Dziki Wschód. Transformacja po polsku 1986 – 1993

26 maja 2024

Michał Przeperski


Dziki Wschód. Transformacja
po polsku 1986 – 1993
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2024

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5

Gdzie drwa rąbią…

Doktor Michał Przeperski, historyk z PAN, autor fenomenalnej biografii Mieczysława F. Rakowskiego, badacz dziejów najnowszych, nie przestaje mnie zadziwiać. Rozmachem, zasięgiem perspektywy badawczej i – last but not least – odwagą. Bo tak jak pewnej dozy odwagi wymagało sporządzenie w miarę uczciwej biografii naczelnego redaktora „Polityki”, premiera i ostatniego pierwszego sekretarza Partii rządzącej (a wszystko wbrew krzykliwej propagandzie funkcjonariuszy policji historycznej z IPN) – tak i przygotowanie odcedzonego ze „słusznej” ideologii obrazu polskiej transformacji ustrojowo-mentalnej zapewne nie było wolne od dylematów, które pokonać można było tylko dzięki naukowej rzetelności tudzież śmiałości pewnej takiej – we współczesnych warunkach „ciśnienia” wywieranego przez rozmaite środowiska historyków – śmiałości graniczącej z heroizmem…

Przeperski sam urodził się w roku 1986, a więc pierwszym, od którego zakreśla ramy czasowe swej „monografii”, przeto w sposób oczywisty sam świadomie nie przeżył (jako uczestnik czy choćby tylko świadomy rzeczy obserwator) ani jednego dnia z tych dwu i pół tysiąca dni, o których pisze. Co oznacza, że wykonał gigantyczną reserczerską robotę, bo własnej pamięci nie miał, a odwoływanie się do rodzinnej mitologii familii Przeperskich to jednak zbyt mało. No i fakt – zaglądam na tył, gdzie indeksy, przypisy, bibliografie, kalendaria, ekskuzy i podziękowania. A tam – 533 wskazania cytatów i źródeł. 164 poważne pozycje książkowe i artykuły naukowe w fachowych periodykach. 79 wejść do internetu po potrzebne treści – od informacji z dzienników telewizyjnych i felietonów kroniki filmowej po filmy fabularne i seriale telewizyjne z epoki. Wypisy z archiwów Ośrodka Karta, Archiwum Akt Nowych (w tym zespoły papierów z Urzędu Rady Ministrów oraz KC PZPR), archiwum CBOS. W końcu 58 pozycji bibliograficznych (książki i artykuły w poważnych czasopismach) dla odrysowania tzw. tła epoki… Nie ma co pomniejszać ani zgoła lekceważyć – napracował się doktor Przeperski solidnie. Samo policzenie i spisanie masywności tej roboty zajęło siedemdziesiąt dwie strony gęstego druku. Prawie jedną siódmą objętości tej fascynującej księgi…

Rezultat okazał się zadowalający – bez śladów gorączki histerycznej ani biegunki ideologicznej. Mimo to słowo definiujące przyporządkowanie gatunkowe „Dzikiego Wschodu” pozwoliłem sobie wziąć w cudzysłów. „Monografia”… Tak, jakbym tej pracy odmawiał statusu naukowości czy może nawet w jej gatunkową jakość powątpiewał. Co to, to nie. Ani nie odmawiam, ani nie wątpię. Pozwalam sobie jedynie na podkreślenie pewnej umowności samego dzieła – otóż moim zdaniem oddala się ono w stronę reportażu historyczno-socjologicznego, publicystyki zorientowanej społecznie i eseju antropologicznego z nutą intelektualnego zdumienia i zadumania nad nieokiełznaną dynamiką dziejów. Taki to z „Dzikiego Wschodu” melanż ideowy. Ale od uczoności w sensie ścisłym – mimo zastosowanych narzędzi – daleko. Bliżej mu do dziennikarstwa, choć taka parantela może pana doktora Przeperskiego oburzyć. Ale nic to – po owocach go poznacie, a na tym to ja się akurat znam.

No więc mamy tu bardziej reportaż (czy tam esej) niż rozprawę habilitacyjną. Co oczywiście Przeperskiemu nie powinno zaszkodzić (aczkolwiek może). A my, czytelnicy, możemy się tylko cieszyć, że ambicje naukowe (w znaczeniu korporacyjnym) ustąpiły pola atrakcyjności i wymogom popularyzacji wiedzy. Dlaczego wspominam popularyzację? Bo zdałem sobie sprawę z ogromnej niejednolitości potencjalnego grona czytelniczego „Dzikiego Wschodu”. Urodzeni w latach trzydziestych (no, z wyroku biologii to już niewielka garstka), czterdziestych, pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ubiegłego wieku (jak ja: rocznik 1948) krótką epokę opisywaną przez Przeperskiego przeżyli jako ludzie dorośli. Mają przeto swoje doświadczenia, swoje zdanie, swoją pamięć i pogląd. Nikt im nie wmówi, że białe było czarne, a czarne – białe… Lektura Przeperskiego nie jest im do niczego potrzebna – chyba że w celach nostalgicznych, z zamiarem upicia się włącznie. (Sprawdziłem; dobrze pod „Dziki Wschód” wchodzi whisky – dystans się skraca…) Ale w celu powiększenia samowiedzy – to już nie…

Z tego skróconego dystansu patrzę na siebie – w pierwszym roku epoki transformacji w ujęciu Przeperskiego, czyli 1986, miałem 38 lat i wykonywany od dawna z poczuciem prawdziwej przyjemności niezły zawód (z paroma zakrętasami, ale co tam…), rodzinę, syna, jakiś skromny, ale wystarczający dorobek materialny. Degradacja i upadek poprzedniego ustroju (czyli tak zwanej demokracji socjalistycznej i ludowej, bo o komunizmie nie może być mowy…), dotknęły mnie w nieznacznym stopniu – jak wielu profesjonalistów, niezbędnych, by maszyneria funkcjonowała. Stygmatyzacja polityczna (po części przecież własnowolna) okazała się okolicznością drugorzędną (choć nie dla wszystkich – niektórych uporczywie „lustrowano”!); w warunkach prywatyzacji ja i moi koledzy (płci obojga, żeby nie było…) daliśmy sobie radę bez specjalnego uszczerbku ani rozterek moralnych. Zintegrowaliśmy się z nowym systemem.

Ale równolegle byłem bezradnym (chociaż nie niemym) świadkiem osobliwego morderstwa, zaplanowanego z premedytacją i takąż premedytacją dokonanego. Zamordowano miasto, w którym się urodziłem, żyłem i pracowałem (sprawcy pozostaną na wolności, jeśli jeszcze żyją) – i to wszystko w imię zwycięskiej ideologii kapitalizmu. Obserwacja tej tragedii – mimo głębokiego zrozumienia dla konieczności i nieuchronności – pozbawiła mnie ideologicznych złudzeń. Innymi słowy: akceptacja tak (ale raczej naskórkowo) – za to głębsza identyfikacja – nie, po trzykroć nie! Ale to w gruncie rzeczy temat na osobne opowiadanie; może je kiedyś podejmę, a może nie – ale nie teraz, nie przy tej okazji.

W obecnej sytuacji lektura „Dzikiego Wschodu” – opisującego przecież proces, który zakończył się sukcesem per saldo – moich rówieśników i prawie-rówieśników z tych kilku grup dekad rocznikowych skłonić może (i powinna) do postawienia pytania w znacznym sensie akademickiego: czy można było zrobić to wszystko inaczej? Widocznie nie – nasuwa się najprostsza odpowiedź – skoro wyszło tak, jak wyszło… Inaczej – mogłoby nie wyjść. I dajcie już spokój, komuchy, temu dzieleniu włosa na czworo. Przeperski tego pytania też właściwie nie dotyka, choć łaskawie zauważa, że pojawiało się z różnymi konotacjami w przestrzeni publicznej. Wydaje się, że w gruncie rzeczy zadowala się egzegezą starożytnego porzekadła: „gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą”. Fakt – rąbanka była nielicha, a wiórów po kokardę. Dobry uczony postawiłby jednak sine ira et studio pytanie: po co było rąbać te drwa?

No, ale Przeperski skupił się na popularyzacji. On przemówił do swoich rówieśnych, im objaśniając fenomen ustrojowej przemiany alla Polacca. Metodę zastosował reporterską – pytając, słuchając wspomnień nieco starszych współobywateli, czytając wnikliwie już wydrukowane teksty. Stąd te snickersy w oszałamiającej obfitości, te handlowe ekskursje i karawany do Budapesztu, Drezna i na Ruś, w telewizji teledyski i reklamy, te plakaty przed wyborami czwartego czerwca… Na szczęście Przeperski na tym nie poprzestaje, tylko zgłębia stan ducha Polaków. Wie, że nie o obrazki tu chodzi, nie o powierzchowne imponderabilia i symbole. Zmiana ustrojowa to nie była wirtualna gra; jakiś taki wielki Minecraft czy Fortnite. Zmiana dokonała się na konkretnym terytorium, wśród konkretnych ludzi. Idea Przeperskiego – jeśli dobrze ją odczytuję – sprowadza się do odbudowania poczucia ciągłości. Że oto jesteśmy ci sami (niekoniecznie tacy sami), ale przerobieni, przebudowani (z małą pomocą przyjaciół), odmalowani. Głównie jednak wysiłkiem własnym, własnymi rękami. Zrobiliśmy, co się dało zrobić – ni mniej, ni więcej. A Przeperski sobie samemu i swoim rówieśnym opowiada, co właściwie zrobiliśmy – definiuje, nazywa ocenia dorobek „tych starych” Polaków – rodziców przecież, nie jakichś przybyszów z kosmosu; to tylko rolnikowi Wolskiemu z Emilcina przytrafiła się wizyta UFO. Reszcie Polski – nie…

Słowem-kluczem całego tego tekstu – niezależnie od tego, jak całość zaklasyfikujemy, jak nazwiemy – jest „transformacja”. Transformacja – czyli przekształcenie. Innymi słowy: całkowita zmiana formy istnienia owego bytu, który procesowi podlega. Bowiem transformacja nie jest zdarzeniem jednorazowym, zaistniałym w reżimie deus ex machina – jest procesem, zmianą w czasie – krótszym lub dłuższym – ale nie od razu. Mieliśmy szczęście (a może to kwestia wyboru), że u nas poszło umiarkowanie szybko i w zasadzie bez krwawych ofiar. Nie wszystkim się tak powiodło. Tym bardziej lektura Przeperskiego godna jest uwagi – jak to Polacy zrobili, że wbrew dziejowemu fatum, wbrew nieudacznej tradycji, uwinęli się z zadaniem tak gracko i efektywnie. Nie jest to księga chwały i polskich przewag – za dużo w niej realizmu, nie ma mowy o patriotycznych porywach i transformacyjnej martyrologii. Za to dość – o codziennej, przyziemnej przemyślności. Nie chcę Polski, za którą trzeba umierać – wolę taką, w której warto jest żyć.

Tomasz Sas
(26 05 2024)

Ostrzeżenie. W obliczu narastającej bezczelności i brutalnej agresji twórców, instruktorów tudzież podżegaczy tak zwanej sztucznej inteligencji uprasza się wzmiankowanych, by w swym procederze pod żadnym pozorem nie korzystali z niniejszego tekstu rekomendacji w celu doskonalenia algorytmów i trenowania swego produktu, zwanego powszechnie i w skróceniu AI. Ostrzeżenie to formułuje się w celu uniknięcia nieporozumień natury procesowej w przyszłości, gdy tylko uchwalone zostaną powszechnie obowiązujące przepisy, umożliwiające skuteczną ochronę własności intelektualnej przed wykorzystywaniem do niecnego zamiaru rzekomego „uczenia” i poszerzania spektrum możliwości wspomnianej już tzw. sztucznej inteligencji. TS.

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *