Rowerem wokół Bałtyku 1938

19 sierpnia 2024

Bernard Newman


Rowerem wokół Bałtyku 1938
Przełożyła Ewa Kochanowska
Wydawnictwo Znak Horyzont, Kraków 2024

Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 4/5

Szpieg niepospolity na gorącym uczynku…

Imperialny wywiad brytyjski – jakkolwiek w różnych epokach historycznych się nazywał – zawsze był instytucją praktyczną, dyskretną, unikającą rozgłosu i wielce profesjonalną. Przynajmniej pragnął za takową uchodzić i przeważnie mu się to udawało. Może dlatego, że – wbrew obiegowej opinii ukształtowanej przez literaturę i film – mniej (zdecydowanie mniej!) było w nim Bondów, a znacznie więcej cichych podglądaczy i bystrych analityków, czyli profesjonalnych obserwatorów bez licencji na zabijanie. (Takowa, jak się wydaje, to raczej literacka fikcja dla podniesienia wskaźników sprzedaży). Prawdziwy agent wywiadu jest zbyt wiele wart, by kazać mu parać się zabijaniem. Owszem, w stanie wyższej konieczności i ostateczności taki agent potrafi wyeliminować, kogo trzeba – tak został wyszkolony. Ale żaden szef Firmy wywiadowczej celowo nie wepchnie zbierającego informacje lub organizującego ich pozyskiwanie, dobrze zakonspirowanego agenta w karczemną awanturę ani nie każe wymachiwać na ulicach waltherem PPK; za dużo jest on wart… Dlatego w razie konieczności wykonania „mokrej roboty” rozsądne Firmy wynajmują jednorazowo na rynku niezależnych, wyszkolonych, sprawdzonych, zaufanych, dyskretnych „mechaników” o uznanych kwalifikacjach i reputacji, gwarantujących celny strzał bez emocji i ryzyka.

Ale to i tak na ogół fikcja literacka. Prawdziwą robotę wywiadowczą (nie mówimy tu o dywersji, rozbojach, kradzieżach i morderstwach) wykonują cisi, skutecznie zamaskowani zbieracze informacji, nie wzbudzający podejrzeń (a przeciwnie: budzący raczej sympatię „strony przeciwnej”), dobrze przygotowani i poinstruowani, inteligentni, lubiący przygodę, rozważni – ale nie stroniący od improwizacji. Wypisz, wymaluj: dokładnie tacy jak Bernard Newman – z zawodu pisarz, reporter, podróżnik, obieżyświat… Przykrywka aż nazbyt idealna – jak dla dyskretnego wywiadowcy. No, ale Newman (1897-1968) rzeczywiście był pisarzem; przemawia za nim spora biblioteczka książek napisanych własnoręcznie – 140 tytułów… Był więc w pewnym sensie osobą publiczną, rozpoznawalną. Ba, w 1935 roku wydał powieść przygodowo-sensacyjną „Szpieg” – całkowicie fikcyjną, ma się rozumieć, posklejaną z kilkudziesięciu agenturalnych awantur w epoce I wojny światowej (wtedy nie nazywano jej jeszcze pierwszą) z udziałem przynajmniej kilkunastu różnych osób. Robota była pierwszej klasy, wysokiej jakości prozatorskiej, a szwów nie było widać. A do tego bohater, ów tytułowy szpieg, nazywał się… Bernard Newman. Całość zatem wyglądała jak autobiografia.

I zarazem autodemaskacja… Bo czyż człowiek otwarcie przyznający się do szpiegowskiej profesji mógłby ją bez przeszkód uprawiać nadal? Na zdrowy rozum wydaje się, że nie. Ale jak się głębiej zastanowić… Zdroworozsądkowcy wykluczyliby takiego samoujawnionego z grona szpiegów i o nic nie podejrzewali. Czyli mógłby taki bez przeszkód kontynuować. To, jak się wydaje, był przypadek Bernarda Newmana – szpieg „odkodowany” nadal może być szpiegiem, bo nikt nie podejrzewa… Itede, itepe. Więc stworzył figurę samotnego turysty, na rowerze (spersonifikowanym i zantropomorfizowanym, czyli George’u) objeżdżającego różne kraje i terytoria. Do tego sympatycznego, nieszkodliwego ekscentryka. A poza tym Anglicy na ogół są lubiani (gdy dają się lubić…) i pojedynczo traktowani po przyjacielsku – nawet gdy są jakieś niekorzystne zaszłości między narodami.

No to w drogę… W 1934 roku Newman już objechał Polskę (książka „Pedalling Poland” ukazała się w roku 1935), a przedtem i potem – sporo innych miejsc w Europie (nawet Albanię; turystycznie wtedy bezsensowną, ale pod wieloma względami polityczno-militarnymi – perełkę…). W 1938 roku postanowił objechać Bałtyk – od Kopenhagi aż do Hamburga – przez Szwecję (potem skrótem po Wyspach Alandzkich, bo komu by się chciało (i po czym – myślę o drogach, i po co?) objeżdżać Zatokę Botnicką…) i Finlandię (z uwzględnieniem Karelii i jeziora Ładoga, wówczas w połowie fińskiego), a dalej promem do Tallina, przez Estonię, Łotwę i Litwę do Wschodnich Prus, potem kawałek przez Polskę („korytarzem”). Zaczem przez Wolne Miasto Gdańsk, Pomorze do Szczecina, a dalej przez Rugię i Meklemburgię do wspomnianego już Hamburga. Związek Radziecki ominął (choć ciekawił go Leningrad), bo nie dostał wizy. Ale parę tysięcy kilometrów na jednośladzie „wziął na ciało”, w tym głównie na nogi i tyłek – a to z powodu pewnej takiej niesposobności dróg lokalnych wobec wymogów wygodnej trakcji rowerowej… Weźmy jednak pod uwagę okoliczność, że nie ma takich trudności, z którymi w owym czasie nie uporałby się żwawy i odpowiednio zmotywowany brytyjski czterdziestolatek.

Odpowiednio zmotywowany… No cóż, Secret Intelligence Service – Firma znana też jako MI6 – zapewne zakontraktowała Newmana i wyposażyła go w odpowiednie instrukcje. Ale jakie i dlaczego? Tego zapewne nie dowiemy się nigdy – archiwa SIS i Foreign Office są jak współczesna Lete – rzeka zapomnienia… Standardowo tego typu materiały utajnia się na nieco dłużej niż pięćdziesiąt lat, a gdy chodzi o treści szczególnie wrażliwe, drażliwe albo niezbyt chwalebne – może na zawsze. W Wielkiej Brytanii tego rodzaju zastrzeżenia traktowane są serio, śmiertelnie (w sensie ścisłym też) poważnie. Nie to co u nas. Nie ulega wszakże wątpliwości, że Bernard Newman szpiegiem był – ale raczej niezawodowym, na pewno nie funkcjonariuszem etatowym MI6. Treści merytorycznych jego raportów z podróży nie znamy i pewnie nieprędko takowe poznamy – jeśli w ogóle…

Pozostają zatem książki. Wywiad zapewne nalegał na ich pisanie i publikowanie, bo to przecież idealny element legendy podróżnika. A taki wydawać książki powinien. Z ich treści i funkcji zapisu można pośrednio wnioskować, czym w drodze zajmował się Newman. Odnoszę wrażenie, że był wyspecjalizowanym „nastrojowcem”, czyli analitykiem nastrojów społecznych, opinii, fobii, uprzedzeń, oczekiwań. Dla głębokiego i perspektywicznie, dalekosiężnie zorientowanego wywiadu to niemniej ważne, niż meldunki o ruchach wojsk, stanie dróg i budowaniu fortyfikacji czy ogólne uwagi o militarnej przydatności infrastruktury.

Prywatnie myślę, że oceny i analizy Newmana musiały być i odkrywcze, i celne, i niezwykle przydatne. Ale jest to wniosek a rebours… Dlaczego? Bo dużo ujawnionych drukiem obserwacji i wniosków nie wytrzymuje konfrontacji z potocznym doświadczeniem innych ówczesnych analityków; wydają się nazbyt wypłycone i strywializowane. Jakby były celową dezinformacją, wystudiowaną naiwnością – kamuflażem dla treści prawdziwych, znacznie bardziej wnikliwych raportów. Niewykluczone… Taki numer miał wtedy szansę przejść niezauważenie – jako że stan wiedzy brytyjskiej opinii publicznej o terytoriach opisywanych przez Newmana był zatrważająco niski – lepiej byłoby powiedzieć, że był zerowy. Nie było zatem nikogo, kto potrafiłby zweryfikować treść i sens Newmanowskich notatek z podróży… Nawet przy założeniu, że tłumaczono je nader często na języki terytorialnie bliższe ich zawartości.

Dzisiaj weryfikacja spostrzeżeń Newmana jest łatwiejsza. Wiele z nich funkcjonuje już tylko jako ciekawostki historyczne, antropologiczne bądź etnograficzne. Niektóre straciły prawomocność. Ale zapiski Newmana dotyczące niemieckiego faszyzmu w pełnym rozkwicie (choć jeszcze na stopie pokojowej) pięć lat po hitlerowskim „demokratycznym puczu” i ustanowieniu III Rzeszy, wydają się być niezwykle wartościowe socjo- i psychologicznie. Faszyzm niemiecki na dole wzbierał jak wrzód, ale sam z siebie nigdy by nie pękł – gdyby nie okoliczności zewnętrzne (jak przegrana wojna na przykład). Taka to była monolityczna konstrukcja – ten naród niemiecki, a opór wobec niej zaledwie symboliczny. To dobra lekcja – i do dziś nie straciła stempla ważności. Newman oczywiście – jako nieodrodny Anglik – trochę relatywizował, niemniej szkic faszystowskiej rzeczywiści wyszedł mu nadspodziewanie ostro. Ale udźwignął ciężar emocji i nie poszedł w stronę szukania łatwych usprawiedliwień. Owszem, nie powiedział wprost, co o tym wszystkim sądzi, lecz grozę odmalował bezbłędnie. I tej wartości raportu Newmana czas nie usunie…

Tomasz Sas
(19 08 2024)

P.S. Tylko taki drobiazg geopolityczny: pisze Newman (str. 421), że Sowieci zażądali od Finów oddania portu Hangö – jedynego niezamarzającego na Bałtyku. Oczywiście chodzi o Hanko – miasto i port u wejścia do Zatoki Fińskiej, najbardziej na południe wysunięty punkt Finlandii. Hangö to nazwa szwedzka – o tyle uprawniona, o ile szwedzki był drugim językiem urzędowym republiki Suomi, albowiem niegdyś circa dziesięć procent obywateli to byli Szwedzi (dziś niecałe sześć procent), a w samym Hanko Szwedów jest koło 40 procent (miasteczko nie ma chyba nawet 10 tysięcy mieszkańców…). Po wojnie ZSRR nie przejął Hanko – zamiast tego zaanektowali w 1944 roku pobliski półwysep Porrkala i do 1956 roku utrzymywali tam bazę wojenną. Natomiast w kwestii całorocznej dostępności portu (w sensie, że wolny jest od lodu) to nieprawda. Jeszcze w latach trzydziestych ubiegłego wieku Hanko zamarzało na trzy lub tylko dwa miesiące, ale zamarzało jak cholera. Bez lodołamaczy żegluga zamierała. Ale klimat się zmienia, Bałtyk się grzeje i ostatnio Hanko nie zamarza. Przed wojną jedynym niezamarzającym portem Finlandii było Liinahamari w fiordzie Petsamo, daleko na Północy – tak dobroczynny był wpływ Golfstromu. Sowieci zajęli rejon Petsamo ostatecznie w 1944 roku i już nie oddali, a Finlandia utraciła dostęp do Morza Barentsa. Takie czasy, taki los… TS.

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *