Głupie ptaki Polski

16 lipca 2024

Marek Maruszczak


Głupie ptaki Polski
Wydawnictwo Znak, Kraków 2024

Rekomendacja: 3/7
Ocena okładki: 4/5

Lata ptaszek po ulicy…

Długo zastanawiałem się po lekturze, dla kogo właściwie jest ta książka? To znaczy wróć – jest dla wszystkich, którzy posiedli umiejętność czytania, a procesowi oddawania się lekturze nie czyni przeszkód ani religia, ani zanikający organ wzroku. Ale nie sposób nie zauważyć, iż występują w przyrodzie autorzy – znaczy ludziowie, które umią słowa układać w zdania jedno za drugim; czasem nawet przyjemne dla oka (i ucha, gdy się takowe powie na głos) – którzy teksty swe kierują ku konkretnej, zdefiniowanej pokoleniowo, mentalnie, intelektualnie, płciowo (i jak tam jeszcze chcecie) grupie docelowej, zwanej też targetem.

Pan Maruszczak (nie mam pojęcia, kim jest; podobno to lubiany bloger…) – ze względu na osobliwości swej prozy – długo mi się wymykał próbom takiej właśnie „targetowej” klasyfikacji. Aż się klapka otworzyła: tak, on pisze dla starszej młodzieży gimnazjalnej. Gdyby nie fakt, że „jęta szałem” (przy okazji – z czego to cytat jest, gołąbeczki?) madame Zalewska akurat te gimnazja zlikwidowała, target gimnazjalny pasowałby jak ulał. Czemu? No cóż, zgromadziło się trochę dowodów… Pierwszy z nich to przymus sadzenia dowcipasów werbalnych i fabularnych różnej proweniencji w każdym fragmencie tekstu. Najczęściej stosowanym przez Maruszczaka chwytem formalnym jest tzw. podmianka skojarzeniowa. I tak gołąb skalny staje się gołębiem sralnym, dudek (upupa epops) jest oczywiście dupkiem, lelek kozodój – lelkiem kozimchujem, makolągwa to mała bździągwa, sroka – sraka, kos – koks, gil jest smarkiem a szpak to ćpak. I tak dalej. Czyli zdrożna zabawa zaawansowanych umysłowo (trzeba mieć rozwinięty wokabularz, a w wyobraźni pewne umiejętności słowotwórcze) gimnazjalistów. Zabawa znana już od czasów niezapomnianego i niezastąpionego francuskiego superuczniaka Alfreda Jarry’ego – surrealisty i patafizyka… Rzecz jasna – naśladownictwo wskazane.

Drugim skierowanym na młodzieżowy target chwytem jest gęste używanie słów znanych i uznanych za… Fachowo mówiono na takie słówka „wulgaryzmy” – ale bez przesady. To słowa normalne przecież. Cóż bowiem wulgarnego jest w dupie, chuju czy w ulubionym, gęsto frekwentującym w prozie Maruszczaka czasowniku „pierdolić” (także w formie zwrotnej – pierdolić się) i w jego wszystkich formach pochodnych? Nasz autor wprawdzie każe grafikowi zastępować (a może nakazał to wydawca) „newralgiczne” literki gustownymi gwiazdkami, ale od tego ch*j nie przestaje być chujem. Tak – koprolalia to typowe mentalne zwichnięcie nastolatków, chcących sobie dodać powagi; facet „celujący” w ten „target” myśli, że wyrówna poziom i się z nimi zblatuje.

Natomiast dowodem osobistego – nie „targetowego” zwichrowania Maruszczaka – są jego obsesje i fantazje skatologiczne. Ptasie czynności wydalnicze oraz rezultaty tych czynności są jedną z osi narracyjnych jego szkiców ornitologicznych. Nic w tym oczywiście dziwnego nie ma – jeszcze… Ale oburzające to jest. Każdy, kto został osrany w parku przez stado sejmikujących gawronów, gorliwie potwierdzi. Nie wspominając już o właścicielu samochodu, dookolnie obsranego w arcytrwały, nieomal „cementowy” sposób przez awifaunę, która w przeddzień oddawała się konsumpcji owoców czarnego bzu. W świetle tych faktów obsesję wysrywalniczą Maruszczaka da się zrozumieć. Ale on idzie dalej – stawiając na przykład pytanie: jak ptaki pierdzą? A niech sobie pójdzie na fermę brojlerów w cieple letnie popołudnie – to się dowie… Ale po co mu ta wiedza par excellence biologiczna? Nie jest i chyba nie zamierza być privatdocentem ptakologii.

A może jednak? No, nie wiem – w każdym razie ornitologiczna pasja i osiągnięcia Maruszczaka – jeśli je odskrobiemy literalnie i metaforycznie z guana i nieświeżych dowcipasów – budzą szacunek i zaciekawienie. Mąż ten bowiem uczony, obserwator wytrawny i cierpliwy, naprawdę co nieco wie o ptakach, a zapewne część tej wiedzy pochodzi z własnych obserwacji uczestniczących w ptasim życiu – z lornetką i aparatem fotograficznym, w zasiadce i podczas łażenia po różnych chęchach, albo nawet pływania pontonem, kajakiem lub na dętce. Czuje się podczas lektury, że gówno mu niestraszne, a podglądanie latających, brodzących, grzebiących i pływających ptasząt na naszej szerokości i długości geograficznej sprawia mu satysfakcję. Jakiego rodzaju – nie chcę roztrząsać – ważne, że potrafi tę satysfakcję zwerbalizować na piśmie. A to, iż mniema, że ptaki są głupie, zaś o każdym z osobna wyraża się czule, że to drań – to doprawdy drobnostka, wynikająca wprost z tego niezbyt fortunnego gimnazjalnego sztafażu.

Jako ptakopodglądacz od dzieciństwa, jestem wyedukowany na pomnikowych dziełach Sokołowskiego i Puchalskiego (oraz na filmach tego drugiego), więc (jak się zapewne domyślacie) ptactwo traktowałem raczej serio i z zachwytem należnym wyrafinowanym dziełom Matki Natury i ewolucji (Darwin, przypominam, wyćwiczył swe teorie na ptakach – konkretnie ziębach bodajże). Nie wciągnęło mnie to jednak na tyle, bym stał się półprofesjonalnym, uzbrojonym w optykę i wyposażonym survivalowo birdwatcherem, jakimś nowym audubonem bez mała. Ot, podglądałem awifaunę przygodnie, rzadko, acz zawsze z przyjemnością. Przez ponad pół wieku to i owo widziałem – nawet tokowisko batalionów na nadbzurzańskim łęgu w Kterach; duża rzadkość to była (dziś od dawna niemożliwe…). A te rejsy rozsychającą się pychówką wokół stawów Okręt i Rydwan pod Łowiczem, a te wielogodzinne wachty na ławeczce wmontowanej w koronę zapory w Jeziorsku, z solidną lunetą celestron przy oku; a te dyżury w czatowni z patyków na łąkach pod Szerokim Wierchem i Tarnicą w Wołosatem, by zdokumentować spiżarnianą skrzętność lokalnej populacji dzierzb gąsiorków…

Mógłbym tak wspominać godzinami (co czasem robię), nie pomijając jakże aktualnych (za oknem mam akurat 35 stopni tego wrednego Celsjusza) podwodnych eskapad familii pluszczy kordusków w potokach Kościeliskiej i Chochołowskiej. To wielka przyjemność – bez spierdalania, srania, dup i chujów. A poza tym – no cóż, szkicom Maruszczaka wprawdzie merytorycznie nic zarzucić nie można (on się zna, a i jego konsultanci nie zawiedli), ale głębi w nich nie ma. Ot, powierzchowne (by nie rzec: banalne) miniaturki prozatorskie o ptaszkach, które się kręcą blisko nas (albo i nie). Dla początkujących – by zachęcić, zaciekawić, sprowokować, zmotywować. Metoda, którą obrał Maruszczak, wydaje się być nieco dziecinna, ale dla dobra sprawy (czyli polubienia ptaków) można mu wybaczyć. A jeśli złapiecie temat, poczujecie bluesa – zawsze przyjdzie czas na nieco poważniejsze studia. Poczytajcie Konrada Malca (o tzw. drapolach), Noaha Stryckera „Rzecz o ptakach”, ornitologiczne szkice w fenomenalnym „Atlasie dziur i szczelin” Michała Książka – a najlepiej czytajcie Wajraka, bo ten to dopiero pisać potrafi…

A przy okazji dzieło pana Maruszczaka może pełnić pewną ważną funkcję terapeutyczną. Poprzez spiętrzenie antyptasich kalumnii, przezwisk i ponurych opowieści może pełnić rolę ćwiczenia intelektualnego – persyflażowego a rebours – przekonującego, czym jest i czym być może kult dosłowności, czym bywa i jak się manifestuje odporność na metaforę. Czasem jednak boję się, że przypisuję Maruszczakowi zbyt wielkie wyrafinowanie. A jeśli trafi on na podatny grunt i wywoła antyptasią ruchawkę? Wszak są środowiska, które czytając wyłącznie literalnie, zarazem są mało odporne na agitację, zwłaszcza tak przerysowaną. Ale to już nie nasze zmartwienie – niech się Maruszczak martwi zamętem, jaki być może wywołał. Ostatecznie na jego korzyść przemawia intencja: nie chciał napisać jeszcze jednej, solennie nudnej książki o ptakach. Więc my umiarkowanie bawmy się lekturą. Ale przede wszystkim: kochajcie wróbelka, dziewczęta! Kochajcie – do jasnej cholery!

Tomasz Sas
(16 07 2024)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *