Klucz do Kaczyńskiego

2 maja 2024

Robert Krasowski


Klucz do Kaczyńskiego
Wydawnictwo Czerwone i Czarne, Warszawa 2024

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5

Pasówka czy wytrych?

Klucz – a klucznik jest jeden jedyny na świecie… Dobrze się domyślacie, to sam imć Robert Krasowski, najlepszy samozwańczy (acz nie bez powodu – przeciwnie!) specjalista kaczorologii, czyli wiedzy opisującej, analizującej i prognozującej (zresztą co tu prognozować – szybko i oby jak najszybciej zrobi to za nas nieubłagany czas wespół z regułami ewolucji tudzież biologii humanoidów…) ewolucję mentalną pewnego inteligenta z Żoliborza – pod wieloma względami interesującego niezwykle obiektu badawczego. Pojedynczego i tak osobliwego, że aż nie dającego się objąć standardowymi środkami opisu, analizy i wnioskowania. W każdym razie uśrednione narzędzia, pochodzące z arsenału właściwego dla badań grupowych w socjologii i politologii, do zastosowania w kaczorologii nie nadają się, bo nie pasują. Ci, którzy to mimo wszystko robią, otrzymują błędne wyniki, mylne formułują wnioski i podejmują fałszywe decyzje. Jedynie pan Robert Krasowski właściwie zrozumiał wyzwanie i zaprojektował zindywidualizowany garnitur naukowego oprzyrządowania do definitywnego, rozstrzygającego zbadania fenomenu hegemona Jarosława Kaczyńskiego…

Postawiony w tytule niniejszej rozprawki dylemat ślusarski to właśnie pytanie o metody, temperament, zdolności psychiczne tudzież kwalifikacje badawcze rzeczonego imćpana Roberta Krasowskiego. Pasówka to – jak fachowcom wiadomo – technika pokonania zabezpieczeń wejścia zamkiem przy pomocy dorobionego klucza. Podstawowy sposób to zdobycie wiernego odcisku (sprawdza się plastelina, kit, ostatecznie wilgotne mydło…) obu płaszczyzn roboczych oryginalnego klucza, poczem odwzorowanie technikami ślusarskimi (wycinanie, wypiłowywanie) profilu klucza w tzw. surówce, czyli w odlewie lub odkuwce formatem i użytym materiałem zbliżonej do oryginału. Wytrych to inna zabawa; trzeba zawczasu skonstruować uniwersalne narzędzie, pozwalające „na czuja” poprzestawiać zapadki i inne zabezpieczenia zamka, kierując się wyłącznie doświadczeniem, intuicją i sporą dozą wyobraźni przestrzennej – swoistą trójwymiarową perfekcją manualną. Już zatem wiecie, że każda z tych technik wymaga innych umiejętności. O ile „na pasówkę” potrzeba rzemieślniczej zdolności odtwórczej, sztuki arcywiernego oderżnięcia wzorca (potem tak spreparowaną „maszynką” zamek otworzy każdy dowolny kretyn…) – o tyle do pracy wytrychem niezbędne jest doświadczenie i talent operacyjny, zręczność, a nawet zdolność do improwizacji. Oraz zimna krew i inne kwalifikacje psychologiczne…

Jakim zatem tropem poszedł Krasowski? Oboma – wszelako z przewagą techniki na pasówkę. Wytrychów używał rzadziej; zapewne zorientował się, że nie jest wirtuozem manipulacji. Lepiej być dobrze przygotowanym niż zuchwałym… A poza wszystkim w głębi ducha Krasowski jest symetrystą (do czego otwarcie się nie przyzna raczej). Nie dość zatem, że nieustannie wytyka Tuskowi identyczność cynicznych postaw i równie cynicznych odruchów moralnych z takimiż przymiotami obserwowanymi u Kaczyńskiego (jeden wart drugiego, a obaj z tej samej ulepieni gliny…), to jeszcze mniema, iż Kaczyński (znaczy Jarosław) zasługuje na pomnik za „rozpoczęcie budowy nowoczesnego państwa opiekuńczego, to było jedno z najważniejszych wydarzeń w całej historii III RP.” (str. 124 – interpunkcja zgodna z oryginałem). No, no… Nie wiem tylko, czy symetryzm jest składnikiem pierwotnym bagażu ideowego Krasowskiego, czy świat, który on ogląda i opisuje, to jest po prostu rzeczywistość symetryczna.

Ale mniejsza z tym. Nie idzie o to, co wykrzywia sposób widzenia Krasowskiego, lecz o to, co ten sposób konstytuuje. A rusztowaniem kaczorologii w wydaniu Krasowskiego jest – wedle jego własnego mniemania – długoletnie, cierpliwe i sięgające głęboko politycznych trzewi Rzeczypospolitej analizowanie podglebia, zachowań, deklaracji i czynów badanego obiektu – krok po kroku, słowo po słowie, gest za gestem, gambit za gambitem, wiraż za wirażem, figura za figurą, grymas za grymasem. I tak lata całe… Nie po to, by napisać wnikliwą biografię – taką rok po roku, książka po książce, wybory po wyborach, stanowisko po stanowisku. Nie – Krasowski zamierzył sobie ambitnie, że zrozumie i objaśni Kaczyńskiego. Innymi słowy – że wyrzeźbi, wycyzeluje, dopasuje taki precyzyjny klucz, którym otworzy wszystkie zakamarki duszy tudzież intelektu badanego obiektu… A on, Krasowski sam, wytłumaczy zdumionej publiczności, kim w istocie jest ten nieduży człowieczek z łupieżem na kołnierzu i w rozdeptanych butach (bywało, że nie do pary…), który w ciągu trzech dziesięcioleci – z roku na rok, z przełomu na przełom – objawiał się jako coraz ważniejszy filar i hegemon polskiej polityki.

No i tak rzeźbi Krasowski pracowicie ten swój klucz do Kaczyńskiego (Jarosława), dopasowując wielkości i kąty cięcia ząbków oraz profil tzw. języczka do kształtu zamka, struktury zapadek i rozmiarów wewnętrznego bębenka. Zadanie wydaje się niełatwe, ale możliwe do wykonania – pokolenia ślusarzy (na czele z ich nieformalnym patronem, ostatnim królem Francji Ludwikiem XVI Burbonem) są najlepszym dowodem. Ale gdy się nie ma ani oryginalnych rysunków projektanta, ani możliwości dokonania pomiarów zamka… Nikt przecież z elitarnego skądinąd grona zaufanych i koncesjonowanych kaczorologów do zbadania (tylko nie myślcie sobie zbyt wiele – w drodze co najwyżej szczegółowego wywiadu, bez auskultacji) wodza dopuszczony nie był i nie będzie; o samozwańczych badaczach nawet nie wspominam. Pozostaje tylko obserwacja i nasłuch. To drugie narzędzie jest ważne, ale przecież nigdy nie wiadomo, czy prawdę on-ci rzecze, czy tylko fałszuje. Między mową a czynem Kaczyńskiego jest bowiem stały i znaczny rozziew, co Krasowski zauważa i bada, ale nad tym nie ubolewa – po prostu tę okoliczność (jak i kilka innych stałych składników wyodrębnionych z opisu zachowań badanego podmiotu…) zalicza w poczet elementów swego rekonstruowanego w pocie czoła „klucza do Kacza”.

Problem polega na tym, że w pewnym okresie swego życia politycznego Kaczyński mówił dużo i chętnie, ale rozplątanie znaczeń tamtych słów postronnym słuchaczom szło opornie i idzie do dziś. Bo co to w istocie znaczy, że chciałby być „emerytowanym zbawcą narodu” (tak powiedział Teresie Torańskiej w wywiadzie z 1994 roku), albo, że „najbardziej chciałby być szefem silnej, bardzo wpływowej, tworzącej rząd partii” (co mu się notabene ziściło…). A Krasowski z niewzruszoną miną przyjął te elukubracje na serio i wywiódł z nich nolens volens kluczowe (przepraszam za skojarzenia i metafory ciągle pozostające w klimatach ślusarsko-kasiarskich) derywaty pomagające opisać obiekt badany.

Przede wszystkim założył Krasowski, że jego bohater zawsze chciał być „Wielkim Publicystą” – demiurgiem słowa, nauczycielem, ideologiem, przewodnikiem, prostowaczem ścieżek tudzież intelektualnym opiekunem, drogowskazem (ma się rozumieć: prawoskrętnym) i kontrolerem. Takim równoważnikiem Michnika z prawej flanki. Nie wyszło, bo talent do pisania to osobna rzecz… Ale czemu Krasowski przyjął za pewnik, że Kaczyńskiego nigdy nie interesowała władza w sensie ścisłym i fundamentalnym, że zawsze wolał rządzić partią niż państwem? Tego akurat założenia nie jestem pewien i wolałbym takowego nie czynić. Nie państwo – tylko partia? Taki z niego byłby altruista i „partiota”? Naprawdę? Przypuszczam, że wątpię…

Fakt, że swoim partiom – jakkolwiek się nazywały i z kogokolwiek się składały – Jarosław K. poświęcał dużo uwagi i starania. Karmił suto tych wiecznie głodnych, niekompetentnych partyjnych nierobów – a w końcu zbudował takie państwo Wielkiego Żarcia, w którym, między innymi dzięki iście faraońskim planom inwestycyjnym, jak przekop elbląski czy lotnisko i węzeł kolejowy w Baranowie, dzięki wyprowadzeniu czterech piątych wydatków państwowych poza jako tako kontrolowany budżet – transfery pieniędzy ze sfery publicznej do prywatnych kieszeni uchodziły na sucho, nie były ścigane, tylko popierane; partia stała się biurem pośrednictwa pracy wysokopłatnej i wygodnego życia. Ale to nie partia wygrywała dla Kaczyńskiego wybory – za cienka w uszach była i za mała. Wybory wygrywali wyborcy. Za pierwszym razem zrobili to z ciekawości, za drugim nie – sporo wiedzieli, ale wciąż się spodziewali kokosów. Za trzecim razem ci, którzy głosowali na ludzi PiS, już dobrze wiedzieli, co sami robią i kim są ich faworyci. Na szczęście przerżnęli, głosów im zabrakło (ale w sumie nie tak dużo…). Dlatego wciąż wkurzają mnie głosy i opinie tej części komentariatu spraw publicznych (skądinąd inteligentów pierwszej gildii), którzy – jak profesor Marcin Matczak na przykład – zabiegają usilnie, by nie urazić godnościowo i nie zrazić ekonomicznie wyborców PiS z „trzeciego rozdania”. Czemu wkurzają? Bo nie dostrzegli, że to już nie byli wyborcy, to byli w s p ó l n i c y. Świadomi tego, co z Polską i z Polski robi PiS – przebiegli, chytrzy, cyniczni karierowicze, populiści bezczelnie oczekujący nadprogramowych korzyści – nienależnych, ale znacznych… Innymi słowy: gotowi do czynu rokoszanie, spece blokad, wyrywania brukowej kostki, wznoszenia proruskich haseł, palenia opon i śmietników… A że było (i nadal jest…) ich parę milionów – no cóż, to tylko kwestia skali korupcji: materialnej, moralnej, godnościowej, politycznej i wszelakiej innej, której w Polsce użyto w procesie wyborczym.

Więc w końcu nie wiem, jak to z tym niezainteresowaniem władzą u Kaczyńskiego jest. Za to z zainteresowaniem gotów jestem rozważyć tezę Krasowskiego, że Jarosław Kaczyński w całości jest produktem społecznym warstwy inteligenckiej – silnie aspirującym, ale w rezultacie odrzuconym przez tąż inteligencję, gdy okazało się, że nie spełnia pewnych kryteriów sublimacji klasowej – no, za słaby jest intelektualnie, zbyt samodzielny i krnąbrny. Teza Krasowskiego, że wszystko, co mówi i czyni Kaczyński, wprost wywodzi się z jego uwikłania w konflikt wewnątrzklasowy, w jego konflikt w resztą inteligencji – wydaje się atrakcyjna i możliwa do udowodnienia. Ale to już sobie przeczytacie u Krasowskiego.

Ale resumując tę lekturę nadal nie jestem pewien, czy Robert Krasowski dopasował właściwy klucz do Kaczyńskiego. Próba otwarcia tego „skarbczyka” i zrozumienia jego zawartości odbywa się na naszych, czytelniczych oczach. Rozumiecie i akceptujecie wszystko? Bo ja nie. Może lepiej byłoby jakimś zmyślnym, jednorazowym wytrychem? Wywlec mentalno-intelektualne „bebechy” na wierzch i zanalizować wnikliwie, jak czynili to rzymscy kapłani-haruspikowie. Może – nie wiem… Ale tym razem nie skorzystam z defensywno-agresywnej zaczepki Krasowskiego, iżby każdy z jego zacnych krytyków sam zaproponował lepszy klucz do zrozumienia Jarosława K. Wezwania tego nie traktuję serio, albowiem… nie odczuwam potrzeby lepszego poznania pana Jarosława K. Rozumiem, że to jest poważne wyzwanie dla badaczy, publicystów, uczonych mężów różnych profesji – od politologii po medycynę i psychologię kliniczną. A ja nie muszę i nie chcę zrozumieć Jarosława K.

Natomiast zachęcam do lektury Krasowskiego – bo to kawał dobrej roboty dziennikarsko-politycznej, penetrującej spory fragment naszej publicznej rzeczywistości i historii najnowszej – niezależnie od tego, co sami sądzicie o Kaczyńskim (Jarosławie). Ja wobec tego pana przyjąłem strategię cierpliwości, omijania i przeczekania; to ostatnie może mi się nie sprawdzić, bo bestia ode mnie młodszy o rok… Ale co tam! Siedzę (metaforycznie) na brzegu rzeki i czekam, aż spłynie… Ale gdy trzeba, daję odpór – głównie przy urnie, lecz nie unikam kwestii, gdy przyjdzie publicznie zabrać głos.

Nie odczuwam zatem potrzeby „otwierania” Kaczyńskiego – ani kluczem, ani wytrychem. Oczekuję tylko, iż szybko oraz nie bez pomocy sił przyrody tudzież grawitacji politycznej zemknie on poza horyzont zdarzeń, zanurzając się bezpowrotnie i bez śladu w otchłani czarnej dziury Historii. Z tą nadzieją pozostaję…

Tomasz Sas
(02 05 2024)

Ostrzeżenie. W obliczu narastającej bezczelności i brutalnej agresji twórców, instruktorów tudzież podżegaczy tak zwanej sztucznej inteligencji uprasza się wzmiankowanych, by w swym procederze pod żadnym pozorem nie korzystali z niniejszego tekstu rekomendacji w celu doskonalenia algorytmów i trenowania swego produktu, zwanego powszechnie i w skróceniu AI. Ostrzeżenie to formułuje się w celu uniknięcia nieporozumień natury procesowej w przyszłości, gdy tylko uchwalone zostaną powszechnie obowiązujące przepisy, umożliwiające skuteczną ochronę własności intelektualnej przed wykorzystywaniem do niecnego zamiaru rzekomego „uczenia” i poszerzania spektrum możliwości wspomnianej już tzw. sztucznej inteligencji. TS.

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *