Agnieszka Płoszaj
Bez wyboru
Wydawnictwo Znak, Kraków 2023
Rekomendacja: 2/7
Ocena okładki: 2/5
Zanurzenie się w akwenie
Autorka z Łodzi? Pisze kryminały w tejże Łodzi zlokalizowane? Obraza boska? Ależ nie – proszę bardzo! Ale na wstępie, zanim przyjrzę się bliżej temu „Bez wyboru”, jedno zastrzeżenie natury nie literackiej – raczej, powiedzmy ostrożnie i z pewnym takim przybliżeniem, natury etycznej. Może nie tyle zastrzeżenie, co raczej protest – cichy, aczkolwiek stanowczy. Otóż autorka Płoszaj beztrosko, z pewną taką komercyjną dezynwolturą włączyła w swoje prozatorskie imaginarium bolesną, tragiczną historię łódzkiego getta i jego ofiar. Nie ona pierwsza i zapewne nie ostatnia. Bo to, w mniemaniu wielu prozaików, atrakcyjny temat, dodający rangi dziełu i kotwiczący je w szlachetnym, poważnym pejzażu. Zagłada, shoah, holocaust – słowa-klucze, odbierające z góry prawomocność jakiejkolwiek krytyce, chroniące autora przed podejrzeniami o niskie pobudki czy grafomanię zgoła. Dlatego zapewne na rynku wciąż pojawia się co roku ze sto książek z nazwą „Auschwitz” w tytule (i drugie tyle bez tego słowa, za to oczywiście w temat zanurzonych…). To się sprzedaje po prostu. Czemu? To temat-dylemat wart osobnego potraktowania.
Łódzkie getto nie jest tak masowo wykorzystywane (w sensie tworzywa, scenerii i świadectwa pisarskiej wrażliwości) jak obóz zagłady w Oświęcimiu-Brzezince, ale ma swoją literaturę – na czele z genialną „Fabryką muchołapek” Andrzeja Barta. Nie twierdzę, że proza Barta zamknęła temat i nie nalegam, by już nie pisano więcej o Chaimie Rumkowskim. Przeciwnie – proszę tylko o chwilę zadumy i powściągliwość. Czy ekstremalną, totalną zbrodnię getta oraz każdą z indywidualnych ekstremalnych zbrodni, które się na nią złożyły, zawsze warto angażować w tryby komercyjnej machiny literackiej? Lepiej trzy razy przemyśleć, rozważyć… i zrezygnować, niż bezmyślnie szarżować w rzekomej trosce o pamięć, a w istocie o sprzedawalność. To tyle.
A co poza tym w tym „Bez wyboru”? No cóż – konwencja goni konwencję i konwencją pogania… Nie mówię, że to źle, ale nudno wszelako. Proza kryminalna o przeznaczeniu rozrywkowym ma swoje utarte szablony. Mniej zręczni, mniej wizjonerscy (aczkolwiek wciąż pozostający na poziomie pewnej takiej ogólnej przyzwoitości) autorzy poruszają się z gracją wewnątrz tych szablonów, albowiem komercyjne powodzenie szablonowej literatury utwierdza ich w przekonaniu, że to się sprawdza i nie warto poświęcać sił i środków na poszukiwania formalne, rozszerzające. Jedni z „kryminalistów” są grafomanami, więc ich wrodzonej łatwości pisania nie towarzyszy żadna ogólniejsza refleksja twórcza. A ta większość, która grafomańska nie jest, uważa pisanie za udrękę, mordęgę (jeśli to ich główny sposób na życie i zarobkowanie), więc z wyrachowania (ekonomia egzystencji…) stroni od poszukiwań i zmian, bo ich na to nie stać.
Pani Agnieszka Płoszaj należy do grupy twórców utalentowanych, którym do przebicia się na rynku i pozyskaniu pewnej takiej rozpoznawalności brakuje doprawdy niewiele – ot, parę kroków, jeszcze jakieś dwie, może trzy książki. W tej sytuacji jakiekolwiek ryzyko, wyprawa poza utartymi szlakami byłaby skrajnie nieroztropna; oznaczałaby marnowanie sił i środków, które przecież niewyczerpywalne nie są. W tej sytuacji zatem intryga i rozgrywające ją (z poręki autorki) figury są do bólu standardowe – jak pobrane z magazynu-narzędziowni (za drobną opłatą) sztance, formy do masowej produkcji plastikowych laleczek na wtryskarce. Weźmy figurę prowadzącą, czyli główną bohaterkę intrygi Zoję Sterlak, ulepioną z osobliwą starannością i nie mniejszą fantazją. Nieduża (metr sześćdziesiąt dwa…), poniekąd urodziwa damulka przed trzydziestką, fizycznie – żyleta, zabójcza pływaczka. [Jej skłonności do wodnego życia osobliwie opisuje (str. 8) pani Płoszaj: „Gdy była dzieckiem, wyobrażała sobie, że jej nogi zamieniają się w syreni ogon zaraz po tym, jak zanurza się w akwenie.” Serio? „Zanurza się w akwenie”? Czy w wydawnictwie Znak nie ma już redaktorów i korektorów, potrafiących wyłapać takie językowe niewydarzone paciaje?]
Ale mniejsza z tym – Zojka Sterlak jest pół-Polką, pół-Chorwatką, byłą policjantką, wyrzuconą ze służby po tym, jak niefrasobliwie pozwoliła, by zatrzymywany przestępca odebrał jej broń i strzelił (niestety celnie…) do jej partnerki; ostatni rok ukrywała się przed światem w rodzinnym domu w Rovinju na półwyspie Istria; intensywnie paląc zioło, by odstraszać nawiedzające ją duchy. A nadto ujeżdża hałaśliwego Dodge’a Challengera Hellcata z sześciolitrowym silnikiem i siedmioma setkami koni (prezent na otarcie łez – od tatusia, bogatego dewelopera). Poza tym jest pyskata, niezależna, niezdyscyplinowana i w ogóle taka jakaś niesymetryczna, niedopasowana…
Zwolnijcie mnie, proszę, z konieczności przybliżenia trzech – może czterech męskich figurynek pierwszego planu (policjanta Kardasa, dyrektora z ABW Wincenta, mecenasa Dawida – piździelcowatego młodzieńca w płaszczyku koloru karmelowego oraz na dodatek pana Przemka – widzewskiego kibola i właściciela warsztatu samochodowego). Po prostu brakuje mi słów, by na trzeźwo przebrnąć przez konwencjonalną nudę i schematyczność tych postaci, unikając przy tym jakże deprecjonujących, dyskwalifikujących powtórzeń… Podczas lektury zorientujecie się niechybnie, o co mi chodzi.
No a sama intryga? Cóż – pani Płoszaj jest pomysłowa sama z siebie, a matka natura obdarowała ją ponadnormatywną dozą fantazji twórczej, siostry bliźniaczej talentu. Już sam „wist fabularny”, zaserwowany na otwarcie akcji, znamionuje sporą dezynwolturę i rozmach intelektualny. Oto pijany student czegoś tam podczas tzw. Festiwalu Światła (jarmarcznej skądinąd, plebejskiej z natury rzeczy imprezy, mającej zastąpić łodzianom kontakt z tzw. sztuką wyższą…) zderzył się (przy pomocy piąchy własnej) z zawartością uplecionego z jakiejś tkaniny kokonu, podwieszonego wewnątrz tajemniczej instalacji ze świecących rurek. Impakt odkrył zamotane wewnątrz kokonu zwłoki kobiety. Po bliższym zbadaniu rzeczy samej okazało się, że kadawer to niejaka Wioletta Fabiś – znana w lokalnych mediach dziennikarka… sportowa, osobliwie zajmująca się piłką nożną. W tym miejscu wytwór fantazji pani Płoszaj, aczkolwiek całkowicie dozwolony z dowolnego punktu widzenia, wypada skomentować na płaszczyźnie minimalnej choćby zgodności z tzw. rzeczywistością. Otóż w dziejach łódzkich mediów przez dobre sto pięćdziesiąt lat nie było bodajże ani jednej znanej dziennikarki sportowej, zajmującej się piłką nożną (i chyba w ogóle żadnej kobiety piszącej lub mówiącej o sporcie); autor tych słów własnym doświadczeniem uczestniczącym obejmuje jedną trzecią wspomnianych dziejów, więc mniej więcej wie, co było grane… Fantazje też mają swoje granice prawdopodobieństwa…
Oprócz wyraźnych śladów mordu, to znaczy licznych ran ciętych, zwłoki dziennikarki oznaczone zostały przesłaniem, istotnym dla dalszego ciągu czynności śledczych – mianowicie zbrodzień na skórze pleców ofiary pracowicie wyskrobał… nazwisko byłej policjantki Sterlak. Co w sposób oczywisty skłoniło wyż. wzmiankowaną do włączenia się w czynności śledcze. Ciągu dalszego tej obiecującej intrygi nie ujawnię – mamy umowę. Dość tylko wspomnieć, że momentami robi się poważnie i heroicznie, a akcja wkracza w trudne kawałki historii (choć mogłaby się bez tego obejść, na co zwróciliśmy uwagę już na wstępie…). Ale poza komercyjnym zaangażowaniem dziejowego patosu, czyli pewną taką redundancją (kłania się Ockham ze swą brzytwą!) kryminalnego żywiołu, fabularnym umiejętnościom „intrygowania” autorki niewiele można wytknąć.
Znacznie gorzej – jako się już rzekło – idzie jej z figurami bohaterów tej akcji, gorzej ze scenografią, dekoracjami, rekwizytami, elementami prozatorskiego wykończenia i innymi imponderabiliami opowiadania. A przecież mają one istotny wpływ na percepcję. Im bardziej są schematyczne, konwencjonalne, skopiowane skądinąd – tym lektura cięższa. Lecz, wbrew tytułowi, wybór jest – można pobrnąć w lekturę, można sobie darować… Oba warianty mają swoje zyski i straty. Ale polecam – zwłaszcza gdy ktoś lubi obiecujące finały w stylu: „poszli trzymając się za ręce ku zachodzącemu słońcu”. Nawet ulicą Jaracza, bo na niej przynajmniej dwa razy w roku zachody bywają wyjątkowo urokliwe…
Tomasz Sas
(20 02 2023)
PS. Przy okazji – wspomniana ulica Jaracza ma taką osobliwość, że nie można z niej skręcić ani w lewo, ani w prawo w ulicę Zachodnią – nie ma takiego skrzyżowania. Ulica Jaracza zaczyna się od osi Piotrkowskiej i biegnie na wschód. Od Piotrkowskiej na zachód biegnie ulica Więckowskiego i to ona krzyżuje się z Zachodnią. Czasem warto zerknąć na tabliczki na rogach ulic albo po prostu zapytać bywalca… TS.
Brak komentarzy