mnie tu w konia zrobił. W tak lubianym przez profesora Daviesa mieście Lwowie, przed wojną, w handlowej dzielnicy Krakidały, namolnemu sprzedawcy proponowało się dobitnie: idy na seło liudi duryty!

Tomasz Sas
(19 12 2024)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *