Michael Finkel
Złodziej sztuki
Przełożyła Maria Borzobohata-Sawicka
Wydawnictwo Otwarte, Kraków 2024
Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 3/5
Fatalne zauroczenie?
Psychiatrzy i psychologowie zameldowali niedawno, że odkryli nową jednostkę chorobową: coś w rodzaju kulturoholizmu, czyli nałogowego „konsumowania” wytworów kultury i dzieł sztuki, ale mającego nieco inny przebieg i inne objawy niż zwyczajne uzależnienie. Jest to raczej coś w rodzaju „szoku termicznego”, polegającego na tym, że częste tudzież intensywne obcowanie z dziełami sztuki lub wyrobami twórców kultury – czyli tak zwane przebodźcowanie – doprowadza do niewytłumaczalnych, skrajnych zmian behawioralnych. A to ofiara wpada w stupor, a to bywa nadmiernie pobudzona (nawet do fazy agresji bądź autoagresji), a to zachowuje się dalece nieracjonalnie – czasem zgoła zuchwale lub maniakalnie… Zwłaszcza nieprzygotowani na masowe zderzenie ze sztuką uczestnicy zbiorowych wycieczek, przepędzanych przez muzea, bywają poszkodowani przez ten apolliński objaw (tak to sobie roboczo nazwałem…). Syndrom szoku wywołanego intensywnym, bezrefleksyjnym i niekontrolowanym dawkowaniem-obcowaniem ze sztuką może być – zdaniem wielu psychiatrów i kryminologów – okolicznością łagodzącą w wypadku popełnienia przestępstwa pod jego (udowodnionym) wpływem.
Jest to zjawisko podobne do opisanej już ponad pół wieku temu przez pewną włoską profesor psychiatrii z Florencji przypadłości trapiącej turystów w tym mieście – trwającego nawet kilka godzin ataku zawrotów głowy, utraty pamięci i napadowego migotania przedsionków serca. Podobno objawy te wywoływał intensywny kontakt ze sztuką. Pani profesor nazwała to syndromem Stendhala – bowiem ten francuski pisarz miał podobne objawy już w 1817 roku, co opisał w swej relacji z podróży do Włoch. Międzynarodowe środowiska psychiatrów zbagatelizowały jednak doniesienia z Florencji i wyodrębniona nowa jednostka chorobowa nie znalazła się w oficjalnym wykazie kryteriów postępowania z zaburzeniami psychicznymi. Nowe doniesienia mogą jednak spowodować zmianę…
Ale czy pod wpływem apollińskiego szoku (czyli syndromu Stendhala) można nałogowo… kraść dzieła sztuki, i to w okolicznościach wskazujących na całkowite uzależnienie, na maniakalną, chorobliwą pasję, wyłączającą zdolność rozumienia znaczenia samego czynu oraz możność kierowania swym postępowaniem? Zapewne nie można aż do tego stopnia, by uniknąć odpowiedzialności – choć zdiagnozowana kleptomania może być okolicznością tłumaczącą. Ale nie wszystko… W przypadku kleptomanii bowiem znaczenie ma fakt spontanicznego zaboru mienia bylejakiego; warunek musi być jeden: owo mienie jest cudze, należy do kogoś innego. Ale czym ono jest – nie ma znaczenia. Natomiast nałogowa kradzież – ale kierowana, na przykład tylko dzieł sztuki, oznacza, że elementem procesu mentalnego złodzieja jest zamiar – plan. A to od razu wyłącza możność powołania się na kleptomanię. Wyspecjalizowany złodziej dzieł sztuki, planujący i zdobywający nieodzowną do oceny „wartości” swych postępków wiedzę, żadną miarą nie jest kleptomaniakiem. Lecz jeśli swych zdobyczy na przykład nie oddaje sponsorom czy zamawiającym, nie umieszcza ich na nielegalnym rynku – tylko gromadzi na użytek własny (czytaj: dla satysfakcji posiadania i rozkoszowania się bliskim obcowaniem – nie wykluczając kontaktu fizycznego i innych tego typu oraz podobnej intensywności odurzeń)?
Innymi słowy: emocjonalna fascynacja miast cynicznej, handlowej kalkulacji? To możliwe – żaden gruntownie wyedukowany psychiatra ani psycholog takiej ewentualności nie wykluczy. Co innego jednak przestudiować taki przypadek w starej dokumentacji, a co innego – zetknąć się z pacjentem twarzą w twarz. Michael Finkel taką szansę od losu dostał, choć nie jest ani psychologiem, ani psychiatrą, ani prokuratorem czy policyjnym śledczym lub prywatnym detektywem. Jest natomiast dziennikarzem – autorem kilku dobrych książek reporterskich. Jego karierę (i życie osobiste zapewne też…) złamał pewien profesjonalny incydent w 2002 roku… Michael był wtedy dziennikarzem wielkiej, ważnej, opiniotwórczej gazety „New York Times” i opublikował na jej łamach reportaż o współczesnym niewolnictwie w Afryce Zachodniej. Bohaterem całej narracji uczynił niejakiego Youssoufa Malé – dzieciaka gdzieś z Mali albo Nigru, który… jakoby sam się sprzedał w niewolę na plantację kakao w Wybrzeżu Kości Słoniowej. Aktywiści organizacji antyniewolniczych szybko i bez wątpliwości ustali, że… Youssouf Malé nie istnieje, a na reporterskich zdjęciach jest ktoś inny. Przyciśnięty do muru Finkel wyznał, że swego bohatera… skontaminował z kilkunastu różnych postaci. „New York Times” nigdy nie pozwalał sobie na podobne ekscesy etyczne, więc Finkela z hukiem wywalono. Chłop zaszył się z rodziną w Montanie, ale reporterskie szczęście wróciło. Oto bowiem okazało się, że niejaki Christian Longo z Oregonu, zabójca żony i trójki dzieci, podczas kilkumiesięcznej ucieczki i ukrywania się używał skradzionej tożsamości i występował jako „Michael Finkel”. Prawdziwy Finkel dotarł do mordercy jeszcze przed procesem i z wielkiego z nim wywiadu zrobił bestsellerową książkę. Drugi raz poszczęściło się Finkelowi, bo trafił na historię Christophera Thomasa Knighta, który jako pustelnik (w zasadzie był ukrywającym się przestępcą – złodziejem i włamywaczem) przeżył 27 lat w lasach stanu Maine – znów bestseller… Gdy afera złodzieja sztuki – młodego Alzatczyka Stephane’a Breitwiesera – stała się dość głośna, Finkel poprosił go o kontakt; po dwóch latach starań się udało (i dziesięciu dalszych – gromadzenia dokumentacji). I co z tego wyszło?
Wyszedł reportaż, odtwarzający osobliwą, niepodrabialną i chyba niepowtarzalną aferę masowej, długoterminowej kradzieży (a właściwie wielu kradzieży) dzieł sztuki z setek lokalnych (ergo: słabiej strzeżonych) muzeów Francji, Niemiec, Szwajcarii, Belgii, Holandii i Danii, łącznie z profilem sprawcy i próbą odtworzenia jego pokrętnej, mocno nietypowej, trudno wytłumaczalnej motywacji. Zasługą Finkela jest, iż się nie ugiął pod ciężarem i atrakcyjnością fabularną (swoją drogą, jest w tym tworzywo emocjonalnego serialu…) materiału i nie poleciał ochoczo w stronę romansowo-sentymentalną, neurotyczną i awanturniczo-przygodową – a w rezultacie całkiem bezrefleksyjną. W tym miejscu wypada uczciwie napomknąć, że inne teksty o Breitwieserze (bo przecież Finkel nie miał monopolu…) powędrowały właśnie wzdłuż wektora pikarejskiego albo czysto kryminalnego; przy nich Finkel może uchodzić za wzór powściągliwości i obiektywizmu. I jest chyba jedynym, który usiłować zrekonstruować psychologiczne aspekty wędrówki Stephane’a przez życie.
Kim bowiem był (i nadal jest, bo żyje, ale jednak na sposób odmienny niż przed swą aferą i w jej trakcie…) Stephane Breitwieser? Urodził się w 1971 roku w Alzacji (dokładnie na przedmieściach Miluzy) – w takim przygranicznym kącie między Francją, Niemcami i Szwajcarią – dzięki czemu od dziecka jest dwu- a nawet trójjęzyczny (francuski i niemiecki oczywiście, a także miejscowy, plemienny język alzacki). Rodzina Breitwieserów to mieszczaństwo z nieco wyższej półki zamożności – a to dzięki tatusiowi, który był menedżerem handlowym średniego szczebla, spadkobiercą dorobku kilku pokoleń familii i w ogóle obrotnym facetem; mama – Mireille z domu Stengel – była pielęgniarką pediatryczną. Zapamiętajcie panią Mireille od pierwszych chwil lektury, albowiem to ona jest w tej historii osobą najważniejszą – kto wie, czy nie ważniejszą niż sam główny bohater, Stefanek B.
Rodzice rozstali się, gdy Stephane miał dziewiętnaście lat; chłopak został z mamą, a ponieważ nie uczył się, nie było mowy o alimentach (oczywiście też nie pracował – od czasu do czasu zaczepiał się tu i ówdzie na kilka najwyżej tygodni…). Wyprowadzili się do małego mieszkanka, które umeblowali sprzętami z Ikei (co Finkel kilkakrotnie podkreśla z nietajoną zgrozą, jako symbol degradacji społecznej – materialnego i towarzyskiego upadku…). Stephane mocno (aż do fizycznego bólu) przeżył utratę kontaktu z ojcowską kolekcją dzieł sztuki i efektownych staroci. Przeto w skrytości ducha podjął niezłomne postanowienie, że sam zbuduje własną kolekcję, godną kogoś takiego niezwykłego (jak zwykł o sobie mniemać) jak on sam – i godną osób, które kochał. Czyli matki i osóbki, którą poznał w międzyczasie – swej rówieśnicy z Miluzy, niejakiej Anne-Catherine Kleinklaus, która po kilku nieudanych próbach zdobycia jakiegoś fachu, wylądowała jako salowa w szpitalu.
Co było dalej – zapewne się domyślacie; zresztą nie mam zamiaru całej tej historii streszczać. Tekst Finkela jest wystarczająco dobry, by nagrodzić cierpliwych czytelników, choć samo życie nie spuentowało tej historii dostatecznie wyraziście. Czyli tak, powiedzmy, manichejsko: znaczy Dobro wygrywa absolutnie i na wszystkich frontach ze Złem. A tu tymczasem nic z tego. Dobro bezpowrotnie traci liczne dobra (w przeliczeniu na euro – setki milionów, ale na wartości kulturowe – straty są nie do oszacowania), Zło zyskuje święty spokój pod dyskretnym policyjnym nadzorem. O sprawiedliwości – w rozumieniu odpłaty, choćby częściowej i symbolicznej, za wyrządzone szkody – nawet nie może być mowy. Jeden Breitwieser jest jak horda jakichś Hunów czy innych bezlitosnych barbarzyńców, prymitywnych żołdaków, kradnących, co popadnie… Zło, które ten człowiek w pojedynkę (lub działając wspólnie i w porozumieniu z kochanką Anne-Catherine) wyrządził, nie mieści się w możliwych do pojęcia kategoriach oszacowania sprawiedliwej odpłaty ani jakiegokolwiek zadośćuczynienia. Ono się nawet w głowie nie mieści…
Cała reszta to interesująca skądinąd, ale w pewnym sensie monotonna fabula kryminalna o trwającej kilka lat nieustannej eskapadzie po małych muzeach Europy – ze znudzonymi, niekompetentnymi strażnikami, z prymitywnymi (bądź nieistniejącymi) systemami elektronicznego nadzoru i rutynową (czyli żadną) ochroną policji. Kilkaset ataków na niemal bezbronne muzea i kolekcje trwało wiele lat i wymagało tylko pewnej determinacji (rosnącej w miarę nabywanego doświadczenia oraz przekonania o nietykalności i bezkarności), zuchwalstwa, prestidigitatorskiej zręczności i luźnego przyodziewku tudzież obszernego plecaka, No i noszenia victorinoxa w kieszeni – czyli wielofukcyjnego „inteligentnego” scyzoryka (reklamowanego zresztą jako sprzęt osobisty oficerów armii szwajcarskiej). Cholera – nie rozstaję się z takim od lat i wiele mu zawdzięczam, ale nie pomyślałem, by z jego pomocą obrobić choć jedno muzeum – w ogóle by cokolwiek obrobić…
Bezkarność i anonimowość Breitwiesera tak długo trwały, bo nie był on typowym złodziejem sztuki, działającym z chęci zysku. Kradzieże muzealne i antykwaryczne w ogóle trudne są do wyłapania, bo: a) są na ogół precyzyjnie zaplanowane, b) z kryminalistycznego punktu widzenia bywają prawie „bezśladowe”, c) sprawcy rzadko wywodzą się ze środowisk tradycyjnie kryminogennych, na ogół dobre spenetrowanych prewencyjnie przez policję. Do wpadek złodziei sztuki przeważnie dochodzi w fazie prób uplasowania zdobyczy na rynku i ich spieniężenia, do czego w przypadku Breitwiesera nigdy nie dochodziło. On tylko gromadził… Dla siebie. Dlatego tyle czasu upłynęło, zanim policje kilku krajów „połączyły kropki”. Ale gdy już do tego doszło, zrobił się szum, angażujący kawał Europy.
Fascynujące szczegóły zdobędziecie podczas lektury – szczególnie polecam aspekt matczynej miłości-nienawiści, bo to w całej tej aferze wątek o szczególnym, mocno napiętym „ładunku dramatycznym”. Wizja płonących renesansowych obrazów spod mistrzowskich rąk Cranacha, Brueghla, Dürera doprawdy wywołuje ciarki na grzbiecie – zwłaszcza gdy rozważymy miałkość motywu… W sumie – doskonała lektura na czas wakacji, gdy w podróżach zwiedzamy tu i ówdzie małe muzea na prowincji. Nie żeby się inspirować – żadną miarą – uchowaj Boże! Raczej po to, by zastanowić się nad bezbronnością naszego dziedzictwa wobec chorobliwych zapędów socjopatów wszelkiej maści. Nie bądźcie dla nich wyrozumiali…
Tomasz Sas
(03 07 2024)
P.S. Deficyt słów w podręcznym wokabularzu języka polskiego to przypadłość częsta w naszej populacji; język nasz ojczysty bowiem to trudny język i jego zadowalające opanowanie nie jest wszystkim dane w równym stopniu. Ale są zawody wymagające jednak językowych sprawności i wiadomości (ba, nawet erudycji!) w stopniu ponadprzeciętnym – i to znacznie… Należy do nich fach redaktora. W pewnym takim skrócie profesja redaktora polega na poprawianiu cudzych tekstów, na czynieniu ich zdatnymi do czytania i zrozumiałymi. Świadomy wagi tego zadania wydawca niniejszej księgi zatrudnił dwie panie na stanowiskach wydawcy prowadzącego, dwie inne panie na stanowiskach redaktora prowadzącego i jeszcze jedną panią odpowiedzialną za „przyjęcie tłumaczenia” (cokolwiek to znaczy); ponadto adiustację, korektę i łamanie powierzył outsourcingowo firmie Atelier 2. Jakim przeto cudem liczna ekipa ta dopuściła się ekscesu nazewniczego – kilkakrotnie w tekście i raz w podpisie pod ilustracją na drugiej stronie kolorowej wkładki ze zdjęciami – pisząc, że cudnej skądinąd urody płaski, owalny pojemniczek ozdobiony w 1805 roku przez wielkiego francuskiego miniaturzystę Jana Chrzciciela Isabeya (portretem Napoleona oczywiście!), skradziony przez Breitwiesera z muzeum historycznego kantonu Valais (znanego też jako Wallis, tego z Matterhornem) w Szwajcarii, to „pudełko na tytoń”. W sensie bardzo ogólnym być może tak. Ale sprzęt tego rodzaju od dawna w języku polskim nosi piękną nazwę własną: tabakiera – i służy do użytku osobistego jako kompaktowy, zwykle kieszonkowy pojemnik na sproszkowany tytoń (liść rośliny zwanej Nicotiana tabacum L.), zażywany poprzez wciąganie nosem – aż do uzyskania efektu kichania. Zatem na zdrowie – drogi wydawco… TS.
Brak komentarzy