Powidoki codzienności

17 sierpnia 2022

Roch Sulima 


Powidoki codzienności
Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2022

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5

Życia naszego powszedniego…

Życie codzienne Polaków – spełniając do imentu starożytny chiński postulat-przekleństwo: „obyś żył w ciekawych czasach” – epistemologicznie należy z pewnością do bytów godnych uwagi tudzież studiowania, aczkolwiek sami Polacy nie przywiązują wielkiej wagi do wartości rozmaitych imponderabiliów swego powszedniego bytowania. Gotów jestem się założyć, że większość (byle ją tylko dokumentnie i szczerze odpytać) wolałaby swą teraźniejszość przeżywać w innym miejscu i czasie, w innym otoczeniu, z innymi ludźmi i w innych (domyślnie: w lepszych; co im tam imaginacja podpowiadałaby…) warunkach – zwłaszcza materialnych. Potrzebny byłby jakiś ostry bodziec, by o swej teraźniejszości Polacy zaczęli mniemać dobrze (albo i lepiej) jako o wartości godnej obrony. Mógłby to być jakiś impuls zagrożenia inwazją, jakaś groźba egzystencjalna; może nawet wystarczyłby werbalny atak, obraza lub uporczywe pomniejszanie… Badaczom życia publicznego znane jest zjawisko tzw. gromadzenia się pod flagą w razach zagrożenia. Polacy wtedy zdolni są nawet do zgody, altruizmu, wybaczania – w ramach oczywiście syndromu oblężonej twierdzy. Gdy rudymenty owego syndromu słabną, jedność spełza na niczym, a samo życie codzienne Polaka przestaje zachwycać czy nawet interesować kogokolwiek, w tym także samych Polaków oczywiście.

Godne zachwytu bądź afirmacji czy nie – nasze życie codzienne jednak istnieje. I jako takie może być przedmiotem zainteresowania, analiz i ocen. W końcu wykształciliśmy na uniwersytetach gromadę antropologów kulturowych (nie mieszać z fizycznymi lub biologicznymi, zajmującymi się zmiennością ewolucyjną człowieka jako gatunku przyrodniczego), którzy czas już jakiś temu łaskawie zauważyli, iż życie codzienne rodaków ma w sobie potencjał doktoryzujący albo zgoła habilitujący – że o publikacjach punktowanych w czasopismach z listy ministerialnej nie wspomnimy… A wielu mniema, że do opisywania, analizowania czy zgoła krytyki życia codziennego wystarczy solidna obserwacja uczestnicząca. (Nie wystarczy, lecz jednak dużo daje – ale to temat na inne opowiadanie…) Innymi słowy – badaniem może być życie samo, a konkretnie: praktykowanie życia.

Można oczywiście przyglądać się życiu badawczo, lecz z boku – od początku do końca procesu poznawczego zachowując odpowiedni dystans, odpowiednie „niezaangażowanie” i właściwą miarę. Ale w analizie i opisywaniu codzienności (czyli życia codziennego) istotną rolę mogą odgrywać (i odgrywają – daję słowo…) wymiany komunikatów między uczestnikami, których zaobserwować, utrwalić technicznymi metodami naukowymi się nie da, a i sami uczestnicy ex post nie bardzo potrafią opisać, zeznać do protokołu, co się właściwie między nimi działo. W tej sytuacji obserwacja uczestnicząca nabiera waloru narzędzia przesądzającego o jakości całej pracy badawczej (wraz z wnioskami). Wyobraźmy sobie bowiem na przykład próbę opisania polskich zwyczajów i rytuałów bachicznych bez uczestnictwa w popijawie. To możliwe, a nawet pouczające, ale… Ileż niuansów (w rezultacie niezmiernie ważnych) umknie zewnętrznemu podglądaczowi, a bezpośredni uczestnik wychwyci je bezbłędnie, zdefiniuje, skataloguje i nada im stosowną ważność. Oczywiście w trakcie bachicznego procesu poznawczego należy liczyć się z szybką czasową utratą potencjału obserwacyjnego – ale wtedy czynności, po zaleczeniu glątwy, można powtórzyć (okazji nigdy nie zabraknie), ostrożnie modyfikując tylko intensywność uczestnictwa w procesie.

Można sobie zatem wyobrazić opisywanie na przykład codziennych obyczajów i rytuałów seksualnych Polaków bez uczestnictwa w tym procederze. Można opisywać kody i interakcje w komunikacji zbiorowej, polegając tylko na wywiadach z uczestnikami takowej. Ale czy obraz nie będzie pełniejszy, gdy po prostu wsiądziemy do tramwaju albo umówimy się na randkę w ciemno (czytaj: małe, niezobowiązujące bzykanko…)? Będzie. Będzie wzbogacony o osobiste doświadczenie – w pracy antropologa narzędzie o osobliwej wartości: jak sui generis filtr osmotyczny,weryfikujący hipotezy nazbyt śmiałe, czy przeciwnie – niedowartościowane, niezbyt mocne… Wiem, wiem – zasady uczciwej metodologii nakazują nie ulegać osobistym wrażeniom, zalecają polegać wyłącznie na wynikach pomiarów. Ale co robić w sytuacji, gdy obserwator-badacz sam jest zarazem narzędziem pomiaru? A gdy jest jedynym narzędziem pomiaru? A gdy jeszcze swym działaniem prowokuje sytuacje, które mierzyć zamierza? To prawie to samo, co dla fizyków horror nieoznaczoności Heisenberga – gdy sam fakt dokonywania pomiaru wpływa zmieniająco na istotne parametry badanego obiektu czy zdarzenia. Wystarczy jednak nie polegać na jednej metodzie badawczej. Wystarczy wzbogacić zbiór narzędzi, by życie codzienne coraz mniej miało tajemnic (bo do „gołego” końca chyba nikomu nie uda się codzienności zdemaskować…). Istota dylematów opisywania życia codziennego polega na znalezieniu akceptowalnego iunctim między oglądem z boku a uczestnictwem „od środka”.

Profesor Roch Sulima jest badaczem przenikliwym, ciekawskim, ruchliwym i ofiarnym. Czymże bowiem jest dla niego prometejski gest ofiarowania procesom badawczym integralności swej wątroby na przykład? Ano niczym ponad zamiar pozyskania lepszego narzędzia do definitywnego zbadania polskiego obyczaju bachicznego. A przecież przyjęcie do organizmu łyku jabola dla jednostki niedostosowanej i nieuodpornionej to wyczyn bez mała heroiczny. Nie sugeruję żadną miarą, że profesor zwykł poszerzać swe możliwości poznawcze przy pomocy płynów ustalonej proweniencji. Co to, to nie. Profesor Roch Sulima zrobił dla naszych krajowych nauk społecznych coś w znacznie większej skali. Wydana dwadzieścia dwa lata temu jego książka „Antropologia codzienności” przesunęła w istotny sposób obszary zainteresowań nauki – dla tej zmiany stała się zdarzeniem pivotalnym – wyznaczającym nową oś penetracji, oś życia codziennego. Do tej pory antropologia kulturowa tkwiła na pozycjach egzotyczno-prowincjonalnych, badając folklor głównie (bo i bezpiecznie) – notabene sam profesor objawił się w swoim czasie jako znawca… kolęd bożonarodzeniowych. Procesami społecznymi i wynikającym z nich zmianami zajmowała się głównie socjologia – posługująca się wielkimi kwantyfikatorami, uogólnionymi agregatami i obsługująca wielkie zdarzenia. Brakło w opisie życia codziennego perspektywy zwykłego człowieka. Tymczasem profesor Sulima zdefiniował się jako „spacerowicz” osobliwego gatunku – bystry, spostrzegawczy, dociekliwy interpretator tych wszystkich drobnych aspektów życia codziennego, które w sumie tworzyły obraz naszej zbiorowej egzystencji – wraz z jej językiem (a może nawet wieloma językami), kodami i komunikatami, dekoracjami, środkami ekspresji i wszelkimi innymi imponderabiliami.

Opisywanie codzienności na większą skalę trwa już zatem dobre kilkadziesiąt lat. A rezultaty? No cóż, poznajemy siebie bliżej nawzajem, rozpoznajemy, smętne skądinąd i bure, struktury społecznej organizacji i dezorganizacji, w których przyszło nam wieść to codzienne życie. Ale pod wpływem narastającej samowiedzy i tak niczego nie zmieniamy. Antropologia bowiem nie ma w sobie siły projektowania świata od nowa. Zresztą wystarczy, że dobrze opisze ten świat codzienności, który jest – bez sycenia się etnograficznymi odkryciami i zdziwieniami, bez napawania egzotyką. „Powidoki codzienności” autorstwa profesora, które się dopiero co ukazały, mają właśnie wszelkie właściwości naszego ulubionego ciągu dalszego. Czyli w zbiorze kilkunastu szkiców i esejów po prostu dopowiadają, co nowego dało się opisać w codzienności.

Ma to wszystko formę luźnego skoroszytu-raportu z badań i penetracji. Mikroesej definiujący obyczaje tudzież interakcje na daczowisku w mazurskich Zasrajach jest dla tej metody wzorcowy – to (dla umiejących docenić persyflażowy i nieco prześmiewczy charakter publikacji z kamienną miną tudzież z aurą powagi co najmniej habilitującej, sprawozdającej rytuał składania wizyt sąsiedzkich…) po prostu perełka! Z kolei szkice opisujące poetykę, motorykę, dynamikę społeczną i komunikacyjną ekspresję demonstracji ulicznej – ze szczególnym uwzględnieniem czarnych protestów i strajku kobiet – to już „wyższa szkoła jazdy”, czyli poważne, na światowym poziomie studia terenowo-filozoficzne, analizujące zjawisko społecznego starcia, opisujące zdarzenia z krawędzi teorii i praktyki buntu społecznego, rewolucji bez mała… A to, co profesor był łaskaw napisać o orientalno-okcydentalnych aspektach spotkania kultur na stadionowym bazarze oraz o etnograficznych osobliwościach (w tym funkcji totemicznej bazarowej torby z polipropylenowego sznurka w biało-niebieską kratkę w roli symbolu międzykulturowej wymiany nie tylko dóbr, ale także idei społecznych…) – to już doprawdy eseistyka z najwyższego diapazonu…

Ze zrozumieniem i głębokim współczuciem pochylam się nad koniecznością rezygnacji z wezwania do unacześnienia, aktualizacji opisów i interpretacji z zakresu antropologii libacyjnej, choć paląca potrzeba takowej jawi się bezspornie. Ale rozumiem: aparatura poznawcza może już nie dotrzymać poziomu niezbędnego zaangażowania; w każdym jednak razie – panie profesorze – szklaneczka taliskera (albo lepiej dwie) zawsze aktualna, do końca świata.

Jest wiele – jak widać – powodów, by z uwagą czytać Sulimę. Ale o jeszcze jednym muszę wspomnieć – czuję się zobligowany, bo chyba nikt, jak dotąd, nie podjął próby zwerbalizowania problemu. Idzie bowiem o to, że na naszych oczach trwa w najlepsze proces rozpadu, podziału opisywanego z takim zaangażowaniem świata życia codziennego. Eseje i szkice Sulimy wprędce nabiorą charakteru historycznego; przestanie bowiem istnieć jedno zbiorowisko (nazwijmy je roboczo społeczeństwem) stanowiące terytorium opisu życia codziennego. Dwie będą Polski, dwa bez mała narody, a na pewno dwa plemiona. Łączyć je będzie tylko wspólny adres na planecie (a i to nie wszystkich; bo rozproszą się niechybnie). Podzielą się ostatecznie – mentalnie, emocjonalnie, intelektualnie. Podzieli się im język – będą się rozumieć z grubsza, ale pojawią się słowniki polsko-polskie. Powstaną (już powstają) dwie alternatywne historie, dwie kultury, dwie nauki różnego rodzaju, dwa zbiory imponderabiliów, wartości i ocen. Poruszanie się bez elektronicznego, zaawansowanego konstrukcyjnie identyfikatora „swój – obcy” nie będzie możliwe, na żadnym polu, nawet wspomnianym tu wielokrotnie bachicznym. A co najgorsze – oba plemiona będą miały swoje fakty, każde – odmienne całkowicie od „tamtych” faktów. W tej sytuacji prowadzenie jakichkolwiek badań o pewnym stopniu ogólności, uwspólnienia, nad codziennością zaś osobliwie, w ogóle nie będzie możliwe (a nawet dopuszczalne!).

Taki horror nam realnie zagraża. I tylko symetryści się nie boją. Ale symetria – jak wiadomo – jest religią idiotów.

Tomasz Sas
(16 08 2022)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *