Kerri Maher
Księgarnia w Paryżu
Przełożyli Anna Bereta-Jankowska i Piotr Pieńkowski
Wydawnictwo Znak, Kraków 2024
Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 3/5
Odyseusz płynie Sekwaną…
„Ulisses” Jamesa Joyce’a jest niewątpliwie najwybitniejszą powieścią dwudziestego wieku, mitem założycielskim całej liczącej się dwudziestowiecznej prozy światowej. Bezdyskusyjnie… Im więcej czasu upływa od daty pierwszego wydania, tym dobitniej prymat ów się uwydatnia. Owszem, trwają spory, od czasu do czasu pojawiają się „odkrywcze” i obrazoburcze manifesty krytyków, poszukujących sławy, udrapowanych dla niepoznaki w togi „sprawiedliwych”. Ale wątpliwości tylko utwardzają i upowszechniają mniemania, że coś wielkiego w tym „Ulissesie” jest. Lecz co to jest? Ba, spora armia analityków, teoretyków i krytyków prozy już sformułowała, ciągle formułuje i jeszcze długo formułować będzie swoje opinie i zdania osądzające o tym fenomenie. Niewątpliwe nowatorstwo prozatorskie jest na pierwszym miejscu – po „Ulissesie” nic już w światowej literaturze nie będzie takie same jak przedtem. Ale sama literatura już nie będzie ołtarzem geniuszu. Literatura już nie będzie misją, a pisarz – demiurgiem. Przeciwnie: książki można palić, sekwestrować, usuwać z bibliotek, a pisarzy – gnębić procesami, wsadzać do więzień (wcześniejsza o dwie dekady przygoda Zoli to przypadek odosobniony i w ogóle małe piwo…), skazywać na banicję i fatwę.
Dlaczego tak się stało? Bo, rzecz ujmując generalnie – zgłupieliśmy masowo. Nie byłoby w tym nic zdrożnego, bo dotąd na ogół fali zgłupienia towarzyszyła równie silna tendencja do odbicia się od dna. Wszelako nie tym razem – głupcy na dnie głupoty zostali, moszcząc się wygodnie i wzmożenie moralne praktykując, skrzykując się w krucjatowe kohorty przeciw zgorszeniu, wódzie i nihilistycznemu rozpasaniu. To był jeden z objawiających się na skalę masową efektów psychologicznych Wielkiej Wojny. Rzekomemu rozluźnieniu obyczajów towarzyszyć zaczęły radykalne manifestacje „prawdziwej” wiary, narzucającej jakoby surowe i ograniczające normy etyczne, sięgające nie tylko sfery publicznej, ale ingerujące między „czterema ścianami” osobniczej prywatności. Tak – odpowiedzią na tuż-powojenny luz stał się terror konserwatywnej, pryncypialnej poprawności, mający przywrócić jakoby naturalny (i pożądany przez religijnych koryfeuszy) porządek rzeczy. W Europie nie było to zjawisko na szczęście ani tak powszechnie, ani uciążliwe – w końcu ludzkie namiętności tonowały tu przeżycia osobiste – miliony przecież doświadczyły potworności Wielkiej Wojny, a to raczej nie sprzyjało proliferacji radykalizmu na wielką skalę (poza populacją przegranych, którzy eksploatować poczęli krzywdę i godność). Za to za Atlantykiem, gdzie weterani korpusu ekspedycyjnego w aurze zwycięstwa raczej nie dowieźli wielu traumatycznych doświadczeń, radykalizm moralnego wzmożenia eksplodował bez przeszkód, pobudzając nie tylko emocje izolacjonistyczne, ale przede wszystkim rozumianą po purytańsku potrzebę doskonałości etycznej.
W takiej aurze skromny irlandzki pisarz James Joyce na emigracji w Paryżu od 1920 roku (Szmaragdowa Wyspa już dawno stała się dla niego bezpowrotnie zbyt mała i zbyt duszna) siedział i pisał powieść – opus magnum swego życia, a świat miał ją poznać po tytułem „Ulisses”. Joyce był wtedy twórcą znanym umiarkowanie, w kręgach oczywiście literatury anglojęzycznej – głównie dzięki „Dublińczykom” oraz „Portretowi artysty z czasów młodości” – tekstom wydanym na początku wojny. Publiczność i krytyka nie zlekceważyły zupełnie dzieł Joyce’a – lecz doprawdy zajmowano się wtedy raczej czymś innym (chociaż „Portret…” – dzięki niespotykanej wówczas pewnej takiej dezynwolturze, a może nawet zaplanowanej śmiałości obyczajowej, cieszył się znacznym zainteresowaniem). Więc Joyce osiadł w Paryżu – ostatnim (jak wtedy mniemał) etapie emigranckiej tułaczki (po austriackiej wtedy Puli, gdzie nauczał języków w szkole Berlitza, po Szwajcarii i Włoszech) – i pisał, nie bez przeszkód, spowodowanych kłopotami ze zdrowiem własnym (oczy!) i ciążącym na nim zadaniem należytego utrzymania rodziny…
W tym samym mniej więcej czasie (po powrocie z pracy w misji Czerwonego Krzyża na Bałkanach) zainstalowała się nad Sekwaną niejaka Sylvia Beach (rocznik 1887) – Amerykanka, urodzona w Baltimore, córka prezbiteriańskiego pastora (ale nie szeregowego funkcjonariusza kościoła, wprost przeciwnie – lidera…) Sylvestra Beacha i Eleanor Beach – pochodzącej z majętnej rodziny bankierskiej (co znajdzie swoje znaczenie w dalszym ciągu tej opowieści). Sylvia była – wedle wschodnioeuropejskich kryteriów towarzyskich – okołolitieraturną żeńszcziną, czyli typową, dobrze wykształconą, obytą w świecie dziewczyną z dobrego domu i lepszych sfer (ale nie z wielkiej arystokracji pochodzenia i pieniądza), skądinąd o raczej liberalnych poglądach i wzorcach zachowań, wyzbytą przesądów i ciekawą świata. Młodzieńcze ambicje literackie jakoś w sobie zdusiła (zapewne przekonując się boleśnie w kwestii tzw. niemania talentu), ale trzymała się obranej drogi, gruntownie studiując literaturę i dopasowując swe skłonności intelektualne do zamiaru zakotwiczenia się na rynku książki na przykład. Najpierw pomyślała, że wróci do Nowego Jorku i tam założy księgarnię francuską. Ale pobyt w Paryżu robił jej tak dobrze na samopoczucie i wyzwalał szanse osobistego szczęścia, że pierwotny pomysł przenicowała. I tak oto na Lewym Brzegu, jesienią 1919 roku, przy rue Dupuytren (numer osiem) w szóstym arrondissement, w lokalu po pralni, której właścicielka postanowiła zakosztować wreszcie emerytury – Sylvia otworzyła (za parę tysięcy zielonych pożyczonych od mamy) księgarnię (łącznie z wypożyczalnią) anglojęzyczną pod wymownym szyldem – „Shakespeare and Company”.
No i zażarło… Powoli, ale jednak. Tuż po Wielkiej Wojnie anglojęzyczna kompania ekspatriatów artystycznych zaczęła powoli rosnąć; przybywali nie tylko Brytyjczycy, najczęściej Amerykanie, którym liberalny klimat Paryża zaczął się podobać (w odróżnieniu od nasyconej cenzurą, nietolerancją i ortodoksyjnym religianctwem atmosfery w Ameryce). Nie bez znaczenia był też niezwykle korzystny kurs dolara na europejskich giełdach. Przybysze (płci obojga – żeby nie było) potrzebowali nie tylko miejsca, gdzie mogliby się napić, ponarzekać i ewentualnie kogoś poderwać na krótki romansik. Potrzebowali adresu, pod którym mogli zaopatrzyć się w nowości wydawnicze i świeże numery licznych ambitnych periodyków, wydawanych na Wschodnim Wybrzeżu tudzież w Kalifornii. Potrzebowali miejsca, gdzie mogli swobodnie pogadać, podyskutować w rodzimym języku i w swoim gronie – wielkiej awangardy, trochę zbuntowanej, trochę szalonej i zawsze skorej do odrobiny szaleństwa. Księgarnia „Shakespeare and Company” oferowała wszystko, czego potrzebowali!
Anglików i Amerykanów przybywało w Paryżu z tygodnia na tydzień, a osobliwie wielu zjawiło się nad Sekwaną po wejściu w życie tzw. ustawy Volsteada o prohibicji i po krokach prawnych, zmierzających do ustanowienia fanatycznej, motywowanej religijnie i pedagogicznie cenzury polityczno-obyczajowej – dzięki tzw. ustawie Comstocka, zakazującej rozpowszechniania (drogą pocztową) „dzieł obraźliwych i obscenicznych” w obszarze literatury, kina, teatru – a nawet malarstwa i rzeźby. Anglosascy „ekspaci” szybko orientowali się w paryskim układzie towarzyskim (zresztą wielu miało adres księgarni, a nawet swoiste referencje od poprzedników) i wiedzieli, że u „Szekspira i Spółki” znajdą się w dobrych rękach. Przecież jednym z najdawniejszych klientów firmy był sam Ezra Pound – amerykański modernistyczny poeta, krytyk i tłumacz, którego nazwisko otwierało wiele drzwi we Francji (zanim w połowie lat 20. przekabacił się na faszyzm i wyjechał do Rzymu, lizać dupę Mussoliniemu).
Na ulicę Dupuytren czasem zaglądała sama Gertruda Stein (w towarzystwie nieodłącznej Alice Toklas) – papieżyca amerykańskiego środowiska artystycznego w Paryżu i niekwestionowana wyrocznia we wszystkich jego sprawach i sprawkach. To pod ten adres pierwsze kroki na paryskim bruku skierował młody weteran wojny we Włoszech, korespondent gazety „Toronto Star”, miłośnik (kolejność nieprzypadkowa!) whisky, boksu, samodzielnych, wyzwolonych kobiet i corridy – niejaki Ernest Hemingway. To tam zaglądali regularnie Andre Gide i Jules Romains – wielcy już wówczas pisarze francuscy, podpatrujący ochoczo, co też ciekawego dzieje się u tych nieobliczalnych Anglosasów. Czasem wpadał Jean Cocteau – a z anglojęzycznych sam Thomas Stearns Eliot, wtedy uważany za największego współczesnego poetę tego języka (obok Walta Whitmana naturalnie); zaglądał też Thornton Wilder, no i oczywiście Fitzgeraldowie – Francis Scott i szalona Zelda – gdy akurat byli w Paryżu, ku radości Hemingwaya, który uwielbiał niekończące się słowne, przyjacielskie utarczki w Fitzgeraldem – no i prowokował go, by naprawdę skrzyżowali rękawice na ringu.
A przy okazji założycielka tej księgarni, czyli Sylvia Beach oczywiście, odnalazła własne szczęście. Już na wstępie swej paryskiej inicjacji biznesowej zaprzyjaźniła się z Adrienne Monnier – też księgarką (tyle że francuskojęzyczną) i organizatorką życia kulturalnego literackiej bohemy z Lewego Brzegu. Panie żyły w udanym na ogół związku (choć nie bez pewnych zawirowań) ponad trzydzieści lat (aż do śmierci Adrienne w 1955 roku), kochały się i wspierały w sposób godny najwyższego szacunku. Ale dla narracji, zaproponowanej przez autorkę tej biograficznej powieści, czyli Kerri Maher (dla porządku – to młoda amerykańska pisarka z Bostonu i była wykładowczyni uniwersytecka – tak, zgadliście oczywiście: na nowojorskiej Columbii uczyła kreatywnego pisania…), najistotniejsze wydaje się pewne obiadowe przyjęcie, wydane w lipcu 1920 roku przez francuskiego poetę Andre Spire’a. Bo wtedy Sylvia Beach poznała Jamesa Joyce’a…
Irlandzki pisarz na emigracji w Paryżu stał się częstym gościem w księgarni „Szekspir i Spółka”, jako klient wypożyczalni i pilny uczestnik towarzyskich herbatek u Sylvii i Adrienne. W zasadzie powieść pani Maher zaczyna się w momencie, gdy Joyce zwierzył się z kłopotów, jakie napotyka rozpowszechnianie pierwszych fragmentów jego „Ulissesa” na wielkim rynku amerykańskim. Opublikowane w magazynie „The Little Review” rozdziały powieści sprawiły, że fanatycy spod sztandarów Comstocka doprowadzili do konfiskaty egzemplarzy pisma, rozprowadzanych drogą pocztową – pod zarzutem szerzenia nieobyczajności, pornografii i deprawacji. Obu wydawczyniom groziło więzienie… W takiej ambarasującej sytuacji panna Sylvia Beach podjęła spontaniczne, niezbyt skądinąd przemyślane i na pewno nieskalkulowane na chłodno zobowiązanie – to ona, jako księgarnia „Shakespeare and Company” opublikuje „Ulissesa” pana Joyce’a! I wzięła się do roboty. Nic w tym nie było rewolucyjnego – wielkie, uznane księgarnie w owych czasach masowo parały się edytorstwem ksiąg wszelakich, a później je sprzedawały. Ewenement wydawniczy w wykonaniu panny Beach polegał na tym, że jej firma była malutka, bez koniecznego kapitału i asekuracji, zaś towar – wysoce ryzykowny pod każdym względem. Ale poszło. I o tym szaleństwie jest powieść Kerri Maher…
Powieść jak powieść… Ciągu dalszego akcji wszelako nie zdradzimy. Powieść prościutka, sklecona przy użyciu zwyczajnych środków ekspresji, bez fajerwerków intelektualnych i formalnych, nawet (powiedzmy to szczerze!) jednostajna i nudnawa miejscami, wyprana z emocji (skądinąd wysokoenergetyczne, intymne sceny erotyczne „szczycą się” niezbyt wybuchowym ładunkiem afektywnym). Ale – gdy jej się przyjrzeć w całości – ciekawa i zajmująca. Dlaczego? A to dzięki osobliwemu zagęszczeniu narracji – przy czym „zagęstnikami” są nazwiska i fakty. Każde z nazwisk (niemal bez wyjątku) coś znaczy w dziejach kultury, każdy fakt ma zakotwiczenie w rzeczywistym kalendarium darzeń. Owszem, powieściowy luz w formule znanej od zawsze jako licentia poetica pojawia się tu i ówdzie, ale niczemu nie szkodzi, niczego nie utrudnia. Fabularna gęstość narracji, kumulacja zdarzeń (skądinąd przecież prawdziwych) jest odrobinę łagodzona delikatnymi, subtelnymi i ładnie (poniekąd wytrawnie i z pewnym takim znawstwem) zapisanymi wstawkami homoerotycznymi – jakby autorka nie ufała sile wyobraźni swych czytelników. Ale to doprawdy żadna przeszkoda w lekturze. Będziecie się nią cieszyć – jak odkryciem nowego gatunku czekoladek albo chałwy w sklepiku za rogiem. Smacznego.
Tomasz Sas
(28 10 2024)
Brak komentarzy