Uwolniona

20 lipca 2024

Igor Brejdygant 


Uwolniona
Wydawnictwo Znak,
Kraków 2024

Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 3/5

Marzenie ściętej głowy…

Kamandir Antonio zdemaskowany jako agent GRU. Nic takiego jeszcze się nie wydarzyło. I być może się nie wydarzy. Pewnie nie… Ale brzmi pięknie – co przyznaję bez szczególnego oporu, ale i bez satysfakcji. Pod tym bowiem względem rzeczywistość bardziej jest kulejąca. Ale literatura? Ba, ta może sobie pozwolić na więcej – na spekulację, igrce wyobraźni, na aluzje i w ogóle fikcję rodem ze świata równoległego, wyspekulowanego na podstawie chwiejnych przesłanek. Chociaż po tym, co publicznie ujawnił generał Pytel, nic nie wydaje się niemożliwe, a fakty znienacka stawiają pytania. Lecz czy ktoś tu i teraz szuka właściwych, pasujących odpowiedzi? To z kolei dobre pytanie… Z gatunku tych, na które oficjalnie, pod nazwiskiem, nikt nie odpowie. A możliwe spekulacje będą kwitowane wzruszeniem ramion lub (w wersji hardcorowej) pukaniem się w czoło. Nie dlatego, że nie ma tam nic na rzeczy – raczej dlatego, że wszystko jest tajne jak cholera, łamane – nie, nie przez poufne – kołem łamane (gdy zwrot ten potraktujemy niemetaforycznie, dosłownie raczej…).

Wychwalanie Igora Brejdyganta w tej sytuacji jawi się jako czynność rutynowa, prawo zwyczajowe (tej samej kategorii co ius primae noctis na przykład…) czy zgoła nieuleczalne nawyknienie. Bo pan Brejdygant to prawdziwy „zwierzak literacki” w gatunku thrillera sensacyjnego, politycznego, szpiegowskiego. On umie w te klocki co najmniej tak jak Severski – a przecież nie ma w życiorysie „podpórki” z agenturalnej praktyki (przynajmniej nic nam o tym nie wiadomo publicznie). Ma tylko wyobraźnię i talent tudzież smykałkę do dowiadywania się. Czego? Ano tego, co potrzebne. Niczego więcej nie trzeba, by z pożytkiem dla publiczności, fanów i przyjaciół uprawiać prozę zaangażowaną sensacyjnie. A pożytek tym większy, im większy przede wszystkim talent (zwany też iskrą bożą, dotknięciem Apollina czy genetyczną obocznością). Brejdygant ma talentu quantum satis… I wie, jak go użyć.

Więc o co tym razem poszło? No cóż, w „Uwolnionej” poszło jak zwykle o to, że w Polsce polityka uprawiana na najwyższych szczeblach – osobliwie po stronie patriotyczno-nacjonalistyczno-populistyczno-konserwatywnej, czyli w sumie prawicowej (i antyrosyjskiej de nomine) – jest głęboko zinfiltrowana przez oba ruskie wywiady – GRU i FSB – i to od czasów, gdy antykomuniści byli nie tylko w opozycji, ale i w podziemiu. W szeregach tzw. opozycji antysocjalistycznej, czyli KOR-u, ROPCiO, KPN-u, wśród redaktorów konspiracyjnych gazetek, środowisk intelektualno-konspiracyjnych skupionych wokół podziemnych wydawnictw drugiego obiegu, wśród księży i zakonników poszukiwano intensywnie oraz werbowano współpracowników i agentów. Metody były rozmaite: szantaż ideowy, pieniądze, haki natury obyczajowo-erotycznej. Słusznie bowiem przewidywano, że po upadku państwa tzw. realnego socjalizmu, do władzy dojdą ci z podziemia, opozycji, konspiry… Więc fajnie by było, gdyby wpływowymi ministrami, redaktorami, biskupami zostali akurat nasi ludzie – prowadzeni, nadzorowani, zadaniowani z Moskwy. Tak się działo i dzieje nadal.

Skąd o tym wiem? No cóż, nie wiem. Nie wiem nic na pewno. Pozwalam sobie o tym mniemać tylko na podstawie pewnej logicznej, algorytmicznej ekstrapolacji. Otóż gdybym był na miejscu szefów ruskich wywiadów, tak bym właśnie postąpił, nie skąpiąc sił i środków na szeroko zakrojony werbunek agentury tego gatunku. I tyle. Przecież nie mogę założyć, że „tamci” są głupsi ode mnie. Przeciwnie. Nie jestem pewien tylko, czy Brejdygant nie przesadził z rozmiarami i zasięgiem ruskiej operacji. Może tak, może nie. Lecz literatura dobrze znosi pewną taką nadmiarowość – im więcej dreszczyku, tym większy sukces. Tym wyrazistsza staje się narracja – bez widocznej szkody dla prawdopodobieństwa.

Zresztą Brejdygant konstruuje intrygę wokół osi wielce prawdopodobnej – z obrotu spraw zadowoleni są nie tylko admiratorzy teorii spiskowych, ale przeciętni czytelnicy, szukający tylko odrobiny emocji. A czy ruski szpieg, zdemaskowany w sąsiedztwie, nie jest dostatecznie emocjonujący? Jest, to przecież oczywiste. A jeszcze bardziej porusza opinię szpieg takowy, gdy nakryją go w ministerstwie, w sądzie, w znanej gazecie albo jako redaktora z telewizji. Literatura w takich sprawach dokładniejsza jest i ciekawsza niż życie – a granica między prawdą a fikcją lubi się zatrzeć. Brejdygant korzysta z tej wielomównej koincydencji pełnymi garściami.

Dlatego korzenie toczącej się współcześnie akcji tkwią w… „o roku ów!” – czyli 1989, gdy Krystyna (matka współczesnej bohaterki Julii) i fotoreporter Paweł zaczynają kariery w powstającej wtedy przed pierwszymi prawie wolnymi wyborami gazecie reprezentującej głos środowisk opozycyjnych, u naczelnego redaktora Wachnika. Prawda, jak łatwo rozszyfrować autentyczne nazwisko tego męża opatrznościowego polskiej prasy liberalnej? Ale nie o to chodzi, kto zacz ten Wachnik i jaka była (tudzież nadal jest) jego rola w nadawaniu kształtu polskiemu życiu publicznemu przez te ostatnie 35 lat (a może i 50, gdy doliczy się aktywność rzeczonego w opozycji). Impulsem rozpoczynającym intrygę były wspólne wędrówki Krystyny i Pawła po krainach rozpadającego się sowieckiego bloku – w trakcie tzw. jesieni ludów: w Czechosłowacji, na Węgrzech, w Rumunii (zwłaszcza tam…) i NRD. W trakcie peregrynacji nieoczekiwanie Paweł zniknął – dosłownie rozpłynął się w postkomunistycznym pejzażu Bukaresztu bodajże, nie zostawiając żadnych śladów.

Ponad trzy dekady później Krystyna była gwiazdą krajowego dziennikarstwa politycznego, ale jej kariera aktualnie raczej stanęła w szczytowym punkcie – z powodów biologicznych niestety: rak… Jej 33-letnia córka Julia pracowała w którejś z tych ambitnych i agresywnych agencji reklamowych, a po mamie odziedziczyła słabo kontrolowaną skłonność do uwodzenia mężczyzn (w zasadzie graniczącą z nimfomanią). Z narracji Brejdyganta niezbicie wynika, że panie ze sobą (niechcący, a może chcący) konkurowały: „między jej udami mężczyźni zmieniali się, jak się zdaje, częściej niż pory roku za oknem.” Taka opinia córki o matce to nie tylko kwestia podziwu, ale poniekąd zachęta, ostroga zgoła, do współzawodnictwa. W tym gąszczu uczuć okoliczność „startowa” thrillera pojawia się w chwili, gdy Julia dowiaduje się (od swej matki zresztą), iż niejaki Wojtek – facet, z którym intensywnie żyła przed paroma laty, jakoby popełnił samobójstwo. Mama Krystyna wiedziała pierwsza, bo Wojtek (skądinąd też dziennikarz) trochę z nią współpracował (a może nie tylko współpracował) ostatnio. Julia nie uwierzyła w samobójstwo (poniekąd słusznie) i postanowiła sprawdzić, o co w tej historii chodzi…

Po tej decyzji intryga jęła nabierać kształtów, z półmroku wyszły stare demony PRL-u – ale my oczywiście o niczym takim szczegółowo rozważać nie będziemy – dotrzymujemy umowy, jaką zawarliśmy z czytelnikami na początku pisania tego bloga – nie spojlerujemy treści, gdy cała zabawa zasadza się na zagadce, zaskoczeniu i im podobnych gatunkowych chwytach formalnych. Wspomnimy tylko, że obmyślona przez Brejdyganta akcja obiecuje bardzo atrakcyjne dla wielu z nas rozwiązanie, ale bliscy jesteśmy podejrzenia, że nic z tego nie będzie – że to marzenie ściętej głowy jest. Jesteśmy wszakże głęboko wdzięczni Brejdygantowi za ten wzruszający pomysł, mocno się wpisujący w nasze prywatne marzenia i oczekiwania. Bo jeśli nie rzeczywistość, to niech chociaż literatura stanie na wysokości zadania!

Literatura spełniła ten postulat, dzięki czemu lektura „Uwolnionej” ma niewzruszalne walory dobrej rozrywki. A nazwisko Brejdyganta staje się powoli stemplem gwarancyjnym, którego już w zasadzie sprawdzać nie potrzeba. Więc nic tu po mnie – miłej lektury i równie miłej zabawy życzę.

Tomasz Sas
(20 07 2024)

P.S. Trwa wciąż dyskusja o zaproponowanej przez komitet dam i mężów uczonych reformie ortografii polskiej. Nie jest ona oczywiście tak radykalna jak reforma z 1936 roku, ale ma trochę propozycji zmian co najmniej kontrowersyjnych. Zawodowcy robiący w słowie już się gotują do rewolucji, choć nadejdzie ona dopiero za dwa lata – i dobrze, że dyskutują. Ale to nie powód, by zaniedbywać aktualnie obowiązujące reguły pisowni, tym bardziej, że te, o które konkretnie mi chodzi, raczej się nie zmienią w dającej się przewidzieć przyszłości. Myślę zatem zatem, iż silna ekipa Znaku czuwająca nad księgą Brejdyganta, w składzie: redaktor nabywający (cokolwiek to znaczy), redaktorka prowadząca, opieka redakcyjna oraz redakcja (zwykła) plus firma zewnętrzna od korekty, składu i łamania (nazwisk i nazw na razie nie ujawniam) mogłaby lepiej skupić się na swojej robocie. A tu na stronie 239 jak byk stoi – „Jej twarz znaczyły dwie stróżki łez, ciągnące się od oczu aż do brody, ale Julia już nie płakała.” Miejcież litość, redaktorstwo płci obojga i firmo outsourcingowa – jakie „stróżki”? W języku polskim stróżka to feminatyw od stróża. Natomiast przemieszczające się pod wpływem grawitacji płyny, jeśli są w małej ilości, tworzą strużki – zdrobnienie od strugi, czyli cieku o większych rozmiarach. No i nie mylić ze strużynami (sami już sobie ustalcie – co to takiego?). TS.

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *