Carlo Fruttero & Franco Lucentini
Kochanek bez stałego adresu
Przełożyła Barbara Sosnowska
Wydawnictwo Noir sur Blanc, Warszawa 2024
Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 3/5
Miłość i inne dramatyczne wypadki w Wenecji
I znów jesteśmy w Wenecji – panie i panowie! Lecz tym razem nie z pobudek kryminalnych ani narcystycznego chwalipięctwa buszującego bez sensu po kanałach autora – ale po prostu w poszukiwaniu pełnokrwistego, sentymentalnego romansu – una storia d’amore assoluta… Przy czym nie ma to być kolejna wersja czy wariacja sławnej Mannowskiej „Śmierci w Wenecji”. Przeciwnie – chodzi o historię miłosną par excellence – starego typu, starego kroju – oczywistą acz niedomówioną, obiecującą, chociaż z góry skazaną na niedokończenie. A poza wszystkim nadziei pełną – bo pamiętajmy: w Wenecji może wydarzyć się wszystko (no, prawie – ale to bez różnicy). Bo czymże jest Wenecja? Od wielu wieków jest nieskończoną (w sensie metafizycznym – terytorialnym, nie temporalnym) sceną – czułą, szaloną, zapewne trochę niemoralną, ekstrawagancką, liryczną i dyskretną (no, do pewnego stopnia…) – dla kochanków wrażliwych nie tylko na siebie nawzajem, ale na urodę i tajemnicę miasta na lagunie. Wenecja, choć bywa nieobliczalna, kapryśna i surowa, ma w sobie gen troskliwej akceptacji (to nic, że przeważnie za pieniądze…) tudzież tolerancji. Kochać się w Wenecji to wyróżnienie i wielkie szczęście – panie i panowie!
Ale trzeba uważać – bo Wenecja to przecież tajemnica… Kto pierwszy wbił dębowe pale w płytkie dno laguny, by na nich postawić dom, przeczuwał chyba, że przystępuje do budowy symbiotycznej wspólnoty ludzi, wody, mgły, drewna, kamienia i smołowanych desek – połączonych w tajemną moc Serenissimy… Kto nie był w Wenecji, tajemnicy tej samą wyobraźnią nie obejmie. Wenecję trzeba dotykać, wręcz miętosić, smakować, wąchać, obiec i opływać (vaporetta – do usług, gondole raczej odradzamy (drogo!), mototaksówki – stare przechodzone rivy na kursie do Lido – jak najbardziej!). Wszakże najlepiej – pomieszkać trochę, nie poddając się turystycznej gorączce zaliczania – przeciwnie: choćby na kilka dni popaść w letarg, tylko być. Wypić kawę (raczej kilka kaw), kupić lokalną gazetę, ze dwie pomarańcze na straganie, gelati zjeść na Riva degli Schiavoni. Nie „zwiedzać”, nie gapić się – tylko słuchać, smakować – ba, nawet wąchać. I na koniec wrzucić monetę w wody Canal Grande koło Punta della Dogana pod dawną komorą celną. No, po prostu zapłacić dożom za przyjęcie i pobyt… Bo warto.
Zatem w Wenecji spotkało się tych dwoje… To znaczy on: według danych z paszportu (brytyjskiego!) David Ashver Silvera, urodzony w Haarlemie (Niderlandy) 9 maja 1941 roku – co znaczyłoby, że jest holenderskim Żydem, lecz nazwisko wskazywałoby na pochodzenie sefardyjskie – być może hiszpańskie lub portugalskie. No i ten wiek… Dziś to byłoby sporo, ale ponieważ panowie Fruttero & Lucentini pierwszy raz wydali swą książkę u Mondadoriego w Mediolanie w 1986 roku, ich pan Silvera miałby jakieś 45 lat – wiek stateczny, lecz do przygód, zwłaszcza uprawiania miłości w Wenecji, zdatny jak najbardziej. Pan Silvera zawodowo zajmował się pilotowaniem wycieczek dla pewnego angielskiego biura podróży…
Ona to narratorka całej tej historii, mogąca sobie pozwolić na luksus pewnej takiej anonimowości włoska arystokratka, lecz zapewne nieco zubożała i niepewna swej pozycji, skoro ima się zajęć zarobkowych – w charakterze wędrownej ekspertki rynku sztuki, na zlecenie ważnego londyńskiego domu aukcyjnego penetrującej wystawiane na sprzedaż kolekcje, badającej inne „okazje” tudzież podsłuchującej środowiskowe plotki.
Tych dwoje musiało się nieuchronnie spotkać w Wenecji i zrobić dobry użytek ze swych tłumionych pragnień, chuci i profesjonalnych doświadczeń. Bo nie ma lepszego niż Serenissima miejsca dla związków miłosnych, wyreżyserowanych przez los… Nie ma lepszego miejsca niż to, w którym nawet przypadek jest nieprzypadkowy. Ba, w Wenecji romans jest naturalnym stanem duszy i ciała. Dlatego to całe coup de foudre, ten boski prztyczek, który dotknął dwoje podróżujących w Wenecji, nikogo nie dziwi – w pewnym sensie nawet budzi sympatię. Szkoda tylko, że panowie Fruttero & Lucentini są prozaikami eleganckimi wprawdzie, lecz aż tak ascetycznymi – ba, surowymi – w kwestii języka, więc o miłości (ale przede wszystkim o jej aspektach cielesnych) piszą bez tej naturalnej włoskiej fantazji, swobody i urody praktykowanej w tym języku od czasów Boccaccia co najmniej.
Ale nie w tym – znaczy języku – rzecz… Krótki, acz wulkaniczny w swym przebiegu oraz istocie wenecki romans włoskiej arystokratki pracującej jako detektyw na rynku sztuki z kosmopolitycznym (pochodzenia skądinąd żydowskiego) pilotem wycieczek wydaje się być kosmicznym zakłóceniem w uporządkowanym i nadzorowanym przez przeznaczenie tokiem dziejów ich obojga, miasta i świata. Intensywność tego spotkania – sama w sobie dość niezwykła – daje prawo do przypuszczenia, że istotnie doszło do naruszenia praw przyrody. A na pewno naruszono prawa opowiadania…
W czym rzecz? Ano w tym, iż romans tych dwojga w Wenecji wywołał pewne zamieszanie, drobne dyferencjacje w symbolicznym porządku narracji. Już samo prześledzenie (z planem Wenecji pod ręką) szlaków wędrówki obojga przez zaułki, kanały, palazza i domostwa metropolii na lagunie daje świadectwo niewąskiego zamieszania, jakie mister Silvera i jego partnerka wywołali (a w zasadzie mogli wywołać, gdyby Wenecja nie cieszyła się wyjątkową, wielowiekową odpornością na ludzi i ich awantury…) „na mieście”. Ba, skutkiem ubocznym romansu było zapobieżenie pewnemu ekscesowi kryminalnemu na rynku sztuki. Pan Silvera wykrył bowiem i zdemaskował próbę wywiezienia z Wenecji całkiem niepospolitego dzieła sztuki, co – gdyby się powiodło – mogłoby oburzyć opinię publiczną oraz funkcjonariuszy służb konserwatorskich republiki. Szczegóły akcji oczywiście pomijamy, bo to kawałek rzetelnej intrygi kryminalnej jest, zasługujący na osobne opowiadanie. Które zresztą czytelnicy sami sobie dopowiedzą…
Zatem w kwestii kryminalnego aspektu „Kochanka…” wątpliwości nie miałem – sprawa całkowicie mieści się pod ochroną klauzuli zachowania w sekrecie zarówno przebiegu, jak i rudymentów fabularnych narracji o charakterze i znaczeniu sensacyjnym, kryminalnym zgoła. Ale drugi sekretny aspekt tej fabuły to problem większy i zupełnie innej natury… Idzie bowiem o pewien koncept ideowy (i zarazem intelektualny), którego rozszyfrowanie – nawet wstępne i nie całkiem dosłowne – zdecydowanie przekierowuje uwagę czytelnika z romansowej natury tekstu na jego znaczenie legendarne, symboliczne tudzież kulturowe. Dobrze poinformowani erudyci już zapewne odgadli, o co chodzi, przeczytawszy dane osobowe pana Silvery – pojawiło się tam bowiem drugie imię naszego bohatera: Ashver.
No cóż – to w rzeczywistości jeden z możliwych zapisów hebrajskiego (a może aramejskiego) imienia Ahaswerus. Onże Ahaswerus, jerozolimski szewc, miał jakoby być jednym ze świadków Męki Pańskiej w drodze na Golgotę. Obraziwszy Jezusa, naraził się na reprymendę-klątwę, skazującą go na wieczną tułaczkę, z której wyzwolić go miała dopiero paruzja, czyli powtórne przyjście zbawiciela na świat. Ahaswerus nie pojawia się w kanonicznym tekście Pisma, jest produktem legendy (skądinąd ideologicznie antysemickiej) z dwunastego wieku, która do Europy podobno dotarła okrężną drogą przez Armenię i tamtejsze piśmiennictwo okołobiblijne. Ale może to tylko kamuflaż średniowiecznych egzegetów. W każdym razie mit Ewige Jude – Żyda Wiecznego Tułacza – utrwalił się w chrześcijańskiej strukturze kulturowej. I to tyle – tytułem jeszcze jednej zachęty do lektury Fruttera & Lucentiniego…
Tomasz Sas
(11 12 2024)
P.S. W tym roku z wirtualnego „stosu” romansów, po które zwyczajowo sięgam przed Bożym Narodzeniem mniej więcej, by przygotować czytelnikom lekturową (a może i prezentową) rekomendację na święta, wirtualny bączek losu, powodowany wyłącznie siłami natury, wskazał na dzieło panów Fruttera & Lucentiniego. Może pokierował się słowem „kochanek” w tytule? Nie wiem. Cokolwiek zadziałało, słowem honoru zaręczam, że to przypadek… Z drugiej wszelako strony mam nadzieję, iż przyswoiliście sobie, drodzy czytelnicy, zasadę, że w Wenecji nie ma przypadków. Absolutnie… Miłej lektury. TS
Brak komentarzy