Rzeka dzieciństwa

22 lipca 2024

Andrzej Stasiuk 


Rzeka dzieciństwa
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2024

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5

Płynie, wije się rzeczka
jak błękitna wstążeczka…

Taki lekko spleśniały suchar mi się przypomniał: – Gdzie leży granica między hobby a zajobem? – Na Bugu… Na tej rzece, zdaniem wielu, leży też granica między Europą a Azją. Mentalna, emocjonalna – w tej mierze mówią, że na pewno. Kulturowa – zapewne. Intelektualna – być może. I jakieś jeszcze inne. Nie wiem. Byłem tam parę razy, ale nic ekstremalnego, krawędziowego, granicznego nie widziałem. Oprócz łąk, chęchów, starorzeczy, meandrów. Identycznych na lewym, jak i prawym brzegu. Więc może to tylko takie gadanie. Wieki całe rzeka płynęła przez środek Polski, jaka wtedy była – i żadnych pretensji ani do łączenia, ani do dzielenia czegokolwiek i kogokolwiek nie miała. To znaczy na wschód od jej nurtu, ale jednak nieco dalej, był Wołyń, a na zachód – Lubelszczyzna. Ale to tak dla pamięci, bo wszędzie wokół Polska była, choć nie wszędzie sami Polacy.

Ergo: Bug jest rzeką zwykłą polską, a zatem europejską – ale z tych kapryśnych, nieobliczalnych, nieuregulowanych, samodzielnych, wymagających i słabo tolerujących człowiecze zuchwalstwo. Daje i zabiera, zabiera i daje – wedle woli własnej. I lepiej z nim nie polemizować, wykorzystując chwile słabości i niskie stany wód na wodowskazie we Włodawie. Oczywiście, może z Bugiem być i tak, jak wierzą hinduiści – że pod zbiegiem Gangesu i Jamuny płynie jeszcze inna rzeka – podziemna i święta, nierealna, raczej imaginacyjna, pełna boskiej, niezwyczajnej mocy Saraswati, dająca siłę oczyszczenia z grzechu. W paru miejscach, gdzie doszło do masywnego konfliktu lokalnych nadbużan z ogólnie przyjętymi zasadami moralnymi, moc taka rzece by się przydała… Ale to chyba niemożliwe, więc zostanie po staremu, a grzechy pokryją się patyną milczenia aż do zapomnienia; jest zresztą taka rzeka niepamięci – nazywa się Lete i płynie w Hadesie… Więc Bug raczej zostanie polską Lete niż Saraswati. Nijakiej mitologii w tym nie ma i niech nikt nie waży się takowej kreować – jest tylko zbiorowa wina bez zbiorowego wstydu.

Tak na serio pierwszy raz granicą Bug został w epoce tuż-powojennej (chodzi wszelako o pierwszą wojnę światową), gdy na mapach Europy rozmaici politycy, żołnierze wyższych rang i działacze społeczni z entuzjazmem jęli rozrysowywać zrewidowaną traktatowo i siłowo siatkę linii rozgraniczających narody nowe i stare, państwa stare i nowe, imperia i pretensjonalne zadupia. Nie było to łatwe, a bolesne zadry tkwią w paru miejscach do dzisiaj – niektóre zasadnie, inne całkiem bez racji; zresztą spytajcie Węgrów. No, ale z Bugiem było inaczej…

Jeszcze zanim wojna dobiegła końca, prognostycy polityczni w swej większości zakładali, że w jakiejś postaci odrodzi się Polska, korzystając z klęski wilhelmińskiej Rzeszy, CK monarchii austro-węgierskiej i postrewolucyjnego rozpadu Rosji. No i niech się już odrodzi – wzdychali sceptycznie i lekceważąco zarazem brytyjscy i francuscy zwycięzcy – ale bez przesady… W tych okolicznościach Bug zaczął robić karierę. Oto niejaki George Curzon – lord brytyjskiego imperium (markiz i hrabia Kedleston), były wicekról Indii oraz wówczas (początek lat dwudziestych XX wieku) minister spraw zagranicznych w rządzie Stanleya Baldwina – gdy przyszło do dyskusji o przyszłych europejskich granicach na terytoriach wschodnich, wyciągnął z papierów w swym gabinecie mapę (z objaśnieniami) rozgraniczenia (właśnie na linii Bugu!) Polski od Rosji (dla tej drugiej nad wyraz korzystną). Mapę przyjęto z pewną taką ulgą (w sowieckiej Rosji – z aprobatą); Polaków nikt o zdanie nie zapytał. A rozgraniczenie zaczęło żyć własnym życiem politycznym pod kryptonimem „linia Curzona” – tylko teoretycznie i archiwalnie, albowiem zwycięska wojna z bolszewikami odsunęła problem polskiej granicy od Bugu kilkaset kilometrów na wschód. Na nieco ponad dwadzieścia lat…

W 1943 roku, gdy planowano rozmowy wstępne (aczkolwiek wiążące) o powojennej przyszłości świata, Wiaczesław Mołotow z papierów po swym dawniejszym poprzedniku Cziczerinie wygrzebał mapę Curzona z towarzyszącym jej precyzyjnym elaboratem geopolitycznym i usłużnie podsunął Stalinowi, który wybierał się na konferencję do Teheranu. A tam Roosevelt i Churchill, olśnieni śmiałością i genialną prostotą propozycji lorda Curzona, przesądzili sprawę – rok później na Bugu i w ogóle na wytyczonej jakoby przez dyplomatę linii delimitacyjnej nieodwracalnie wkopano słupy graniczne. Na granicy imperialnej, choć konkretnie to z sowieckimi republikami: Litwą, Białorusią i Ukrainą. Stoją one dziś i stać tak będą…

Ale skąd ten Curzon taki był genialny? Otóż nie był. Był wprawdzie błyskotliwym dyplomatą, zręcznym negocjatorem, dobrym administratorem – ale Wschodniej Europy kompletnie nie rozumiał i nic o niej nie wiedział. Badacze i tropiciele śladów ustalili bezsprzecznie, że prawdziwym autorem koncepcji rozgraniczenia na wschodzie nie była bynajmniej Jego Lordowska Mość, ale pewien uczony oksfordczyk, ekspert i funkcjonariusz Foreign Office – niejaki sir Lewis Namier. Onże Namier wykonał ogromną, benedyktyńską zgoła pracę, analizując stosunki i struktury narodowościowe kilkuset powiatów i nawet gmin w Rosji przedwojennej. Przy czym rozjemcą był surowym: ewentualnej Polsce skłonny był przyznać jednostki terytorialne z 90-, a jeszcze lepiej 100-procentowym żywiołem polskim, zaś po rosyjskiej stronie chętnie zostawiał powiaty i gminy o mniejszym udziale ludności białoruskiej i ukraińskiej. Znawcy przedmiotu ostrożnie oceniali, że za „linią Curzona” na wschodzie pozostało w ten sposób co najmniej około miliona rdzennych Polaków, a może półtora… Tak czy inaczej Namier się spisał, a jego koncepcja była elegancka i bazowała na niepodważalnych korzeniach demograficzno-etnograficznych (choć zarzucano mu manipulowanie statystykami). Po bliższym zbadaniu korzeni samego Namiera okazało się, że urodził się w majątku Wola Okrzejska (w roku 1888) w ziemi łukowskiej jako Ludwik Bernstein – syn bogatej, spolonizowanej familii żydowskiej. Wyemigrował do Anglii (1906), jakoby spłoszony narastającym antysemityzmem (co prawda, to prawda) polskich elit ziemiańskich…

I tak oto Bug stał się granicą. Żeby Stasiuk miał gdzie peregrynować i pod lichym namiocikiem na zamglonych wieczorową porą łęgach rozważać prolegomena do swego opus magnum. Chodziło mu bowiem o rocznicę urodzin (sześćdziesiątą…), którą miał zamiar celebrować samotnie w stepach Tuwy albo Ałtaju. No, ale zrobiło się niesympatycznie (w sensie geopolitycznym i w ogóle epidemicznym), więc podróż do Tuwy nie weszła w grę – podobnie zresztą, jak każda dalsza wędrówka na wschodnią stronę, za Ural zwłaszcza. Poza Ukrainą – tam wyprawy, osobliwie sowicie zaopatrzone w towary pierwszej, wojennej potrzeby, są nawet wskazane. A Stasiuk nawet się w nich wyspecjalizował.

I w ten oto sposób Bug – Stasiukowa rzeka dzieciństwa – wrócił nolens volens na swe miejsce utracone w pisarskiej mitologii, zajmując rangę odstąpioną przez Jenisej oraz Irtysz. Może to i lepiej… Bo czegóż szukać na tamtych brzegach, w tamtych nurtach i jurtach? Utraconej niewinności? Łączności z Kosmosem? Tajnej historii Mongołów? (Po co?) Korzeni (jeśli ma się grupę krwi B)? Innego spojrzenia? Spokoju? Złota w potokach Ałtaju? Smaku tarasun – czyli buriackiego bimbru nie wiadomo z czego? Korzenia żeń-szenia nad Ussuri? A nad Bugiem spoko – zresztą rodzinny matecznik Stasiuka wypadł daleko poza granicznym biegiem Bugu, tam gdzie nurt już ostro i definitywnie skręcił na zachód, ku Wiśle. No, ale jak się nie ma dostępu do Jeniseju czy Selengi, warto choćby taki Bug objechać wzdłuż (i wszerz też…) na różne sposoby i różnymi drogami, zawadzając o większą i mniejszą historię, o ludzi tubylczych, o przekopane przez poszukiwaczy złota żużle Zagłady po spopielonych Żydach, o wiejskie sklepy i o magazyny z pomocą dla Ukraińców, o niegdysiejsze wypasanie krów i o poezję genialnego Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego.

Pisarz Stasiuk wciela się w reportera – reportera samego siebie. Robi sobie selfie o mocno wydłużonej i przefiltrowanej ekspozycji. Wedle tej samej techniki jak w prawie każdej swej książce włóczęgowskiej – z fenomenalnym, pomnikowym wręcz „Jadąc do Babadag” na czele. Technika łatwa nie jest – wchodzisz w pejzaż i stajesz sobie za plecami. Nie kontrolujesz, nie programujesz tego, co robi ten gość przed tobą, nie łapiesz za rękę, gdy wciąga stakańczyk po stakańczyku jakiego lokalnego kordiału, nie przestawiasz mu nawigacji, nie ganisz za improwizację ani za marzenia. Nie wypominasz, że jest starym głupkiem, naiwniakiem i safandułą…

Dobrze jest mieć swoją rzekę (choćby niedużą), swoją wieś, swoją ulicę w mieście – swoje kotwicowisko w życiu, choćby nawet ostatnio mało używane… Od początku mieć, by czasu nie tracić na poszukiwania.

Tomasz Sas
(22 07 2024)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *