Diddly Squat. Rok na farmie

12 stycznia 2023

Jeremy Clarkson 


Diddly Squat. Rok na farmie
Przełożył Michał Jóźwiak
Wydawnictwo Insignis, Kraków 2022

Rekomendacja: 2/7
Ocena okładki: 2/5

Kto bogatemu zabroni?

Bez względu na to, co i ile jeszcze napisze, ta rekomendacja to moje pożegnanie z Jeremym Clarksonem. Pożegnanie smutne i zarazem gniewne. Clarkson bowiem przesadził, przedawkował z cynizmem, ironią, z obraźliwym, nieprzyzwoitym grubiaństwem, a nawet (nazwijmy rzecz po imieniu) chamstwem. Przekroczył granicę (w jego przypadku i tak niemożliwie naciągniętą) – i to wobec kobiety. Tak – wiem, że teraźniejszość ma kwestię różnicy płci (której wielkim jestem admiratorem) przepracowaną inaczej: od bezwzględnego mizoginistycznego patriarchatu wszystko zmierza (i jest już daleko) ku genderowej równości totalnej, a potem ku feministycznemu matriarchatowi. Jakoś mnie to nie martwi, bo wiem, że nie dożyję. A perspektywa poprowadzenia mej uroczystości funeralnej przez szybką i kategoryczną mistrzynię ceremonii w kusym przyodziewku wydaje się być zabawna.

Ale wróćmy do Clarksona. Korzystając z atmosfery równości płci ze wszystkimi tego stanu konsekwencjami (żeby nie było – co do zasady równość tę też popieram), przekroczył granicę dobrego smaku, właściwego zachowania i powściągliwości. I to wobec kobiety jednak; jako człowiek o wychowaniu dość staroświeckim tego akurat jakoś nie akceptuję. Zdecydowanie. Wiem, to sui generis atawizm pedagogiczny, pozostałość wpajana w trybach domowej edukacji – jak obyczaj przepuszczania w drzwiach (wyjąwszy wejścia do lokali gastronomicznych), jak podawanie pomocnej dłoni przy wysiadaniu z tramwaju. Nie mogłem przeto obojętnie potraktować osobliwej erupcji samczo-władczej agresji, jaką w felietonie dla brukowego tabloidu „The Sun” rzeczony Clarkson rzygnął w kierunku Meghan Markle, księżnej Sussexu, wyznając, że nienawidzi małżonki księcia Harry’ego „na poziomie komórkowym” (cokolwiek to znaczy) i wzywając do zafundowania jej spaceru nago po ulicach angielskich miast, by gawiedź w tym czasie mogła ją swobodnie obrzucać ekskrementami. Ta zdumiewająca, obsceniczna i brutalna wizja (lady Godiva w gównie?) mogła zrodzić się tylko w umyśle nieuleczalnie chorym z urojenia o własnej sprawczej, samczej wielkości, nieomylności i wspaniałości. Niezależnie od tego, co się potem stało (czyli tłumaczeń, jeremiad o wolności słowa, ekskuz i sprostowań) to wystarczy, bym Clarksona usunął z orbity zainteresowań – czego zresztą już żałuję, bo lubiłem zaglądać do jego tekstów na bieżąco w celu odświeżenia zasobów kolokwialnej (choć przecie wykwintnej) angielszczyzny. Lecz cóż – mizoginicznego chamstwa nie toleruję ponad wszystko… I – jak się wydaje – nie jestem odosobniony; zakładam, że spadną na Clarksona poważne konsekwencje, w tym mające bolesny wymiar finansowy.

Miałem jednak wcześniejsze zobowiązania w kwestii „Diddly Squat”, więc do rzeczy, do rzeczy… Do tej pory felietony Clarksona (bo oprócz bycia zwierzęciem telewizyjnym, jest-ci on urodzonym felietonistą) były głównie poświęcone tzw. motoryzacji – czyli recenzowaniu konkretnych pojazdów konkretnych marek, które na podjazd jego wiejskiej rezydencji dyskretnie mu podstawiali autoryzowani dilerzy bogatych firm samochodowych oraz ci, którzy takimi stać się chcieli. Na rynku samochodowym konkurencja jest zabójcza i krwawa, więc żywot takiego recenzenta, jeśli mógł pochwalić się odpowiednio dużymi nakładami i zasięgami, usłany był różami. O jego przychylność zabiegali wszyscy wielcy automobilowego biznesu. Co tydzień nowa bryka, ubezpieczona i zatankowana zawsze pod korek: od dacii duster czy morrisa countrymana po lamborghini diablo… No i płacili mu za to, co i tak uwielbiał robić. Znam paru takich z krajowego rynku – opływają w dostatki i jeszcze, skądinąd zasłużenie, cieszą się etykietką dziennikarzy opiniotwórczych!

Taki Clarkson na przykład m u s i nieustannie jeździć, bo tylko na pokładzie samochodu mógł umieszczać i przemieszczać swoje gigantyczne i gigantycznie ciężkie ego. Na piechotę nie dałby rady. A poza tym robił (z dwoma kumplami – Mayem i Hammondem) genialne, aczkolwiek cokolwiek narcystyczne show telewizyjne „Top Gear”, uwielbiane na całym świecie (dopóki nie walnął w pysk producenta na planie), pisze z pasją zdroworozsądkowe felietony polityczne (był i jest przeciwnikiem brexitu) i prowadzi brytyjską wersję „Milionerów”. Wszystko na pełnej bombie, z dezynwolturą i brakiem poszanowania, z uczuleniem na nadętą głupotę. Poza tym zachowywał się na ogół przyzwoicie, a jego lojalność bywała nieposzlakowana. Oto na przykład przyjaźnił się dość blisko i intensywnie z Rebeką Brooks, prominentną gwiazdeczką „dziennikarstwa” w medialnej stajni Ruperta Murdocha (pewnie nie zdawał sobie sprawy, jaka z niej świnia…), ale gdy przewały oraz zbrodnie profesjonalne rzeczonej Rebeki wyszły na jaw, on jeden nie odwrócił się od rudej cwaniary z hukiem i nie udawał, że jej nie zna…

Ale samochodowa koniunktura zmalała, próby reaktywacji dawnej przedsiębiorczości wzięły w łeb, więc na gwałt trzeba było znaleźć nowej poletko dla niespożytej aktywności Jeremiego Clarksona. Okazało się, że ma on wśród swoich aktywów sporawe gospodarstwo rolne w Oxfordshire, na wzgórkach Cotswolds w wiosce Chipping Norton – na nasze jakieś czterysta hektarów ziemi, zdatnej pod jęczmień, pszenicę, rzepak, ziemniaki i warzywka (z uwzględnieniem chrzanu wasabi…) oraz łąki dla owiec, ostoję dla pszczół i nawet trochę lasów i wód bieżących, choć nie spławnych. Jeremy postanowił z dnia na dzień, że przyłączy się do populacji dwóch procent obywateli Zjednoczonego Królestwa zajmujących się zawodowo i zarobkowo rolnictwem. Grunty pod uprawę i hodowlę zajmują blisko siedemdziesiąt procent (z czego dwie trzecie to jednak pastwiska krowięce i baranie) powierzchni kraju, ale dostarczają ledwie połowę tego, co obywatele brytyjscy (i ich domowe pieski tudzież kotki, rybki i chomiki) są łaskawi zjadać. Reszta to import – trochę ostatnio droższy i trudniejszy po wycofaniu się z Unii.

Clarkson – jak to on ma w zwyczaju – tylko ogłosił, że rzuca się na wieś z głową naprzód, bez namysłu i przygotowania. W istocie jednak dobrze sobie zabezpieczył tyły: zawarł kontrakt z Amazonem (koncernem, który dotąd patronował jego przedsięwzięciom telewizyjnym, po wycofaniu się z interesów z BBC) na cykl programów o jego farmerskiej przygodzie (macie pojęcie, ile przy okazji można w czymś takim marketingowo lokować produktów?), a swego macierzystego odbiorcę felietonów samochodowych i innych, czyli redakcję „Sunday Timesa”, zawiadomił, że odtąd przeważnie pisać będzie o swej nowej farmerskiej fanaberii – na co redakcja skwapliwie przystała. Miała wybór? Nie – Clarkson to murowany dostawca strawnego i zabawnego dziennikarskiego towaru dla setek tysięcy czytelników przy niedzielnym śniadanku. Nawet gdyby pisał o chińskich jedwabiach i połowach krabów na Alasce. A wieś? Proszę bardzo!

No i mamy zbiór raportów z postępów prac na farmie Diddly Squat (w wolnym przekładzie: Wielkie Nic albo Dosłownie Nic; nazwa sugeruje, że właściciel dokłada do interesu, co jest sympatyczną, ale bezczelną zmyłką – Clarkson by do czegoś dopłacał?). Dokładnie dwadzieścia i sześć felietonów. Mało, oszukańczo mało – ale każdy z tych tekstów jest kapitalny – to tak, jakby tort składał się z samych wisienek… Clarksonowska poetyka metafor i abstrakcyjnych paralel z piekła rodem to wciąż najwyższa, mistrzowska szkoła jazdy. Chichot i inne mimowolne (ale za to terapeutyczne) ruchy przepony będą wam podczas lektury towarzyszyć nieustannie. I to byłoby na tyle… W sensie intelektualnym wiejskie rozterki i przygody nieprzyzwoicie bogatego Angola z przerośniętym ego nie poruszają mnie ani przez chwilę. Już od pierwszego momentu, gdy relacjonuje swoje potyczki z największym traktorem na świecie – lamborghini R8 270 DCR; przecież akurat on musiał taki mieć w garażu – bawi mnie to nader umiarkowanie, jak bajka towarzyska z wyścigów w Ascot lub festiwalu w Glyndebourne. Ot, pieprznięty Angol zabawia się w wiochę, by epatować podobnych mu mieszczuchów-burżujów i zarobić trochę grosza na swoim narcystycznym ekshibicjonizmie. Sens tego przedstawienia jest umiarkowany, bo przecież nie o przywrócenie godności pracy na roli tu chodzi. To tylko pogoń za fanfaronadą, którą można dobrze sprzedać w telewizji i barwnie opisać w gazecie. Rolnictwo jako takie to tylko przypadkowe tło dla zabawy mocno przerośniętych gówniarzy. I niech mu owca lekką będzie… Cześć, Jeremy, trzymaj się i baw się dobrze; zarobiłeś na to uczciwie, skoro ci tak ochoczo płacili. Coś w tym musi być – milionowa publiczność nie może się mylić!

Tomasz Sas
(12 01 2023)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *