Imperium. Jak Wielka Brytania zbudowała nowoczesny świat

7 września 2024

Niall Ferguson 


Imperium. Jak Wielka Brytania
zbudowała nowoczesny świat
Przełożyła Beata Wilga
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2024 (wydanie III)

Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 3/5

The World is not enough – świat to za mało…

Rule, Britannia! Britannia, rule the waves!
Britons never, never, never will be slaves.

(refren pieśni Thomasa Augustine’a Arne’a
ze słowami Jamesa Thomsona z 1740 roku…)

Historia Brytyjskiego Imperium – jeśli potraktować ją osobno, bez związku z dziejami reszty świata – jawi się jako splot szczęśliwych przypadków, zbiegów okoliczności i heroicznych zrywów tam, gdzie wystarczyłaby porządna robota… Taka odseparowana od reszty świata historia brytyjskiego imperium to nieustający festyn ignorancji – a właściwie głupoty, parada arogancji, zbrodniczego zuchwalstwa, krwawej indolencji, bałwaństwa i bęcwalstwa, kryminalnego wręcz poczucia wyższości oraz implementowanych z pokolenia na pokolenie zasad rzekomo honorowego, jakoby dżentelmeńskiego postępowania, nie będących w istocie niczym innym, niż statutem stowarzyszenia egoistycznych bufonów, megalomanów i cynicznych fanfaronów…

Fenomen Imperium Brytyjskiego polega na tym, że gdy jego dzieje – w całości i bez zabiegów redakcyjnych – „wyświetlimy” na tle globalnej historii ludzkiej cywilizacji – nagle te piramidy bezmyślnego kretynizmu oblekają się w szaty umiarkowanego postępu, mądrej i troskliwej pieczy, sprawiedliwości bez mała, tolerancji, rozumu tudzież praworządności. Czemu? Tego nie wie nikt na pewno… Ale różnica jest mniej więcej taka jak między lekturą regulaminu gry w rugby a cielesnym udziałem w meczu drużyn oldboyów z Leicester i Newcastle. Historia Imperium Brytyjskiego jest jak życie – opowieścią idioty, pełną wściekłości i wrzasku, a nic nie znaczącą – szekspirowska sentencja z „Makbeta” pasuje jak ulał. Z tym zastrzeżeniem – że jednak coś znaczącą; akurat tu Szekspir nie ma zastosowania… Dzieje imperium – i tu trzeba się z Fergusonem zgodzić – w dziejach świata jako takiego i w ogóle poczesne zajmują miejsce, chociaż przypisywanie Królestwu Wielkiej Brytanii i Irlandii roli wyłącznego (albo skromnie: większościowego…) budowniczego nowoczesnej cywilizacji gatunku Homo sapiens wydaje się być grubą przesadą co najmniej… Wspólników było więcej. Lecz nie wszystkich warto dziś wspominać.

Ale to temat godny całkiem innego opowiadania. Natomiast Ferguson stawia dwa istotne pytania: jak to się zaczęło i dlaczego – oraz czemu się skończyło; aczkolwiek to drugie pytanie wciąż domaga się szczerej, pogłębionej odpowiedzi wraz z odpowiednią perspektywą badawczą tudzież zdefiniowaniem motywów. Mówiąc zwięźle, brutalnie i bez koniecznej w dialogu delikatności – na pierwsze pytanie odpowiedź brzmi: z ciekawości, chciwości i zazdrości. Na drugie: (odpowiedź jest nadal prowizoryczna…) dzięki utracie sił (ze starości?) i z powodu nieprzezwyciężalnych skrupułów moralnych – przy czym to pierwsze było bolesnym ciosem prosto w jaja, a to drugie – wygodnym listkiem figowym te bolące jaja maskującym. Ale nie leczącym bólu żadną miarą. Postimperialne „jaja” (jeśli pozostaniemy przy tym symbolu) obolałe są do dziś.

Więc jak to się zaczęło? No cóż, królestwo znad Tamizy (z przyległościami) już w samej końcówce XV wieku bardzo spóźniło się na start. Start wyścigu układaczy nowego porządku świata. Dlaczego trzeba było ułożyć nowy porządek? Bo stary skamieniał, został zablokowany przez zmianę rozkładu globalnych sił imperialnych i możliwości ekspansji – zwłaszcza na kierunkach wschodnim i południowym, dotąd obiecujących. Ale muzułmańskie imperium otomańskie od 1453 roku stało się przeszkodą niemożliwą do ominięcia lądem, a zarazem niezwykle trudną do pokonania w trybie negocjacji. W taki oto sposób Wenecja spadła do imperialnej drugiej ligi, a ciężar poszukiwania środków zaradczych (bo handel jednak stał się najważniejszym zajęciem egzystencjalnym narodów i państw, a jego rezultaty – budulcem pomyślności) przesunął się na zachód. Prymat objęły narody, które postawiły na siłę wiejącego nad morzami wiatru, a nie na potencjał karawan wielbłądów…

Mieszkańcy wybrzeży Królestw Kastylii i Aragonii, a także poddani królów Portugalii budowali okręty o coraz większej dzielności morskiej, szyli żagle i uczyli się ich obsługi, gromadzili tajniki nawigacji oraz pływania z wiatrem i pod wiatr – coraz dalej od bezpiecznych brzegów. No i w końcu zaczęli co nieco odkrywać. A to dwa kontynenty zwane Amerykami (już w 1492 roku) a to szlak morski do Indii, Chin i na jakże pożądane wyspy korzenne… Narysowali nowe mapy, napisali nowe (tajne!) itineraria i periplusy, pozakładali porty, forty i faktorie, rozwieźli po świecie misjonarzy, powbijali setki krzyży na setkach wysepek na znak objęcia takowych we władanie i protektorat. A w końcu tak zbezczelnieli, że od razu w 1494 roku podzieli już odkryty i jeszcze nieodkryty nowy świat na pół – po prostu narysowali na mapie grubą południkową kreskę: wszystko na zachód od niej miało być hiszpańskie, a na wschód – portugalskie. Zawarty między Ferdynandem Aragońskim oraz Izabelą Kastylijską z jednej strony, a Janem II, królem Portugalii – z drugiej (pod patronatem papieża!) traktat z Tordesillas funkcjonował przez blisko 300 lat, skutecznie (no, prawie…) powstrzymując obie układające się strony od włażenia sobie w drogę i prowadzenia wyniszczających sporów zbrojnych. Niemałe całkiem cząstki z tego globalnego tortu odkroili sobie też Francuzi i Holendrzy…

A gdzie byli wtedy Anglicy? No cóż, zajmowali się sobą – układali sobie życie po latach wojennych zawieruch (wojna dwóch róż), a poza wszystkim – nie mieli pieniędzy; ubóstwo korony angielskiej było ulubionym tematem plotek na europejskich dworach. Gdy się otrząsnęli z własnych, absorbujących problemów, byli już bardzo spóźnieni na ucztę; zresztą nikt ich na nią nie zaprosił. Musieli zaprosić się sami. Zwłaszcza że byli głodni. Reszta zaś świata nie miała jeszcze wtedy pojęcia, do czego jest zdolny niezaspokojony, obrażony i zawistny Anglik.

Mieli też sui generis przewagę w sensie technologicznym – jako wyspiarze umieli pływać i nawigować lepiej niż inne nacje; dobrze im też poszło z budową okrętów i odlewaniem armat. Dlaczego? Z konieczności. Kupować floty nie mogli – nie było chętnych do transakcji i nie było za co importować. No tak – przyznać trzeba, że sukcesy angielskich stoczni zbiegły się w czasie ze skokowym wzrostem eksperiencji angielskich marynarzy. A ci nabywali jej w jedyny możliwy sposób – szybkie rejsy przez Atlantyk, zakładanie skrytych baz na karaibskich wysepkach i… atakowanie hiszpańskiej żeglugi, zadomowionej na tamtejszych akwenach i pewnej siebie. Zresztą Hiszpanie mieli powody, by się tam panoszyć – eksploatacja zasobów Nowego Świata przynosiła gigantyczne dochody w srebrze i złocie, ale wymagała rozbudowanej i bezpiecznej logistyki. Anglicy postanowili wpiąć się w ten łańcuch dostaw dóbr do Europy… Uprawiając piractwo, rozbój na morzu – mówiąc innymi słowy.

Do perfekcji i doskonale spełnionej formuły prawnej doprowadzili Anglicy system organizacji profesjonalnego, państwowego rozboju morskiego czyli tzw. kaperstwa (znanego już w miastach Hanzy, kultywowanego w bałtyckich bractwach pirackich). Anglicy zbudowali sprawnie działającą, korzystną dla umawiających się stron formułę partnerstwa publiczno-prywatnego – z udziałem Korony i prywatnych armatorów. Korona dawała rzecz bezcenną – państwową protekcję, a korsarz spłacał swego króla udziałami w łupach i innych dochodach, System działał tak dobrze, że jego elementy funkcjonowały w Royal Navy prawie do połowy XIX wieku, gdy personel floty wynagradzano w systemie pryzowym (czyli utrzymywali się z tego, co przejęli ze zdobytych w walce okrętów przeciwnika; to dlatego zatopienie wroga uważano za nieszczęście…). W każdym razie partnerstwo publiczno-prywatne działało we flocie bardzo dobrze i stało się podstawą imperialnego sukcesu Anglii. Już na początku drugiej połowy XVI wieku w portowych tawernach, bankach, kupieckich kantorach i w dworach brytyjskiej szlachty opowiadano niestworzone historyjki o biznesowych sukcesach sir Johna Hawkinsa – pioniera transatlantyckiego handlu niewolnikami. A gdy w 1580 roku do londyńskiego portu dotarła (z przepełnionymi ładowniami…) „Złota Łania” – flagowy okręt sir Francisa Drake’a w jego korsarskiej wyprawie dookoła świata – każdy mógł się naocznie przekonać, czym być może umiejętnie poprowadzona żegluga…

Tak, tak – imperialne sukcesy Wielkiej Brytanii to w lwiej części zasługa wojennych flot Ich Królewskich Wysokości oraz wielkiej armady statków prywatnych. Oczywiście armie lądowe, spory korpus sprawnych urzędników Zjednoczonego Królestwa oraz legiony odważnych kupców tudzież pomysłowych przedsiębiorców, odkrywców i wędrowców też miały swój udział – ale bez floty… No cóż, to wszystko trzeba było jakoś przewieźć na miejsce – drogą wodną z małej wyspy w cały świat: od Falklandów po faktorię w Archangielsku, od Suezu po Auckland i dalej na Pitcairn… A potem bronić!

Gdybym miał wskazać tylko pięć najważniejszych w dziejach Imperium jednostek pływających, to byłaby to na pewno wspomniana już „Golden Hind”, a po niej liniowy flagowiec wiceadmirała Horatia Nelsona HMS „Victory” (na którym admirał dowodził flotą pod Trafalgarem tylko przez jeden dzień…), potem byłby najszybszy herbaciany kliper „Cutty Sark”, dalej wielki parowiec (z napędem bocznokołowym!) „Great Eastern”, który nie zrobił kariery jako transatlantyk, ale zasłużył się jako kablowiec, oplatając świat telegraficznymi drutami – no i w końcu HMS „Dreadnought” – pancernik, który – choć nie strzelał z artylerii głównej w żadnej walnej bitwie – stał się symbolem nowoczesnej (i kompletnej…) zmiany filozofii wojny na morzu…

Wszelako mniejsza z tym, choć powodzenie żeglugi było dla dziejów Imperium fundamentalnie ważne. Wiemy zatem, iż u podstaw „założycielskich” angielskiej ekspansji legły całkiem proste, pierwotne instynkty ludzkiej natury: głód, zazdrość i duma, skądinąd lekko zwichnięta przez obce potencje. No i dobrze – ale gdy już deficyty zostały zaspokojone w skali indywidualnej i zbiorowej, to co dalej? Zaangażowane w proceder ekspansji nacje różnie sobie poradziły z tym dylematem… W Hiszpanii na przykład potomkowie dzielnych i walecznych rycerzy rekonkwisty, czyli odebrania Arabom terenów Półwyspu Iberyjskiego (co trwało ponad siedem wieków) oraz późne wnuczęta pierwszych generacji (Cortes, Pizarro, Orellana, Balboa, Valdivia) zuchwałych konkwistadorów, zdobywających Nowy Świat – innymi ludźmi się stali; to już byli tylko leniwi i tępi eksploatatorzy, bez wizji i perspektyw, zainteresowani tylko utrzymaniem status quo. Portugalczyków sukcesy po prostu przerosły (w sensie biologicznych tudzież intelektualnych możliwości narodu), Holendrom zabrakło wyobraźni (chyba zgubiła ich kalwińska dyscyplina…), a Francuzi… No cóż – nie umieli się zdecydować i tkwili w swoistym szpagacie między imperialnymi interesami europejskimi (ach, ci Habsburgowie, którym trzeba utrzeć nosa!) a awanturniczymi mirażami Quebecu, Luizjany, Sahary i Pondicherry.

Na tym tle Anglicy i Szkoci (Walijczycy oczywiście też) wyróżnili się pomysłowością, umiejętnością mobilizacji, odpornością na stres, pracowitością, wytrwałością oraz szeregiem innych – kwakierskich zgoła – cnót, w tym oczywiście zdolnościami ekonomicznymi, talentami do robienia dobrych interesów. Ale przede wszystkim Matka Natura obdarzyła ich czołowych liderów i funkcjonariuszy umiejętnościami przewidywania i nosem do szczęśliwego lokowania inwestycji. Innymi słowy – jak już coś zdobyli, gdzieś się rozsiedli – wiedzieli, co robić dalej. Jeszcze innymi słowy: wizjonerstwo plus umiejętności skutecznie połączone. Innym współzawodnikom nie przytrafiała się taka koordynacja…

Wystarczy zresztą przyjrzeć się wnikliwiej dziejom opanowania subkontynentu indyjskiego – prawdziwej perły w Koronie Imperium Brytyjskiego. Portugalczycy i Francuzi zainstalowali się tam dobre pół wieku przed Anglikami – i cóż z tego? Jeszcze w latach 60. XX wieku ci pierwsi administrowali tymi samymi trzema enklawami co w wieku XVI – Goa, Daman i Diu (port Koczin utracili w połowie wieku XVII); po Francuzach w Pondicherry w ogóle zaginął ślad. A Anglicy? Zaczęli od kilka baraczków i drewnianych pomostów w delcie Gangesu we Wschodnim Bengalu (Kalkuta!), od faktorii w porcie Madras, od kupiecko-wojskowej osady na wyspie zwanej Bumbye (tak, tak – to Bombaj…). Dokładnie w 1600 roku kupiecka (i prywatna!) Kompania Wschodnioindyjska otrzymała patent od królowej Elżbiety I. Tak zaczęli – od handlu, czasem wzmacnianego przez wojskowe ekspedycje; w sumie powściągliwi publicyści i historycy raczyli nazywać ten proceder rabunkiem. W 1947 roku ta historia dobiegła końca, ale studiowanie jej zdarzeń: wojen, ekspansji, ludzi i meandrów cywilizacji wciąż fascynuje, czasem przeraża… Sama krótka galeria nazwisk ludzi zaangażowanych w tę historię budzi podziw i respekt zarazem: sir Robert Clive, Thomas Pitt i jego wnuk William, Warren Hastings, Arthur Wellesley (onże książę Wellington – późniejszy pogromca Napoleona; szlifował swe talenty w Indiach) – aż po adwokata Mohandasa Karamczanda Gandhiego, zwanego Mahatmą (w języku hindi znaczy mniej więcej Wielka Dusza) – męża stanu, filozofa i apostoła idei satiagrahy (czyli biernego oporu), twórcy niepodległości indyjskiego subkontynentu.

A to tylko Indie. A gdzie amerykańskie kolonie Wirginii, Nowej Anglii i Kanady – z dziejami równie awanturniczymi i zadziwiającymi jak indyjskie? Gdzie Afryka od Egiptu po Kraj Przylądkowy (z sir Cecilem Rhodesem, generałem Gordonem i Davidem Livingstone’em)? Gdzie Australia? Więc może rzeczywiście Anglicy zbudowali wielkie imperium, które – choć przeminęło z wiatrem (historii) – było forpocztą nowoczesnego świata… Jeżeli to prawda – to jak do tego doszło? Prostoduszni badacze brytyjskiego imperializmu znaleźli prawdopodobne wytłumaczenie – czemu angielska kolonizacja, nazwana elegancko anglobalizacją, przyjęła się niemal wszędzie w świecie? Jedynym wolnym od niej kontynentem była ibero-luzytańska Ameryka Poludniowa; nie licząc Europy wraz z Rosją i jej azjatyckimi dominiami.

Otóż wspomniani badacze dziejów tłumaczyli sobie brytyjski sukces poprzez dziewięć atrakcji, nieodparcie zaprzątających umysły i serca w równej mierze Anglików i Szkotów, co ich kolonialnych sparingpartnerów. A były to: a) język angielski, b) angielskie formy własności ziemi, c) szkocka bankowość, d) brytyjski system prawny, czyli common law, e) protestantyzm (niekoniecznie w wersji kościoła anglikańskiego), f) sporty drużynowe (z silnym uwzględnieniem krykieta oraz rugby), g) minimalna interwencja państwa, h) zgromadzenia przedstawicielskie (czyli system parlamentarny) oraz i) idea wolności…

No i pięknie… Za pięknie, by było prawdziwie. Trzeba jednak na pierwszym planie wspominać o decydującej przewadze dobrze uzbrojonych i wyszkolonych „czerwonych kurtek” (nieco później w twarzowym kolorze khaki) – no i o XIX-wiecznym wynalazku pana Hirama Maxima. Milionowe armie indyjskich maharadżów, górale z Afganistanu, derwisze pod Omdurmanem czy powstańcy Mau-Mau w Kenii lub malajscy partyzanci mogliby coś o tym powiedzieć, gdyby przeżyli. Ale martwi nie mówią, a już na pewno nie piszą historii. Historię piszą zwycięzcy.

Nie inaczej było w przypadku Imperium Brytyjskiego. Dziś – kiedy się rozpadło – do pisania historii przystąpili nie tyle zwycięzcy, co nostalgicy. Niall Ferguson niewątpliwie do nich należy. Oczywiście jest pełen dobrej woli, a jego krytycyzmowi jakiegoś subiektywnego skrzywienia zarzucić nie można; nie można też wytknąć przesadnej pobłażliwości. Lektura tego wybitnego dzieła o brytyjskich przewagach nie jest skażona jakimś ordynarnym anglocentryzmem. No nie… Ale subtelne aluzje da się odnaleźć – co wielką wadą nie jest. Raczej przeciwnie – dodaje księdze pewien sympatyczny rys indywidualizmu poznawczego. Docenił to w tym roku król Karol III, nadając wpływowemu w transatlantyckim uniwersum historyków i publicystów Szkotowi tytuł szlachecki…

Tomasz Sas
(07 09 2024)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *