Maria Peszek
Naku*wiam zen
Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2022
Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5
Kreski i kropki w dialogu
Zen – czym jest dokładnie, trudno powiedzieć. Po dokonaniu pewnej aproksymacji „w rozumie” można dojść do wniosku, że to sui generis praktyka (i trochę teorii…) medytacji, czyli w gruncie rzeczy doprowadzanie się do stanu umysłowego, który można zdefiniować – nie wiem. A więc filozofijka wątpliwości, manifest metaforycznych paradoksów, królestwo oksymoronów… Ergo: pusty łeb – wyzwolony i doskonale oczyszczony z wszelakiego kłębowiska myśli, przepływająca między uszami uporządkowana (w sensie ściśle galaktycznym – a jak kto chce, nawet transcendentalnym), homogeniczna struga NICZEGO, dająca poczucie jedności z kosmosem. Cisza, spokój, bezruch… Więc czy można praktykować zen na pełnej kurwie? Znaczy nakurwiać? Z pasją? Czekając na starość? Przekonajmy się… Bohater tej opowieści nakurwia zen (cokolwiek to jest, bo przecież nie tylko ćwiczenia) jak rytuał somatyczno-rehabilitacyjny i wierzy, że to sprawia, iż pozostaje w umysłowej sprawności, choć czuje, że mu ciało nie nadąża. To go wkurwia. I mniema, że to żałosne. Pozwolę sobie w tym miejscu zauważyć, że gówno prawda – ta starość, która tak mierzi aktora, to poszerzenie perspektywy, to tylko ewolucja – nowe, nieco odmienione zbalansowanie równowagi między rozumem a wkurwieniem: więcej pierwszego, drugiego mniej.
Jan Peszek wielkim i totalnym aktorem jest. Jednym z największych, jakich ta ziemia nosiła, nosi i nosić będzie. W samym tylko Krakowie było ich podobnych kalibrem jeszcze ze trzech: Jerzy Bińczycki, Jan Nowicki i Jerzy Trela (ten ostatni ze wszystkich największy…). W reszcie Polski może był najwyżej jeden – Tadeusz Łomnicki. Wzruszy na to ramionami tylko ten, kto Peszka nie widział w roli Gonzala w łódzkiej inscenizacji gombrowiczowskiego „Trans-Atlantyku” w Teatrze Jaracza, kto nie widział schaefferowskiego „Kwartetu…” albo któregoś z licznych „Scenariuszy dla nieistniejącego, lecz możliwego aktora instrumentalnego” tegoż. Podkreślam słowo „widział” (domyślnie wraz z miejscem „widzenia”, czyli sceną), bowiem Jan Peszek jest aktorem w zasadzie do oglądania na żywo, bezpośrednio w teatrze. Kamera – wszystko jedno: telewizyjna czy filmowa – go nie widzi, w sensie tyleż dosłownym co metaforycznym. Sens bowiem Peszka to Peszek wielkości naturalnej. W trzech wymiarach – z przodem, z tyłem, z bokiem, z objętością i wagą oraz wzrostem, czy jak kto woli, z długością. Z ciałem – namacalnie widocznym, zabierającym miejsce. Bez pośrednictwa (i bariery) optyki tudzież elektroniki. Peszek jest składnikiem przestrzeni, widzialną ektoplazmą, emanacją (może nawet erupcją) owego ducha, który flat ubi vult, czyli wionie kędy chce, jest powietrzem i twardą materią zarazem. Peszek jest jak medium, przez które Ktoś się z nami kontaktuje, ale kto i po co? Peszek jest na scenie sobą i zarazem kimś innym. Gdy gra.
A gdy nie gra? W tym temacie nie ma jasności. Ale w celu osiągnięcia tej jasności chociaż częściowo, córka aktora Maria – sama też aktorka, wokalistka (celowo nie używam epitetu piosenkarka, bo ona jest kimś dużo, dużo większym…) i autorka, znana dość powszechnie jako Maria Awaria (to od tytułu jednej z jej płyt, ale także dzięki ogólnemu stosunkowi artystki do wielu aspektów życia, skądinąd ogólnie uzgodnionych, ale bez jej udziału; więc ona raczy się z tymi uzgodnieniami kreatywnie nie zgadzać…) przeprowadziła z ojcem rozmowę. Tak po prostu – niech sam powie, jaki jest, co z nim tak i nie tak, co w życiu nabroił, czego się wstydzi, z czego jest dumny. I jak mu jest, gdy gra i gdy nie gra. O co ten cały gwałt, zwany życiem? Niech sam powie…
No i Jan Peszek mówi. Z pewnymi trudnościami i oporami materii – bowiem, zanim na dobre zaczęli dialog, Matka Natura wysłała sygnał ostrzegawczy, kładąc Jana na deski – jak po nokaucie. Zawał mu mianowicie zafundowała, z pełnym zawałowym sztafażem. Maria tę rekonwalescencję wykorzystała twórczo, bo obiekt leżał i zwiać nie mógł, mógł najwyżej gorzej się poczuć. I po rozmowie. Ale Jan nie był uciekinierem. Chyba mu zresztą pasowało, że córka go odpytuje i słucha. Niektórzy tak mają – to żadną miarą nie ekshibicjonizm ani narcystyczny słowotok, to raczej poczucie wyjątkowości okazji, pojawiająca się raz na jakiś czas (na ogół raz w życiu) potrzeba przedłużenia gatunku – nie biologicznego oczywiście (to się zresztą już stało), ale duchowego, intelektualnego, metafizycznego. Taki imperatyw – dziedzictwo przekazać… A jakież jest dziedzictwo aktora? Tylko to, co się da opowiedzieć – bo role odleciały, nawet te zarejestrowane elektronicznie są jakieś takie spłaszczone, wyblakłe. Coś tam jest w recenzjach, coś w pamięci, na zdjęciach z prób i premier – ale w gruncie rzeczy całość Peszka robiona przez dekady na scenie wyparowała. Bezpowrotnie – nawet zrekonstruować się nie da. Więc trzeba opowiedzieć… I to szybko.
Oczywiście nie pomijając słynnego już wierszyka „Powiedziała cipa dupie” (naturalnie raczej nie zacytuję, choć tekst jest zgrabny i wcale nie gorszący; podpowiem tylko, że całość na stronie 166). Ale nie anegdoty towarzyskie – skandalizujące i pedagogiczne – pomieszczane ze smakiem przez oboje rozmówców pour epater le bourgeois, są istotą narracji. Rodzina Peszków to jest struktura artystyczna, składająca się z pewników i niepewników, fanfaronad i strachów, związków i rozwiązków, rozumów i głupot, wiary i niewiary, porządku i nieporządku oraz wielu jeszcze innych składowych – wszelako bez ładu i składu. Nie idzie o to, by je jakoś uporządkować, zheblować, pohierarchizować, sens nadać – bo to niewykonalne ex definitione. Ale można tę strukturę zapisać – i o to chodzi pani Marii. Zapisać jak leci opowieść Taty – pana Jana. Bez porządku chronologicznego, nie według ważności ani potrzeby ekspresji. Zapis ma raczej zwartość partytury, gdzie uroda sekwencji dźwięków decyduje o ich kolejności – albo może jest szkicem choreografii, zakodowanej w kropkach i kreskach (w układzie graficznym tekstu kreski to dialogowe kwestie Marii, kropki – to responsy Jana). Osiągnięta (mimo dramatycznych prób autorki, a może jej redaktorów, by sprostać konwencji…) dzięki takiemu podejściu nieporządność dzieła to jego zaleta i główna atrakcja – jak w labiryncie, gdy nie wiemy, co nas spotka za kolejnym zakrętem – jaka fioritura do odśpiewania lub szykana intelektualna (niby oksery i płoty na parkurze ustawionym przez pijanego koniuszego…)
Zastosowane przez Marię P. chwyty prozatorskie, edytorskie i dramaturgiczne sprawiają, że mniej rozumiem, ale czuję się lepiej. Zwłaszcza od momentu, gdy zdałem sobie sprawę, że to nie ojciec i jego dylematy są głównym, zgoła jedynym podmiotem autorskiej troski; na równi w tej partyturze gra ona sama. Bo po co poszła do ojca z magnetofonem – by zapisać nieuchwytne, ulotne, jednorazowe, niepowtarzalne? Nie, poszła zapytać starszego pana – jak żyć? – bo weszła w zakręt, skutkiem czego znalazła się w dupie. W rezultacie indagacji córki Peszek, który studentom na takie pytanie zwykł był odpowiadać: „fajnie”, musiał dokonać swoistego wysiłku intelektualnego, by nie zbywać latorośli banałem. Tego by mu nie wybaczyła. Ale co tu robić, gdy naprawdę nie wiemy, jak żyć – a i do odpowiedzialnego udzielania rad nam jak najdalej? Rozwiązanie nastręczyło się samo – wykorzystać okazję i bez ogródek opowiedzieć swoje własne życie w całym jestestwie i majestacie. Podkreślając, uwypuklając błędy i wzywając figuralnie, symbolicznie poniekąd, do ich niepowtarzania żadnym sposobem. No i oboje nakurwiają to życie na papier – ile wlezie…
Ze zrozumiałych względów tak zwany epizod łódzki Peszka zainteresował mnie osobliwie, kiedy to Kazimierz Dejmek w 1975 roku ściągnął młodego aktora z Wrocławia do Teatru Nowego, dał etat, załatwił mieszkanie na Teofilowie – pewnie z puli niezbędnych dla miasta (załapywali się artyści, inżynierowie rzadkich specjalności, kanalarze, milicjanci, działacze partyjni) i dokładnie przez cztery lata nie dał mu nic zagrać, dosłownie – żadnej istotnej roli. Dlaczego to zrobił – chuj jeden wie. A miasto było dla Peszka nieakceptowalne pod każdym względem. Nie tylko dla niego… Po czterech latach panowie wymienili się uprzejmościami (pan jest chuj – nie, to pan jest chuj) i rozstali się, po czym Peszek zrobił Gonzala w Teatrze Jaracza po drugiej stronie Piotrkowskiej. Widziałem tę kreację i wciąż pamiętam. Peszek wtedy nadwątlił moje przekonanie, że teatr to słowo. Uwierzyłem, że ciało trochę też. Słowo ciałem się stało. I to już nie jest zen…
Tomasz Sas
(25 01 2023)
Brak komentarzy