Commissario Brunetti
kryminał
Wydawnictwo Literackie
22 06 2022
125 x 175 mm
340
Donna Leon
Adopcja
Przełożył Marek Fedyszak
Wydawnictwo Noir sur Blanc, Warszawa 2022
Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 4/5
Życie i śmierć znów w Wenecji…
Prawo rodzinne republiki włoskiej, podobnie zresztą jak nasz kodeks rodzinny i opiekuńczy z 1964 roku, wielokrotnie nowelizowany i ujednolicany – wymaga, by w przypadku adopcji dokonywanej przez osobę pozostającą w związku małżeńskim (jeśli nie jest to przysposobienie wspólne, czyli dokonywane jednocześnie przez małżonków, w trybie jednej czynności prawnej), koniecznym elementem samego aktu przysposobienia była uprzednia zgoda drugiego małżonka, pod rygorem nieważności samej adopcji. Zasada ta dotyczy zarówno nieletnich, jak i pełnoletnich – prawo włoskie bowiem przewiduje możliwość przysposobienia osoby dorosłej. Polskie prawo tak dalece liberalne nie jest – u nas przysposobionym może być tylko osoba małoletnia (i tylko dla jej dobra – art. 114 § 1 wspomnianego kodeksu). A to oznacza, że Donna Leon nie mogłaby napisać swej „Adopcji” na naszym gruncie; intryga byłaby bezprzedmiotowa… Ale w Wenecji? To oczywista oczywistość, choć pełna wątpliwości natury moralnej. Adoptio jest instytucją prawną, funkcjonującą w prawie rzymskim od zawsze (a to w związku z szczególnym miejscem rodziny i władzy, jaką miała jej głowa – pater familias – w ówczesnej strukturze społecznej), najpierw w postaci prawa zwyczajowego, interpretowanego przez kapłanów i urzędników republiki, w V wieku przed naszą erą spisanego w ustawie zwanej lex duodecim tabularum, a potem skodyfikowanego przez cesarza Justyniana w VI wieku naszej ery… Więc we Włoszech funkcjonowanie instytucji pełnej i niepełnej adopcji, a zwłaszcza jej konsekwencje prawne i ekonomiczne (a osobliwie spadkowe!), nie powinno być niczym nieznanym i zaskakującym. Ale jako punkt wyjścia do intrygi kryminalnej – niekoniecznie oczywistym. Niemniej możliwym, o czym z woli swej kreatorki Donny Leon przekonał się komisarz Guido Brunetti. Więc jak się rzeczy miały?
Hrabia Orazio Falier – teść commissario Brunettiego – poprosił zięcia o spotkanie, by wyrazić swój niepokój w kwestii losu najbliższego przyjaciela rodziny, w zasadzie prawie jej członka de facto – Gonzalo Rodrigueza de Tejedy, Hiszpana z urodzenia, ale od dawna już obywatela Włoch, jedynego przyjaciela hrabiego z czasów pobytu w szwajcarskiej szkole z internatem, ojca chrzestnego Paoli, żony komisarza. Gonzalo, starszy już dżentelmen, był człowiekiem dość zamożnym o nieskazitelnej reputacji – poza może jednym defektem, który utrudnił mu życie w młodości, w dość zatęchłej i ponurej atmosferze frankistowskiej Hiszpanii. Otóż Gonzalo był gejem – i to jawnym, co sprawiło, że we wczesnych latach 50. ubiegłego stulecia rodzina (skądinąd szanowani i majętni właściciele fabryki… beretów) się go uroczyście wyrzekła, a trybunał hiszpańskiej szlachty oficjalnie pozbawił praw do dziedziczenia arystokratycznych tytułów de Tejedów. Gonzalo nie przejął się banicją, wyemigrował do Argentyny, gdzie został hodowcą bydła, eksporterem wołowiny i milionerem. Po latach przeniósł swój biznes do Chile z rosnącymi sukcesami, ale rok po krwawej rewolcie Pinocheta nagle opuścił Amerykę Południową, wrócił do Europy i zaczął robić karierę na rynku sztuki jako marszand i ekspert. Od dwudziestu lat był posiadaczem włoskiego paszportu i popularnym w mieście wenecjaninem.
Hrabia Falier poprosił zięcia o dyskretne zbadanie okoliczności potencjalnie groźnej aferki towarzyskiej, którą zamierzał sprokurować jego najbliższy przyjaciel Gonzalo. Oto wenecka plotka (najważniejsze narzędzie życia społecznego miasta) doniosła, że pan de Tejeda zamierza w drodze formalnej adopcji usynowić swego aktualnego partnera, młodszego o dobre czterdzieści lat (ale oczywiście pełnoletniego od dawna) – Attilia, markiza de Torrebardo, również krążącego wokół rynku dzieł sztuki outsidera, ale sympatycznego i budzącego zaufanie w weneckim towarzystwie… Wedle ustalonej opinii Gonzalo był w nim ewidentnie zakochany, co zresztą nikogo nie dziwiło, wyjąwszy hrabiego Faliera. Ten jednak nie tyle aspektami obyczajowymi decyzji swego przyjaciela był poruszony, co raczej jej konsekwencjami towarzyskimi, moralnymi i prawnymi. Po prostu wydało mu się wysoce niestosownym, a nawet nieetycznym, wtargnięcie intymnego, osobistego wątku w ustalony prawem i obyczajem porządek społeczny. Commissario Brunetti nie był aż tak radykalnym strażnikiem norm, wzdragał się nawet na myśl o policyjnej ingerencji, ale przecież prośbie teścia – i to takiego teścia – nie sposób odmówić…
Oczywiście ciągu dalszego tej intrygi rozwijać i opowiadać dłużej nie będziemy. Wspomnę tylko, że w tym ciągu dalszym intryga staje się bardziej kryminalna – pojawiają się zwłoki, są ewidentne okoliczności, wskazujące na zabójstwo, a na koniec jest i aresztowanie sprawcy… Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że to Donna Leon obmyśliła ten wątek kryminalny specjalnie, by stworzyć alibi dla swego bohatera. Podsunąć wytłumaczenie, by nie musiał bez prawnie uzasadnionej przyczyny babrać się w rzekomych towarzyskich brudach – i to na nieformalną, acz mocną, bezkompromisową prośbę teścia. Sprawa wygląda lepiej (cóż za paradoks!), gdy są zwłoki, a sposób zejścia wydaje się gwałtowny. Wydaje się jednak, że rozważanie (a przede wszystkim rozstrzyganie) dylematów moralnych włoskiego, weneckiego policjanta – skądinąd niepodobnego do innych – nie jest aż tak ważne, by traktat etyczny napisać…
Na szczęście wciąż mamy w tle Wenecję. Jak zwykle u Donny Leon – Wenecja to nie atrapa, nie dekoracje z pomalowanej farbkami dykty. To miasto żywe – chociaż oczywiście, zdaniem wenecjan, nie jest to żywot bohaterski, awanturniczy i szalony – jak niegdyś w Serenissimie bywało. To raczej powolna agonia, której oni – znaczy wenecjanie – wciąż próbują się heroicznie przeciwstawiać, w czym nieustanna obecność milionów wizytantów wydaje się wydatnie przeszkadzać (lecz ich pieniądze – pewnie już nie…). Ale w tym procesie powolnego zamierania uroda Wenecji nic nie traci, nie zmniejsza się ani proporcjonalnie do upływu czasu, ani nie nosi wyraźnych śladów „po przejściach”. Jeżeli zatem powoli umiera (choć są tacy, którzy zawsze czuwają, gotowi zakwestionować tę agonię, piętrząc argumenty na rzecz opinii dokładnie przeciwnej…) – to umiera stojąc, niezmiennie urodziwa i dumna. Gdzie jej tam do oklapnięcia i rezygnacji wielu innych miast-widm (choć, zdaniem wenecjan, coraz mniej się nadaje do życia, coraz bardziej zaś tylko do pokazywania – za pieniądze, ma się rozumieć…). I coś w tym chyba jest – gdyby miał wybrać tylko jedno miasto we Włoszech, gdzie mógłbym zamieszkać do końca życia, to, aczkolwiek kocham Wenecję, wybrałbym Mediolan; zaś Serenissima… Nie zmieściłaby się w pierwszej piątce miejsc, które brałbym pod uwagę.
Tak, uwagi i komentarze Donny Leon w kwestii gasnącego piękna Wenecji wydają się być rytualne, powtarzalne i konwencjonalne – w każdej kolejnej książce z komisarzem Brunettim w roli głównej wątek ten znajduje swoje miejsce, zaś aluzje i napomknienia o legendarnej wprost korupcji weneckich władz, zżerającej fundusze dla ratowania miasta, nawet te pochodzące od społeczności międzynarodowej (konkretnie z UNESCO – jak się wydaje) przybrały już charakter uporczywego refrenu wpadającej w ucho melodyjki. I to zapewne jest jeden z powodów, dla których Donna Leon zabrania dokonywania przekładów swych książek (wydawanych po angielsku) na język włoski. Jej opinie o włoskich sprawach (nie tylko w kwestii ratowania Wenecji) mogłyby, gdyby zostały rozpowszechnione, nadwątlić fundamenty powszechnie znanej włoskiej tolerancji, sympatii dla cudzoziemców i ogólnie konstytucyjnej wolności słowa tudzież tradycyjnej włoskiej gościnności. Podobnie rzecz się ma z równie zrytualizowanym utyskiwaniem autorki w kwestii oceny typowych „włoskich charakterów” (choć moim zdaniem wiara w istnienie tzw. charakterów narodowych jest objawem prymitywnego socjologizmu). Ale w tym przypadku nie sposób odmówić Donnie Leon przenikliwej trafności spostrzeżeń. A niektóre z nich doprawdy mogą urażać troszkę wybujałą miłość własną, u niektórych celnie sportretowanych reprezentantów charakterystycznej „włoszczyzny” zwłaszcza. Ale muszę przyznać, że w miarę upływu czasu, z książki na książkę, oceny i analizy Donny Leon łagodnieją, zaś nuta wyrozumiałości (a nawet pewnej wspólnoty – choć w zasadzie autorka mieszka od dawna w… Szwajcarii) poczyna dominować. Więc co zostaje, by nadal fascynować się lekturami cyklu o Brunettim? Jednak Wenecja – póki jeszcze stoi…
Tomasz Sas
(28 06 2022)
Brak komentarzy