Marcin Matczak
Tajne państwo z kartonu
Wydawnictwo Znak, Kraków 2022
Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 3/5
Intelektualny plan odbudowy tego i owego…
Wśród ptaków wielkie poruszenie, ci odlatują, ci zostają
Na łące stoją jak na scenie, czy też przeżyją, czy dotrwają
piosenka „W żółtych płomieniach liści”
Andrzeja Zielińskiego (Skaldowie)
z tekstem Agnieszki Osieckiej;
śpiewała Łucja Prus
A nas przy tym nigdy nie było,
Wianki dziewicze na naszej skroni.
To przecież tylko kilka osób robiło:
To oni, to oni, to oni!
piosenka z Kabaretu Olgi Lipińskiej (1990),
autorstwa Włodzimierza Korcza (muzyka)
i Wojciecha Kejne (słowa)
…bo przecież nie wszystkiego i nie od razu. Fundamentalne pytanie – co po PiS i jak to zrobić? – dręczy mózgi, emocje i sumienia (a w innych przypadkach – instynkty samozachowawcze) wielu z nas, współobywateli (mimo wszystko) Rzeczypospolitej. Od pewnego czasu bowiem jasne się staje, że coś się zmieni, że rządzący reżim nie utrzyma się raczej – kolaps blisko, a co po nim? No co? Niedokładnie wiadomo, a oczekiwania są sprzeczne – i to w sposób tak dokładnie rozbieżny, jak to tylko możliwe…
Wiele, bardzo wiele przemawia za tym, że kontynuacji nie będzie. Jeśli zatem poczynimy założenie, iż nadchodzący akt elekcyjny w konstytucyjnym terminie i na warunkach ustanowionych prawem zasadniczo zmieni układ sił politycznych, to pytanie – co potem? – staje się nie tylko zasadne, ale też paląco pilne. Czemu – przecież w praktyce ustrojowej Rzeczypospolitej takie zmiany spektrum zachodziły nie raz, nie dwa. I nie było potrzeby stawiania pytań fundamentalnych. Ale tym razem potrzeba jest. Tym razem bowiem zmiana (poprzednia…) politycznego spektrum władzy sięgnęła fundamentów ustroju, opoki państwa prawa, boleśnie nadwyrężyła konstytucję. W dotychczasowej bowiem praktyce akt wyborczy – jeśli cokolwiek zmieniał – zmieniał personalia. Nie od wczoraj bowiem wiadomo, że komitety elekcyjne tudzież centralne i lokalne komitety zarządzające partii politycznych to w istocie niedbale zakamuflowane biura pośrednictwa pracy na państwowych posadach, działające na gigantyczną skalę. Toteż każda powyborcza zmiana pejzażu uruchamiała tektonikę personalną. Swoich nakarmić, obcych na polityczną dietę. Reszta struktury władzy, cokolwiek by nie wynikało z warstwy werbalnej życia publicznego (zaś osobliwie z tzw. programów wyborczych), zmieniała się nieznacznie. A ważne fundamenty prawne państwa zostawały w zasadzie niezmienne i szanowane przez niemal wszystkie liczące się strony sporu publicznego.
Ale razu pewnego, gdy upozowany na normalną partię polityczną gang pospolitych kombinatorów, cynicznych złodziejaszków, nawiedzonych socjopatów, mściwych przegrywów, bezczelnych nieuków i dwulicowych moralizatorów, przy pomocy oszukańczych machinacji propagandowych zdobył w wyborach parlamentarną większość, zdołał przez kilka lat kompletnie zdemontować (i co gorsza – zdezawuować) prawne (i nie tylko prawne: ekonomiczne, społeczne, moralne i kulturalne też…) podstawy funkcjonowania Rzeczypospolitej. Doszło do zdarzenia rzadkiego w praktyce europejskich demokracji – do zerwania ciągłości państwa bez żadnej istotnej przyczyny – li tylko z chęci zdobycia i utrzymania władzy (oraz uczynienia zadość zemście na wyimaginowanym wrogu, rzekomym sprawcy rzekomej zbrodni). Teraz, po tych kilku latach, symptomy nieuchronnego bankructwa stałe się nie tylko widoczne dla wszystkich, ale zaczęły nas silnie, boleśnie uwierać. Dyskomfort staje się zapowiedzią klęski tamtych, sukcesu tych. To znaczy nas. Ale bez walki się nie obejdzie; a walka będzie zawzięta. Stawka jest spora: bezkarność tamtych versus nasza sprawiedliwość. Więc poleje się krew. Daj Boże, by tylko symboliczna…
Przez tych kilka lat z jednego, w miarę homogenicznego narodu powstały dwa (z grubsza) plemiona o sprzecznych poglądach, zapatrywaniach, emocjach i volens nolens – interesach. Rów między plemionami (albo wyniosła barykada – zależy od perspektywy widzenia – górnej lub dolnej) ma rozmiary (i rozrzucone wewnątrz gęsto betonowo-koncertinowe szykany) w zasadzie uniemożliwiające nie tylko kooperację czy tolerancję, ale nawet werbalny dialog „onych” i „nas”. Możemy tylko obserwować… I faktycznie, ostatnio coś tam się grzeje, aczkolwiek sam ichni elektorat, dla niepoznaki zwany „suwerenem”, czyli jakieś circa trzydzieści procent „biorących udział” dorosłych obywateli kraju, zachowuje milczący spokój (mimo narastających uciążliwości życia codziennego, inflacji, ubożenia i spadku poczucia bezpieczeństwa). Sondowany regularnie – objawia niewzruszone przywiązanie do władzy. Stan umysłów tego elektoratu i powody przywiązania to temat na osobne opowiadanie… Którego ze zrozumiałych, mam nadzieję, względów teraz nie poprowadzę.
Z obserwacji i nasłuchów „tamtego” plemienia wysnuć można jednak wniosek, że jego liderzy popadają jeden za drugim w stan jakowegoś niepokoju. Frustracji nawet. Trochę szumią. A grupa jest sporawa, więc i efekty dźwiękowe tego niepokoju przybierają natężenie znaczne. No bo to gromadka partyjnych liderów, zasiedlający Nowy Gród i jego terenowe ekspozytury, to parlamentarzyści (w tym euro…), radni, urzędnicy wszelkich szczebli administracji państwowej – od ministrów począwszy (ze szczególnym uwzględnieniem osobliwego bandar-logu w randze wiceministrów – swołoczy osobliwie wrzaskliwej, bezczelnej, cynicznej i niekompetentnej) po gminnych watażków (tam, gdzie wybory lokalne „tamci” wygrali). To zblatowani prokuratorzy, gotowi dla kariery na dowolne świństwo, to „swoi” sędziowie (na szczęście różnych radzików, nawackich, schabów i zaradkiewiczów wielu nie ma) – nawet ci z trybunału kuchennego – o pardon: konstytucyjnego – coś tam gaworzą i się rozglądają… To załogi kierownicze (i nie tylko) państwowej gospodarki – spółek, agencji i towarzystw lewarujących z budżetu wszystko co się da, do prywatnych portfeli. No i są jeszcze nader liczni funkcjonariusze pana B. – ci, choć strzeże ich prawo międzynarodowe (dzięki konkordatowi), mają solidnego pietra. O pieniądze. Doliczmy do rachunku dwulicowych symetrystów, pożytecznych idiotów, trabantów i ochoczych fellowtravelersów…
Bezmiar szkód, które „tamci” wyrządzili Polsce, to też temat na osobne opowiadanie – przydługie zapewne, ale bolesne niezmiernie. Więc i tej kwestii teraz nie podejmę. Posłucham tylko tego ich strachliwego zgiełku i spróbuję rozseparować istotne treści i w ślad za nimi pewne „ichnie” dylematy. Z chaosu, całkiem już panicznego, wyłowić się dają słowa – z nadmiarową przewagą tych na „a”. Oto lista – raport z nasłuchu:
ALIBI. To jasne – poszukiwanie okoliczności uniewinniających zawsze jest pierwszą czynnością każdego, kto znalazł się zbyt blisko artykułów kodeksu karnego…
ALOKACJA. Taki wytrych słowny dla zamaskowania złodziejskiego strachu przed konfiskatą… Tu w znaczeniu: transfer, przeniesienie aktywów na tajne rachunki bankowe w rajach podatkowych; Szwajcaria lub Cypr albo Kajmany są preferowane.
ABOLICJA. Też oczywiste – odstąpienie od ścigania (najlepiej uchwalone przez siebie dla siebie) to bardzo pożądany stan spraw publicznych…
AMNESTIA. Marzenie…
ABSOLUCJA. W sensie rozgrzeszenie – dla wierzących kwestia fundamentalna, aczkolwiek bez znaczenia praktycznego; no ale to już mają załatwione awansem u hierarchów, z którymi na jednym wózku jadą…
AZYL. Dobrze jest mieć przy sobie, ale gdzieś głębiej w portfelu, karteczkę z adresami i telefonami „zaprzyjaźnionych” ambasad; z tym że na ambasadę (00-559 Warszawa, ul. Chopina 2, tel. (22) 537 56 60) i inne placówki dyplomatyczne Republiki Węgierskiej raczej bym nie liczył – Orbán jakoś nie budzi zaufania… Tylko nie szukajcie poselstwa San Escobar!
EWAKUACJA. Wbić zawczasu do nawigacji trasę i obiekty orientacyjne do najbliższego, wybranego przejścia granicznego; przygotować prezento-wziątki dla celników i straży granicznej.
EKSTRADYCJA. Zrobić rozeznanie, z kim nie mamy umowy; w przeciwnym razie zaskoczenie potrafi być wielce niemiłe…
AKTY NOTARIALNE. Przepisać na bliskich wszelakie trudnozbywalne nieruchomości (gospodarstwa rolne i rybne, lasy, łąki i wody, działki budowlane, obiekty zbudowane mieszkalne i niemieszkalne, przedsiębiorstwa produkcyjne, handlowe lub usługowe), sprzęty mechaniczne, dzieła sztuki, prawa rzeczowe, autorskie… Na wszystko mieć uporządkowane, legalne papiery. Ale to nie zawsze możliwe; w chaosie ewakuacji trzeba się liczyć ze stratami.
Po tej stronie (nie mówię „naszej” – bo kimże ja jestem wobec zasłużonego grona opozycji: emerytem bez przydziału, szeregowym pismakiem?) międzyplemiennej wyrwy-granicy nastawienie uszu jest w gruncie rzeczy wciąż bezowocne – słychać jeno zgiełk próżny, bezrozumne swary i beznadziejne wrzaski egocentryków. Chłopcy nadal tkwią w okowach dyskusji – jedna lista, czy może dwie lub trzy? Ale jakiś program? A idi na chuj! Się potem ewentualnie zobaczy… W tej sytuacji wypada pogadać z bezpartyjnymi fachowcami. „Tajne państwo z kartonu” Marcina Matczaka, profesora prawa, taką możliwość oferuje. W istocie bowiem chodzi o odpowiedź na pytanie: „Czy polskie państwo prawa da się odbudować?” A jeśli tak – to jak, czym (narzędzia!) i jak długo to potrwa?
Dobre pytanie… A profesor jest jednym z niewielu ludzi, którzy te odpowiedzi znają. Co więcej: mają je w małym palcu. „Tajne państwo z kartonu” wypełnia klasyczną formułę zbioru pism rozproszonych: gloss, przyczynków, komentarzy, marginaliów, gazetowych felietonów tudzież „bajaderek” (każdy, kto wie, z czego cukiernicy formują te ciastka, ową prozatorską nazwę gatunkową zrozumie). W gruncie rzeczy to felietony, w większości publikowane w latach 2016-2022 w „Tygodniku Powszechnym” i „Gazecie Wyborczej” – dobrane tak, by gromadzić cząstkowe odpowiedzi na pytanie główne – czy da się odbudować państwo prawa? Odpowiem od razu: moim zdaniem z lektury tej wynika, że da się. Profesor Matczak tak mniema, a jak on mniema, to znaczy, że tak jest. Więc dla niecierpliwych czytelników sygnał – da się, na pewno…
Cierpliwi czytelnicy felietonów Matczaka będą mieli gorzej. Najpierw bowiem zorientują się, ile wszystkiego zostało zepsute, rozpieprzone w drebiezgi zgoła. Bezmiar szkód pisowskich wręcz paraliżuje. Każdy, kto podejmie trud zinwentaryzowania (bez ocen, tylko w trybie prostego opisu) tych ekscesów prawnych, ekonomicznych, społecznych, oświatowych, kulturalnych i wszelkich innych, powtarzam: każdy musi mieć zagwarantowaną w razie czego specjalną terapię i rentę na wypadek uszczerbku w obszarze zdrowia psychicznego. Lektura felietonów Matczaka, aczkolwiek optymistycznych z natury, jest przez to niesamowicie przygnębiająca. Mamy bowiem oto czarno na białym Rzeczpospolitą w stanie kompletnej degrengolady. Jeszcze bardziej boli świadomość, że to znikąd nie przyszło – to my sami, rączkami własnymi, doprowadziliśmy do tego stanu. Jedni chcąc ze wszystkich sił, drudzy nie umiejąc się skutecznie przeciwstawić, gdy nadarzała się okazja elekcyjna.
No, ale jak to wszystko przezwyciężyć? Do obiegu intelektualnego jakoś się przedostała i gromadzi zwolenników opcja gwałtowna, rewolucyjna. Jednym aktem prawnym uchylić wszystkie pisowskie ekstrawagancje. Funkcjonariuszy wyprowadzić (opornych – to nawet i w kajdankach), wszystkich internować. Majątki skonfiskować. Powołać komisje depisujące oraz depisacyjne. I tak dalej… Wedle innej koncepcji (oficjalnie: właściwej) wszystko trzeba przywracać do stanu co najmniej poprzedniego (a co się da – przy okazji reformować), powoli, ostrożnie i zgodnie z prawem. Co oznacza, że – zważywszy na ogrom zapaści państwa, jego struktur i norm przyzwoitości – proces taki potrwa lata, może dekady całe. Ale inaczej nie da się – to kwestia moralna, nie tylko prawna. Lecz przy okazji muszę nieśmiało oznajmić, że zwycięzców może wodzić na pokuszenie trzecia opcja, wcale nie taka niemożliwa…
Można bowiem sobie wyobrazić, że wygrywająca koalicja „naszych” werbalnie zapowiada zmiany, ale po cichu „wchodzi w buty” zesłanych do opozycji. Bo te zamordystyczne mechanizmy przecież są takie atrakcyjne i pozwolą szybciej uporać się z tymi przegranymi. Wystarczy wymienić załogi spółek skarbowych na naszych, którzy już znacznie zgłodnieli, wywalić skompromitowanych funkcjonariuszy, zostawić w spokoju ustawy i rządzić jak oni, tylko z „przebiegunowaniem”… Niemożliwe? Chciałbym, żeby nie, ale muszę przyznać, że możliwe. Jeszcze jak! No i teraz nie wiem, czy z myśli i postulatów profesora Matczaka rozwinie się piękny praworządności kwiat. Ale wierzę, że tak się stanie – za tym będę agitował i temu oddam swój głos…
Dobrze też byłoby, gdyby Marcin Matczak został ministrem tej odprowadzonej znad przepaści Rzeczypospolitej, Niekoniecznie ministrem sprawiedliwości lub nauki i edukacji. Ale ministrem rekonstrukcji tego i owego to już zdecydowanie tak. Na razie zaprasza on wszystkich nas do namysłu nad pryncypiami i metodami tej rekonstrukcji. Ale gdy już przyjdzie co do czego, wolałbym, żeby to on praktycznie zajął się taką robotą. Nie tylko dlatego, że ma pomysły. Jest młody i wystarczy mu czasu. A więc popierajcie Matczaka!
Tomasz Sas
(13 12 2022)
Brak komentarzy