Smutki wszelkiej maści

15 grudnia 2023

Mariana Leky 


Smutki wszelkiej maści
Przełożyła Agnieszka Walczy
Wydawnictwo Otwarte, Kraków 2023

Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 3/5

Czy szczęście może być smutne?

Poprzednia wydana u nas książka Mariany Leky, czyli „Sen o okapi” – fenomenalne studium emocjonalnej, oniryczno-magicznej egzystencji małej, zamknięto-otwartej społeczności wiejskiej gdzieś w głuszy na skraju heskiej krainy Westerwald (upamiętnionej w znanej, wesołej, marszowej pieśni Wehrmachtu „Oh, du schöner Westerwald/Über deine höhen pfeift der Wind so kalt”) – spodobała mi się bardzo. Niezwykle rzadko bowiem udaje się trafić (a już w literaturze niemieckiej wcale!) na dzieło tak całkowicie i z premedytacją pozbawione ciężaru, ale zarazem ewidentnie mądre, istotne, pełne usprawiedliwionej czułości tudzież nieskrywanej sympatii wobec wykreowanego universum. No cóż, spotkałem autorkę, która lubi swój świat i swoje figury (łącznie z wariatuńciem Friedhelmem) – i nawet gdy niektóre musi skrzywdzić, to nie przykłada się zbytnio do obmyślonej przez siebie traumy… Jej bohaterowie mogą polegać na swojej autorce – ona zaś opiekuje się nimi i dba, by nie cierpieli ponad miarę…

Gdy zatem na rynku pojawiła się nowa książka Mariany Leky, spodziewałem się powrotu tamtego klimatu onirycznej fabuły z leśnych ostępów Westerwaldu, inkrustowanej dylematami ich osobliwych mieszkańców. Na szczęście nic z tego – tylko o wiele, wiele więcej – mimo skromnej formy i niepowalającej objętości. Raptem trzydzieści dziewięć kawałków prozy – w sumie jakieś 250 stron (czyli bez przesady – jak na dzisiejsze obyczaje edytorskie, zawstydzająco mało…). No i jak by tu je gatunkowo zdefiniować? Jakoś nazwać… Najszybciej przyszło mi do głowy określenie „felieton” (bo i po prawdzie teksty te drukowano najpierw cyklicznie jako… wkładkę literacką, rozluźniającą nieco sztywną tematykę i zawartość – w solennym comiesięcznym magazynie popularnonaukowym „Psychologie heute”), lecz wydało mi się to zbyt trywialne. Felieton? To nazbyt gazetowa, ulotna i pachnąca aktualną, może nawet interwencyjną dosłownością formuła. Po namyśle jednak uznałem, że ten pierwszy impuls chyba najlepiej oddaje istotę prozatorskiego wysiłku pani Leky. Oczywiście te miniaturki nie mają w sobie ani wystudiowanej oczywistości typowego gazetowego felietonu, ani nie dźwigają ciężarów czy piętna dosłowności. Nie muszą też być satyrą, dowcipem czy choćby persyflażem – żadnych językowo-formalnych ograniczeń. Są felietonami, bo tak mi się skojarzyło. Równie dobrze możecie je sobie nazwać notatkami, zapiskami na marginesach życia, raportami z uczestniczących obserwacji behawioralnych albo natrętnymi aligatorami… Wszystko jedno.

Istota zbioru miniaturek prozatorskich pani Leky na tym się zasadza, iż porządkuje je jedność bohaterów, czasu i miejsca akcji. A narratorka jest nie tylko postacią centralną, opowiadającą, ale z tym wszystkim nie jest figurą neutralną. Jest zaangażowaną uczestniczką – bo to jej się wszystko przydarza, choć czasem musi się dzielić z innymi wygodnym stanowiskiem prowadzenia ostrzału. Ale czyni to nader chętnie, nie ma bowiem żadnych skłonności narcystycznych. Osią „Smutków…” jest niewielka i dość wiekowa kamieniczka w rejonie silnie zurbanizowanym (z powodu aluzji autobiograficznych podejrzewam, że to Berlin…), z kawiarenką na parterze i gromadką osobliwie zwyczajnych lokatorów – aż po strych. Gromadkę symbolicznych figur uzupełniają członkowie rodziny narratorki; na czele – wuj Ulrich, emerytowany psychoterapeuta. Dzieląc z nimi codzienne życie – na tyle, na ile to jest możliwe w społeczności z natury rzeczy niezbyt otwartej, raczej samoizolującej się (ze szlachetnych pobudek – nie narzucać się, nie ujawniać zbyt wiele, nie przeszkadzać, szanować cudze wybory, nie wtrącać się i tak dalej…) – autorka z sympatią buduje powierzchowną (choć to tylko kwestia czasu) wprawdzie, ale za to miłą więź sąsiedzką. Jej postacie „nabierają ciała”, indywidualizują się, ich szczelne egocentryczne kokony pękają, snuje się nić porozumienia, rodzą się związki i koalicje, spółdzielnie usług wzajemnych oraz zawiązywane ad hoc grupy wsparcia. Słowem: kamienica zamienia się w Kamienicę – strukturę nie tylko przypadkowo za sobą zestawionych habitatów, ale w żywy organizm, sklejony z kooperujących ze sobą jednokomórkowców…

Kamienica wraz z jej zawartością, wykreowana prze panią Leky, nie ma w sobie nic nadzwyczajnie panoptykalnego; ani to horror, ani burleska, ani (wbrew tytułowi) kupa smutków lub też żałoby egzystencjalnej po utraconych okazjach, szansach i niepodjętych wyzwaniach. Najgorsze, co się tutejszym lokatorom przytrafia, to zmagania z akustyką (jeśli nie liczyć zmarnowanych ryzykownych wyzwań na promocjach w Aldim). Bolesna bywa też obojętność świata. Ale uleczalna – dzięki wzmożeniu więzi wewnętrznych. Innymi słowy: obserwacja, jak kamienica, pod wpływem bodźców płynących od „reszty świata” tudzież wewnętrznych perturbacji, zmienia się w Kamienicę – to istota opowiadania Mariany Leky.

Życie „warstwowe”, w pionie, sprzyja integracji – wynika z przesłania optymistycznych miniaturek psychoanalitycznych pani Leky, co zresztą potwierdzają nasze własne doświadczenia z funkcjonowania „klatki” w dowolnym „bloku” z wielkiej płyty. Są wieczyste sojusze, są sąsiedzkie przyjaźnie, zdarzają się niesnaski i awantury – ale co do zasady wspólnota (w sensie bardziej socjologicznym) istnieje, i to na poziomie emocjonalno-fukcjonalnej kooperacji. Zaczyna się od czysto użytkowego pożyczania szklanki cukru czy krzeseł na imprezę (ja pożyczam sąsiadom książki…) – a doprowadza do zawiązania łańcuszka usług wzajemnych. Każdy naturalny ruch ludności (czytaj: wyprowadzka na nowe śmiecie…) doprowadza do istotnej wyrwy w delikatnym układzie egzystencjalnej symbiozy – u pani Leky czymś takim jest wyprowadzka zakochanej pani Wiese do innego miasta (a w innej nieco skali – likwidacja gabinetu psychoanalitycznego wuja Ulricha, który ostatecznie przechodzi na emeryturę).

Z dbałości o samopoczucie czytelników pani Leky nie wprowadza najczęstszego powodu zmian struktury społecznej starych Kamienic – mianowicie śmierci. Odchodzenie sąsiadów w tak naturalny, wydawałoby się, sposób, jest trudne do emocjonalnego przepracowania, nie wspominając już o samym pogodzeniu się z takim odejściem. Proces długo trwa – nawet wtedy, gdy już wyrwy zapełniają się nowym sąsiedzkim narybkiem. A to tym jest trudniejsze, im bardziej ci ludzie nie wiedzą, na czyje miejsce weszli. Nie mają pojęcia, bo i skąd mają wiedzieć, że tamten sąsiad chętnie pożyczał wiertarkę, a nawet sam fatygował się porobić stosowne dziurki, bo słusznie nie dowierzał w nasze rzemieślnicze umiejętności… Lata całe muszą minąć, by układ wrócił do jakiej takiej równowagi.

Ale i tak felietoniki pani Leky to lektura cudnej urody. Małe przygody codzienności, małe anegdotki z życia wzięte, małe historyjki do opowiadania przy stole, gdy już obgadamy fabuły i intrygi wszystkich seriali, które oglądamy pęczkami – są dyskretnym manifestem naszej egzystencji. Co więcej: mają też walory terapeutyczne – ale nie cudownego środka z reklamy, panaceum na wszelkie niedogodności życia. Są jak znany od lat plasterek, niepozorny i prosty. Ale mamy do niego zaufanie – wiemy, że działa zawsze. Choć przecież automatycznie nie koi bólu. Bo ma boleć. Na tym polega terapia wedle pani Leky – niech pobolewa, aż przestanie. Powoli. „Smutki wszelkiej maści” przejdą, bo taka jest ich natura.

Tomasz Sas
(15 12 2023)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *