Robert Krasowski
O Michniku
Wydawnictwo Czerwone i Czarne, Warszawa 2022
Rekomendacja:5/7
Ocena okładki: 4/5
Co za kłopot z tym Adasiem…
Rok temu mniej więcej w tym blogu (a dokładnie 2 kwietnia 2021 roku) rekomendując (niechętnie i bez czytelniczego entuzjazmu…) „Demiurga” Romana Graczyka, czyli obszerną (choć poza tą szczegółowością niewiele mającą zalet) biografię Adama Michnika, wyraziłem pogląd, że teraz kolejni kandydaci na biografów tegoż Michnika wezmą na wstrzymanie i pozwolą publiczności ochłonąć. Założyłem bowiem, że długo potrwa, zanim ktokolwiek coś sensownego i szczegółowego o Michniku napisze. Graczyk bowiem odstręcza skutecznie – jak smrodliwa maść na szczury. Ale nie miałem racji. Widać Michnik to atrakcyjny temat – na tyle, by zwały usypane przez Graczyka zutylizować, odgarnąć, dotknąć istoty „kwestii Michnika”. Roboty podjął się Robert Krasowski, ale jej rezultatem żadną miarą nie jest ponowna biografia – ani postawiona obok, ani w kontrze do Graczyka, ani neutralna, ani polemiczna. Po prostu to inna gatunkowo książka, na dużo wyższym poziomie refleksji intelektualnej, na poziomie nieosiągniętym (bo przecież skądinąd nieosiągalnym) dla i przez prostego biografa – Graczyka. „O Michniku” autorstwa Krasowskiego to wyrafinowana próba (jak się wydaje, wielce udana) rzetelnej analizy politycznej, krytycznego przetworzenia wszystkiego, co Michnik mówił, pisał i zdziałał na scenie publicznej i w sprawach publicznych. Innymi słowy – rzut oka na rezultaty istnienia Michnika w przyrodzie… Opis tych rezultatów – jeśli ktoś potrafi odrzucić podczas lektury cały bagaż uprzedzeń, fantazji i idiosynkrazji Krasowskiego – wielce może być pouczający.
Robert Krasowski jest niewątpliwie liderem całej stawki polskich publicystów politycznych, aczkolwiek startuje tylko w jednej konkurencji, na jednym dystansie (powiedzmy: średnim…), ale wytrwale. No i ma wyniki – regularnie, przy każdej okazji startowej od lat poprawia rezultaty z czuba tabeli; na ogół oczywiście są to jego własne starsze rekordy. A poza tym naprawdę biega w koszulce neutralnej – żadnych barw klubowych, żadnego szyldziku z logo sponsora. A konkurencja sama w sobie jest dość popularna – bo i kontrakty bywają apetycznie zaokrąglone, i premie trafiają się obfite – no i ta sława mołojecka! Co to za konkurencja? To analityka polityczna ludzi i dziejów na średnim dystansie – nie za blisko czasu teraźniejszego, ale i nie za daleko. Krasowski jest od lat samodzielnym mistrzem – prawie nikt go nie dogania, wszyscy konkurenci zdublowani (niektórzy mniej intelektualnie rozwinięci i zaniedbujący treningi – parokrotnie…). Nikt nie jest tak szczery i brutalny jak on, nikt tak głośno i bezkompromisowo nie stosuje zasady Amicus Plato, sed magis amica veritas… Nikt nie potrafi tak konsekwentnie i bezpośrednio nazywać rzeczy po imieniu. Mało kto tak jak on dokładnie wie, o co naprawdę chodzi w polityce – i na czym polega sprawowanie władzy w sensie ścisłym.
Gdyby Krasowski czynnie i bezpośrednio uprawiał politykę, byłby najbardziej niebezpiecznym sukinsynem w tej branży. Los szczęśliwie jednak sprawił, że jego przeznaczeniem jest praca analityczna ex post – ku nauce i pamięci potomnych. I dobrze. Dobrze, że Krasowski nie startuje w innych konkurencjach publicystyki politycznej. W szczególności nie uprawia ani profetyki, ani zaawansowanego wizjonerstwa. Nie zajmuje go też polityka w sensie postulatywnym – nie pisze programów, nie buduje projektów politycznych, ani w spiskach nie uczestniczy. Ale czy to dobrze, że wziął na warsztat Michnika – z tą całą jego wielce złożoną ambiwalencją emocji i politycznym meandrowaniem? A to zależy – jak dla kogo…
Dla samego Michnika pewno nie… Adasiu, czuj się zdemaskowany – tak jednym zdaniem można byłoby skwitować sens roboty Krasowskiego. Technologia i metodologia pracy Krasowskiego przypomina nieco poszukiwania geologiczne. Najpierw ostrym świdrem nawierca się kolejne warstwy i złogi ułożonego chronologicznie osadu – skamieniałego nieco, bo tak właśnie Matka Natura postępuje z Historią – odkłada (w nieubłaganym procesie zwanym sedymentacją) kurz i gruzy dziejowych zawirowań, rewolucji i zamieszek na zmianę z osadem lat spokojnych. Badacz po pracy wiertłem uzyskuje walcowaty rdzeń-przekładaniec (trochę jak pischinger, tyle że nie taki smaczny…) i może teraz ten urobek kroić sobie na dowolnej grubości plasterki, wrzucać je pod lupę czy nawet mikroskop i oglądać, spisując czyny i słowa, licząc ofiary i zwycięzców, bilansując zyski i straty dziejowych procesów. Wszystko w miejscach, płaszczyznach cięć – czyli tak zwanych rzazach – się odsłania, bezlitośnie i bezwstydnie, czasem nawet uwalniając niezbyt atrakcyjne zapachy. I w ogóle pokazując widoki, które żadną miarą nie powinny wchodzić do oficjalnej narracji historycznej ad usum populi – zwłaszcza tej produkowanej przez obóz zwycięzców dla dzieci i młodzieży.
Krasowski – by zamiar swój osiągnąć – nie potrzebował wykrawać całego przekroju z życia Michnika. Zamiarem Krasowskiego było bowiem przeprowadzenie (aż do fazy dowodowej w stylu cbdo – co było do okazania) tezy, że Michnik był (był – bo dziś w zasadzie w polityce polskiej już go nie ma, choć żyje i ma się dobrze…) w tejże polskiej polityce postacią przeciwskuteczną. Jak mało kto inny… To odważna teza, aczkolwiek już na pierwszy rzut oka niebezpodstawna. Wystarczy trochę się zastanowić, by dojść do wniosku, że mogło tak być… Krasowski w swoim lapidarnym i językowo bezpośrednim trybie komunikuje to tak: „(…) Michnik okazał się postacią ważną, choć odcisnął się na wydarzeniach nie w taki sposób, jak sobie życzył. A zatem sprawiał to, czego nie chciał, zarazem nie osiągał tego, czego chciał.” I dalej: „W wyniku działań Michnika porażki ponosili ludzie, którym sprzyjał, oraz sprawy, o które walczył. Mieć w Michniku wroga to pół biedy, ale mieć sprzymierzeńca to klęska prawdziwa, (…)”.
Mocne? Niewątpliwie. Ale czy Krasowski przesadza? Moim zdaniem – tak. Trochę tak. Może nawet i sporo. Ale trochę – nie. Jaki zatem jest Michnik w ujęciu Krasowskiego? Wieloaspektowy i niejednoznaczny. Ale żadne to odkrycie – prawie każdy, kto ma niewielką nadwyżkę zwojów mózgowych do dyspozycji ponad bieżące potrzeby egzystencjalne na poziomie podstawowym, taki jest… Ważne są przybliżenia i szczegóły. Dla mnie najbardziej interesująca (chociaż wcale nie zagadkowa) była przemiana Michnika z antykomunistycznego (bliższego bowiem klasycznemu rewizjonizmowi) lewackiego rewolucjonisty o ateistycznych korzeniach i takimże światopoglądzie materialistycznym – w chrześcijańskiego, radykalnego, ortodoksyjnego moralistę, gorliwego strażnika porządku czynów i myśli oraz grupowego nadzorcy czystości opozycyjnej doktryny. Iluminacja? Udar cieplny? Czy może uderzył się w głowę (bądź został uderzony) na drodze do Damaszku?
Jeśli nawet owa przemiana nie była zdarzeniem nagłym (w sensie fizycznym „jednoelementowym”) – to jako proces i tak była podejrzanie krótkotrwała (gdy zestawić ją z długością życia i sumą doświadczeń człowieka tak sponiewieranego egzystencjalnie jak Michnik). Bo kimże on sam był przed owym przełomem? Całym jego kapitałem politycznym oraz intelektualnym (nie licząc bohaterskiej młodości, później wszelako nieprzydatnej w życiu publicznym) było doświadczenie korowskie i okołokorowskie – również heroiczne, ale wobec wyzwania, stającego w czasie Sierpnia przed opozycją, mało poręczne. Zresztą władza prewencyjnie i przewidująco na czas Stoczni zamknęła go w pierdlu. Gdy wyszedł, hierarchia ludzi i spraw właśnie ustalała się na nowo, zatem odpowiednio eksponowanego miejsca w nowej sile – „Solidarności” – dla niego już nie było. Oczywiście Michnik sobie poradził – ulokował się formalnie wprawdzie poniżej ambicji, ale wespół z Jackiem Kuroniem utworzyli coś w rodzaju samozwańczego duetu do zadań specjalnych. Jeździli po kraju, tu i ówdzie gasili niewygodne strajki, gdzie indziej radykalizowali struktury, podkręcali atmosferę, zdobywali i przekonywali ludzi, łagodzili nastroje, gdy trzeba było – ale przede wszystkim usiłowali zbliżyć się do Wałęsy (ze sporymi rezultatami). No i przy każdej okazji obserwowali ruch w terenie, jakże odmienny jakościowo od stołecznego, korowskiego establishmentu. Z czasem dorobili się pozycji i aury Bestii, Dwugłowego Demona, znanego jako Kuroń-I-Michnik (albo Kuroń-Z-Michnikiem) – strasznego zarówno dla ludzi władzy i partii, jak i związkowych dołów, z natury rzeczy podatnych na wszelkie demagogie, populizmy, teorie spiskowe – no i głęboko chrześcijańskich, silnie związanych z lokalnymi strukturami Kościoła…
Oczywiście gdy stan wojenny nastał, obaj byli liderami opozycji w świadomości społecznej (nikt nie niuansował – słusznie czy nie), więc zostali kandydatami do represji i więziennego męczeństwa. Władza polityczna – o ile represje (niezbyt skądinąd ostre) potraktowała jako słuszną odpłatę za swe minione upokorzenia – o tyle nie paliła się do wykreowania męczenników. Przeto postanowiła liderów opozycji udupić i… wypuścić (nawet dać bilety na Zachód) w zamian na obietnicę powstrzymania się od działalności politycznej i związkowej. I wtedy Michnik, wiedziony zapewne politycznym i moralnym instynktem, impulsywnie i indywidualnie (oraz nieco egocentrycznie, by nie rzec – narcystycznie) zaprotestował, zaparł się w celi rękami i nogami. Jak dzielny i samotny łamedwownik, właściwie w pojedynkę ocalił honor, etos i legendę opozycji. Choć koledzy nie dostrzegli dziejowego piękna ani znaczenia tego czynu – ba, byli na Adama raczej wkurwieni za egoistyczną samowolkę. A on sam później przyznał, że nie był to efekt racjonalnego namysłu – powiedział po prostu, że to Bóg do niego przyszedł i kazał mu tak właśnie postąpić…
Salto mortale – największa wolta w całym życiu Adama Michnika. Krasowski w zasadzie to wyjaśnienie przyjmuje za dobrą monetę. Epifania to epifania… Nie sposób dyskutować ani podważać czy dezawuować. Kwestie transcendentalne wyłączamy poza nawias polemiki politycznej, nie szukamy kontrargumentów. Można i tak, a nawet trzeba. Ale ja nie muszę. Postanowiłem, naśladując (a może tylko niezgrabnie imitując) całą aparaturę analityczną Krasowskiego, jednak rozgrzebać ten konkretny plasterek odcięty z rdzenia Michnikowej osobności… Przede wszystkim dostrzec należy, że nasz bohater szybko zorientował się w zmianie roli i statusu Kościoła w życiu publicznym. Do tej pory Kościół nie traktował opozycji poważnie (choć miał w niej trochę swoich ludzi – obserwatorów i moderatorów – i swoje niewielkie interesy). Wolał rozmawiać bezpośrednio z władzami, ale ostrożnie i bez eskalacji napięć. Dopiero gdy Kościół zyskał solidną opokę, przeciwwagę polityczną o globalnym wręcz znaczeniu – w postaci obioru Polaka na stolicę Piotrową i gdy przekonał się, jaką siłę może mieć masowy ruch związkowy, który przykleił się do Kościoła w poszukiwaniu duchowego oparcia i parasola intelektualnego… Dopiero wtedy popularni działacze opozycyjni nabrali znaczenia jako młodsi bracia (pod warunkiem niewzruszonego afektu dla wiary) i uczestnicy dialogu z władzą (bądź konfrontacji – zależy co akurat było bardziej potrzebne). Bo Kościół, tradycyjną ostrożnością zawsze się kierujący, wolał w takiej sytuacji wycofać się do drugiego szeregu, do roli arbitra, wystawiwszy na harc Wałęsę, oflankowanego Mazowieckim i zawczasu urobionym Geremkiem. Michnik bardzo chciał zostać takim harcownikiem, ale „regularnym” – wyposażonym w pełnomocnictwa i perspektywę udziału w ścisłym kręgu podejmującym sprawcze decyzje. Zorientował się, że w tej rozgrywce po stronie Kościoła stoi ogromny autorytet (w zasadzie bezwarunkowy posłuch), że za niewielką cenę można skorzystać z opieki i zyskać poczucie bezpieczeństwa, że potencjał negocjacyjny hierarchów jest nieograniczony, że otwiera się swobodny i szeroki kanał komunikacji z Zachodem, że jest dostęp do pokaźnej puli środków materialnych, praktycznie dzielonych bezwarunkowo…
Ale przecież do takiej gry nie wchodzi się z pustymi rękami. Michnik zdawał sobie sprawę, że myślicieli jego kalibru Kościół zawsze miał na funty i pęczki – różnokolorowych i ambitnych. Po co mu lewacki, ateistyczny i radykalny rewolucjonista? Michnik zaryzykował, przeskakując te „niedogodności” i ofiarował Kościołowi… siebie – ale razem ze swym heroicznym, samotnym wyczynem obrony honoru Polaków. Gdy jako źródła tego czynu wskazał objawienie, spotkanie z Bogiem – salto mortale zostało wykończone udanym, ustanym zeskokiem na elastyczną, komfortową „matę”. Na dobro bohatera zaliczmy, że mogło to być szczere przemienienie, nie zaś cyniczny rezultat prawidłowej analizy stanu rzeczywistego spraw publicznych. Ale to wszystko jest tylko moją hipotezą…
No, ale tego akurat nam Krasowski nie wytłumaczył. Za to inne przełomowe momenty z życia Adama Michnika analizuje bezlitośnie – Okrągły Stół, wybory czerwcowe, przejmowanie władzy, wojnę na górze – aż po nieszczęsną aferę Rywina, na której etos pana Adama wykopyrtnął się chyba już nieodwracalnie. Lektura poznawczo wielce satysfakcjonująca – lecz tylko dla tych, którzy są zdolni podejść do bohatera sine ira et studio. Namiętności trzeba odłożyć na inną okazję.
Tomasz Sas
(6 04 2022)
PS. Panie Robercie – nazwiska trzeba sprawdzać. Koniecznie. Uwaga ta tyczy się także pańskiego redaktora (skądinąd anonimowego; czyżby w ogóle go nie było?) i korekty. Oto na stronie 71 występuje u pana jakiś „Grzegorz Pałka”. Był działacz z czołówki „Solidarności” o tym imieniu – z Łodzi zresztą – ale nazywał się P a l k a. Przez el w środku, nie eł. Jak to mawiał Grydzewski? – Wiem, że „Konrada Wallenroda” napisał Słowacki, ale wszelki wypadek zawsze to sobie sprawdzam… Co i panu, panie Robercie, z pełnym uszanowaniem zalecam. Przy okazji słówko pochwały dla projektanta okładki pana Pawła Panczakiewicza – bardzo mi przypadł do gustu pomysł złożenia tekstu (i potem sfotografowania…) garniturem starej metalowej czcionki tytułowej do ręcznego składu; nie pomnę już, jak się ten krój nazywa, ale wygląda jak mocno zmodyfikowany, pogrubiony horyzontalnie Rockwell… TS.
Brak komentarzy