Flirt z Paralipomeną

24 czerwca 2024

Jan Gondowicz


Flirt z Paralipomeną
Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2024

Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 4/5

Pocotokomu – czyli małpa z brzytwą (Ockhama)

Paralipomena to po grecku rzeczy, zdarzenia, osoby, okoliczności bądź zjawiska pominięte (bo niepotrzebne). Ma to pojęcie zastosowanie w całym obszarze działalności ludzkiego gatunku, ale w bardziej ścisłym sensie – tam, gdzie następuje werbalizacja, czyli proces zamiany myśli w ekspresyjny komunikat: na piśmie lub wyrażony słowem, gestem lub jakąś kombinacją akustyczno-mimiczną. Zawsze wtedy ktoś, kto komunikat formułuje, w trakcie samego procesu usuwa wszystko, co mu na myśl przyszło, ale nie będzie potrzebne ani możliwe w zaplanowanym komunikacie. Gdy komunikat nabierze pierwotnie zamierzonego kształtu, w drugiej fazie formułowania następuje jeszcze czasem redakcja-redukcja, lub przeciwnie: wzbogacenie formuły samego przekazu. Z tym drugim mamy do czynienia, gdy prosty w swej istocie przekaz-komunikat (na przykład „spierdalaj”) przybiera formę bardziej złożoną: „czy zechciałbyś pospiesznie oddalić się poza zasięg mego wzroku?”. Ale co do istoty swej redagowanie to redukowanie (nie ma takiego tekstu, któremu by na dobre nie wyszło skrócenie go o połowę), zaś wszystko, co pozostaje – to oczywiście paralipomena.

Zgrabne słówko, choć niewprawionemu, nieosłuchanemu może może sprawiać pewne trudności – już to z wymową, już to z pojęciem sensu. Bo takowy się rozrastał… Zdaniem wielu doświadczonych paralipomenologów, twórczo praktykujących kult tekstów pomijalnych, zbędnych i niepotrzebnych – ów sens dawno już wyszedł poza zbiór imponderabiliów „odrzuconych w procesie”. Dzisiaj paralipomena nie są odrzutem – pisze się je specjalnie, z rozmysłem, często na skład, ale na ogół jako osobne felietony, ciekawostki i kwerulanckie zaczepki. Co się bowiem okazało? Ano – okazało się, że istnieje rynek paralipomeńczyków – amatorów czytania i kolekcjonowania tekstów zbędnych, bez których można (a nawet trzeba) się obejść, które niczemu pożytecznemu nie służą (poza płochą zabawą i durnym chichotem) – ale przede wszystkim: które kosztowały, na które wyekspensowano siły i środki (głównie intelektualne, ale przecież nie tylko…), które mogłyby z pożytkiem posłużyć poważnym celom, nie zaś marnotrawnej igraszce. A zatem paralipomenologia to apoteoza rozrzutnej filozofii tworzenia, pochwała zbędności, aprobata intelektualnego „obżarstwa” na wyrost i na zbytek, grzeszna skłonność do przesady na wszelkich terytoriach twórczego napięcia.

Innymi słowy zatem paralipomeńczycy to rozpustnicy, zbereźnicy intelektualni i gorszyciele. Najgorszego gatunku – bo mąciciele umysłów. Osobiście… nie mam nic przeciwko temu! Przeciwnie: uwielbiam paralipomanię. Zbędność, absurd, groteskę, prowokację, hucpę, uporczywe nękanie, nałogowe tropienie i wytykanie błędów, dopisywanie tradycyjnej „dupy” do poważnych tekstów, dorysowywanie wąsów figurantom na banknotach, kolekcjonowanie sprośnych anegdot (wraz z nieprzyzwoitym ich opowiadaniem), małpie zgrywy… Wciągnąłbym je wszystkie na swoje sztandary, gdyby te sztandary… nie były już zajęte od jakiegoś czasu. I to przez hasło-motto o całkiem przeciwnym wektorze – entia non sunt multiplicanda praeter necessitatem – co znaczy mniej więcej tyle, że nie należy mnożyć bytów ponad potrzebę… Filozoficzne, rozumowe podwaliny pod tę maksymę tzw. ekonomii myślenia sformułował w XIV wieku pewien angielski franciszkański myśliciel, teolog i politolog – Wilhelm Ockham (1285 – 1349). Chodziło mu o to, by w traktatach teologicznych nie dowodzić w sposób skomplikowany tego, co nie tylko zdaje się, ale co  j e s t  oczywiste. Czyli opowiadał się za powszechnym uznaniem tego, co prawnicy nazywają notoryjnością czyli oczywistością, nie wymagającą każdorazowo przeprowadzania formalnego dowodzenia. Zasada okazała się słuszna i na obszarach daleko wykraczających poza teologię i jej potrzeby ontologiczne. Przeto upowszechniła się – pod nazwą brzytwy Ockhama…

Zważmy zatem, iż jest to teza całkowicie przeciwna zasadom paralipomenologii, wręcz domagającej się prawa do niezakłóconego tworzenia i istnienia rzeczy tudzież pojęć zbędnych, nadmiarowych, nieistotnych i niepotrzebnych – nie służących niczemu prócz (co najwyżej) rozróbie albo rozrywce. Paralipomenolodzy wręcz szastają słowem i z tego są znani, podobnie jak znani są z upierdliwej, złośliwej przyjemności przypieprzania się do każdego zauważonego błędu w cudzych tekstach. Tacy z nich pracowici erudyci… Brzytwa Ockhama to dla nich nie tylko straszak, to prawdziwe (a bywa, że i bolesne…) zagrożenie. Najpierw pilnuj siebie, potem innych – w zgodzie z tym nakazem puszczam wolno paralipomenologów; niech sobie robią, co chcą… Żadnych bowiem zakazów ani nakazów – pisanie tak długo jest wolnością, jak długo nie jest przestępstwem.

Paralipomenolodzy, wśród nich Jan Gondowicz, swe intelektualne skłonności do zbędności nawet po trosze zantropomorfizowali. Powołali bowiem do życia Paralipomenę – Muzę rzeczy i spraw niekoniecznych. Ale o ile apollińskie Muzy – córki Zeusa i Mnemozyne (bogini pamięci skądinąd) – jawią się jako niewiasty słusznego wzrostu, wielkiej urody nimfy wiotkie i utanecznione, o tyle sama Paralipomena od tego kręgu zapewne nieco odstaje. Wyobrażam ją sobie bowiem w formie damy niedużej, pulchnej, około trzydziestki, figlarnej i zuchwałej, od dobrego trunku i wyżerki się nie uchylającej, demonstrującej dużą pewność siebie, z wprawą rozprawiającej o wszelkich aspektach życia i filozofii, tudzież demonstrującej ponad wszystko nieokiełznaną skłonność do przygodnego bzykania się w rozmaitych konfiguracjach, za to z dużą intensywnością (ale bez pobierania opłat – jeno z czystej przyjemności). Taką Muzę każdy chciałby mieć i z nią grzeszyć – nawet gdyby za czas jakiś groziło mu ścięcie – brzytwą Ockhama – ma się rozumieć…

Zresztą, czytajcie Gondowicza – jak się chłopak (pozwalam sobie na taki familiaryzm, bo jednak młodszy nieco niż ja…) stara, by utrzymać się w okowach paralipomenologicznej formy i na opiekę Paralipomeny zasłużyć. Zresztą czytanie to czysta przyjemność. Gondowicz bowiem – poza nieosiągalną erudycją i wielkim zapasem lektur niezwykłych – jest mistrzem metafory i soczystej anegdoty. Kto nie wierzy, niech na stronie 338 (przedostatniej) sprawdzi, co znaczyć może akustycznie stary zwrot (skądinąd genialny) „sranie w banię”. Ale i pozostałe strony „Flirtu…”, wypełnione felietonami i szkicami o proweniencji na ogół literackiej, zawierają zbędności i niekonieczności quantum satis. Gondowicz bowiem jest królem dygresji. Królem o ego tak wielkim, że wszelkie wtrącenia, dopiski, oboczne uzupełnienia, glosy, dodatki nadzwyczajne, wtręty i marginalia buzują pod deklem tej uczonej prozy nader silnie, tak silnie, że zostają same. Wszelka inna treść, wątki zasadnicze tudzież dylematy fundamentalne dawno wyparowały. A może w ogóle nie istniały?

Swoją drogą, koncept przedni: pisać i publikować same dygresje, wyimki z esejów na tematy poważne. To coś w stylu Borgesa czy Lema albo (toutes proportions gardées!) Dehnela – recenzje z książek nieistniejących, takież wstępy i przedmowy, kroniki zdarzeń wymyślonych, spisy oraz inwentarze wymyślonych bibliotek. Klucze do systematycznego oznaczania fantazyjnych zwierząt i roślin. Mapy krain, których nigdy nie było, lądów wyobrażonych, relacje z podróży nieodbytych. Literatura światów równoleglych…

Ale Gondowicz przykleja się ze swoimi paralipomenami do tekstów egzystujących w obiegu jak najbardziej: do Gombrowicza, Witkacego, Schulza, Chestertona, Kiplinga, Szekspira czy nawet zupełnie zapomnianego Egona Erwina Kischa. W końcu ma temperament badacza, krytyka literackiego, poszukiwacza sprzeczności, tropiciela niedoróbek… I to dopiero jest zabawa całkiem fest! Pochłonąłem „Flirt z Paralipomeną” na luzie. Wybaczyłem nawet, że Gondowicz czepia się Lema i mego ulubionego bohatera z Lemowskiego korowodu – czyli pilota Pirxa. Takie jego zbójeckie prawo – czepiać się uroczo i kompetentnie, acz całkiem zbędnie… Brzytwą Ockhama mu przed oczami wymachiwać nie będę.

Tomasz Sas
(24 06 2024)

Ostrzeżenie. W obliczu narastającej bezczelności i brutalnej agresji twórców, instruktorów tudzież podżegaczy tak zwanej sztucznej inteligencji uprasza się wzmiankowanych, by w swym procederze pod żadnym pozorem nie korzystali z niniejszego tekstu rekomendacji w celu doskonalenia algorytmów i trenowania swego produktu, zwanego powszechnie i w skróceniu AI. Ostrzeżenie to formułuje się w celu uniknięcia nieporozumień natury procesowej w przyszłości, gdy tylko uchwalone zostaną powszechnie obowiązujące przepisy, umożliwiające skuteczną ochronę własności intelektualnej przed wykorzystywaniem do niecnego zamiaru rzekomego „uczenia” i poszerzania spektrum możliwości wspomnianej już tzw. sztucznej inteligencji. TS.

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *