proza autobiograficzna
Noir sur Blanc, Warszawa
23 03 2022
416
Philippe Lançon
Strzęp
Przełożył Jan Maria Kłoczowski
Wydawnictwo Noir sur Blanc, Warszawa 2022
Rekomendacja: 6/7
Ocena okładki: 4/5
Jestem Charlie!
Najważniejsza książka roku? Kto wie, kto wie… W zasadzie nie szafuję takimi nominacjami zbyt pochopnie, ani pod wpływem chwilowych (i przemijających) emocji. Raczej skłonny jestem pomijać niż promować w ten sposób wydawnicze nowości na rynku. A poza tym już zbyt wiele widziałem i czytałem, by poddawać się okazjonalnym nastrojom i wyrokować spontanicznie, bez dłużej trwającego namysłu. Wszelako osobliwy przypadek „Strzępu” każe mi zaryzykować – chociaż pod rygorem nieważności, gdyby okazało się, że to błąd epistemologiczny, albo że w tzw. ciągu dalszym dziejów tegorocznych ukaże się coś jeszcze bardziej ekscytującego… Ryzykuję zatem, lecz coś mi mówi (doświadczenie?), że ryzyko jest niewielkie.
Dlaczego? Bo to jest proza autobiograficzna w stanie czystym, laboratoryjnie sterylnym – „preparatowym” zgoła. Precyzyjna, dokładnie i wszechstronnie zdefiniowana, zapisana bez narcystycznej minoderii. Lançon poddał się próbie ostatecznej, z czego zresztą zdawał sobie sprawę – próbie profesjonalizmu. Oto bowiem stał się reporterem własnej sprawy, własnego życia. Stanął obok (co nie znaczy, że z boku…) i podjął zadanie sprawozdania tego, co się dzieje. Nikt inny za niego nie mógł tego zrobić, bo nie wiedziałby, co się właściwie dzieje. To stan nie do opowiedzenia – zwłaszcza gdy nie ma jak. Przecież nie pisakiem na specjalnej tabliczce – to tylko prosty sygnalizator spraw podstawowych egzystencjalnie – tak, nie, boli, siusiu i temuż podobnie… Reszta w głowie zostaje – do wydobycia kiedyś tam, gdy przestanie boleć, gdy odejdzie strach, wstyd, zakłopotanie i wściekłość na nieporadność, wściekłość na to zawieszenie, na oczekiwanie. Innymi słowy: próba dziennikarstwa, która w istocie jest zaprzeczeniem sensu tego zawodu – szybkiej, celowej, obrazowej reakcji. Lançon pracował „na skład”, gromadził swoje strzępy – bo wiedział, że to ważne i nikt za niego tego nie zrobi. Gdy to w końcu napisał – od początku wiedział, co mu z tego pisania wyjdzie. I się podjął podźwignąć temat, balansując z nim na wąskiej ścieżce, która swój bieg rozpoczęła siódmego stycznia 2015 roku…
To była środa – dlaczego akurat środa? W niepisanej, lecz skrzętnie kultywowanej tradycji wielu periodyków i dzienników na całym świecie, w dniu, w którym „na mieście” ukazuje się nowy numer, kierownictwo (a w mniejszych redakcjach – cała załoga), spotyka się na zebraniu kolegium. W dziennikach robi się to tradycyjnie w piątki, gdy ukazuje się większe i „bogatsze” wydanie magazynowe, weekendowe. Przez prawie pięćdziesiąt lat sam żyłem w tym rytmie – od kolegium do kolegium, w kilku bardzo różnych tytułach prasowych. To zawsze był rytuał święty i nienaruszalny – nawet gdyby gówniany deszcz walił z nieba, a na ulicach płonęły opony i barykady… W redakcji paryskiego tygodnika satyrycznego „Charlie Hebdo” (Charlie to po prostu Karolek – imię jednego z popularnych bohaterów komiksowych „Orzeszków”, a Hebdo to poręczny skrót od słowa hebdomadaire, co znaczy cotygodniowy) kolegia zwoływano właśnie w środy wczesnym przedpołudniem. Kolejny numer rozpoczynał żywot wśród czytelników.
Ale co to był za żywot? No, prawdę mówiąc – umiarkowanie przyzwoity, a w zasadzie, by bardziej nie skłamać: kiepski. Sprzedaż ogólnokrajowa spadała, co w polaryzującym się świecie czytelniczym nie powinno dziwić doświadczonych redaktorów i obserwatorów rynku wydawniczego (ale niektórych dziwiło…). Tzw. linia redakcyjna „Charlie Hebdo” była (i jest nadal) wzorcowym przykładem symetryzmu idealnego (ze znakiem ujemnym) – to znaczy przypieprzać równo wszystkiemu i wszystkim. Przyłapać biskupa-pedofila? Ależ proszę bardzo! Karykatura Mahometa? Z przyjemnością… Dokopać córeczce pana Le Pena? Dokładnie i z uśmiechem. Gwiazdor telewizji przyłapany na „zakupach” przy Saint-Denis? Z satysfakcją! Oczywiście można było wysnuć ogólny wniosek o pewnej takiej postępowości tej linii redakcyjnej (a nawet niejakiej lewicowości i laickości tejże) – ale gdy trafiło się sponiewierać społecznego aktywistę-hipokrytę socjalistę czy komunistę lub innego dowolnego lewaka – to czemu nie? A wszystko z niewymuszoną dezynwolturą, prosto (by nie rzec prostacko), z rubaszną dosłownością, na granicy dobrego smaku, z libertyńskim (jakże skądinąd francuskim!) przegięciem. No i naprawdę pa wsiem… Pojęcie poprawności politycznej nie było tam używane – a może nawet było zakazane.
W ten sposób „Charlie Hebdo” w coraz bardziej podzielonym świecie dorobił się trwałego i rosnącego grona nieprzyjaciół – bo się po żadnej ze stron sporu w zasadzie nie opowiadał; dowalał za to wszystkim równomiernie. – „Jeśli zaczniemy szanować tych, którzy nas nie szanują, to pora zwijać interes” – mawiał Charb (Stéphane Charbonnier) satyryk, rysownik, karykaturzysta, współzałożyciel „Charlie Hebdo” (w 1970 roku) i jego dyrektor wydawniczy.
Ale gdy podczas kryzysu karykaturowego w 2006 roku „Charlie Hebdo” stanął się jednak po stronie absolutnej wolności słowa (i przedrukował karykatury Proroka z duńskiego „Jylland Posten”), muzułmanie oburzyli się wprost, a lewicowi postępowcy uznali, że tygodnik odbiera muzułmanom równość szans i prawo do godności. W ten sposób zaczął się pewien kryzys sprzedaży pisma i utrata swobody ekonomicznej. Firma zbiedniała i biedniała nadal… Członkowie zespołu czuli się jednak bardziej zjednoczeni i zżyci, rąk nie załamywali. Przecież to akurat kolegium było pierwszym spotkaniem w nowym roku – nowym symbolicznym otwarciem, cokolwiek miałoby to znaczyć. No i podczas tego spotkania rozkręciła się dyskusja wokół wydanej właśnie „Uległości” – mocno skandalizującej powieści Houellebecqa na aktualny „islamski” temat. Zebranie dobiegało końca, gdy wspomniany już tu Charb zamówił u Lançona felieton o Houellebecqu; ale Lançon trochę się wymawiał i krygował, gdyż już napisał tekst o książce dla swego pierwszego i głównego pracodawcy – dziennika „Libération”. O jedenastej dwadzieścia osiem przyjacielskie negocjacje przerwały strzały…
Do lokalu redakcji przy rue Nicolas-Appert nr 10 (niedaleko placu Bastylii, w 11. dzielnicy Paryża, najbliższe metro: Richard-Lenoir – gdyby ktoś chciał zobaczyć to miejsce; ale redakcji już tam nie ma…) wtargnęli dwaj uzbrojeni po zęby terroryści. Później ustalono, że byli to bracia – Saïd i Chérif Kouachi – urodzeni we Francji obywatele francuscy pochodzenia algierskiego. Mieli zastavy M70 (zmodernizowane jugosłowiańskie wersje karabinka szturmowego kałasznikowa), czeskie pistolety maszynowe – skorpiony, stare sowieckie pistolety TT, strzelbę typu pump action; wybór broni wskazuje, że zaopatrzyli się w jakimś starożytnym arsenaliku terroru, pozostawionym z epoki zimnej wojny. Ale broń była sprawna, a strzelcy wyszkoleni (przez al-Kaidę). Z okrzykami „Allāhu akbar!” na ustach zamordowali dwanaście osób, a jedenaście ranili. Philippe Lançon był wśród rannych; został zabrany do szpitala w stanie krytycznym.
W tym momencie nasz autor zaczął nowe życie – w zasadzie niemal dosłownie, w sensie najzupełniej ścisłym. Od torturowania własnej pamięci – nakazując przypomnieć sobie wszystko ze szczegółami, co się wydarzyło przed, w trakcie i tuż po strzelaninie. Od ratującej życie pierwszej operacji w szpitalu Salpêtriére. Lançon jest w tym nowym życiu bezwzględny i uparty. On przecież nie tylko chce po prostu żyć – on chce to wszystko napisać od nowa, skoro taka się okazja nadarza. Od bolesnego, pokiereszowanego początku – paru pocisków z jugolskiego kałacha (a może czeskiego skorpiona; jest między nimi niewielka różnica kalibru: 7,62 mm i 7,65 mm, co w konsekwencji i tak niewiele znaczy, gdy strzela się niemal z przyłożenia…), które przyjęło jego ciało, które unicestwiły mu żuchwę, rozwaliły rękę… Jest od czego zacząć to życie od nowa. I Lançon zaczyna – z przejmującą szczerością, ocierającą się o brutalny ekshibicjonizm (a w zasadzie często się weń zagłębiającą). Przyznam szczerze, iż bogactwo anatomicznego, chirurgicznego szczegółu tej relacji powinno podziałać na mnie odstręczająco podczas lektury. Krew i bebechy – to nigdy mi się nie podobało. Ale tymczasem… Nie wiem – dlaczego, ale tkwi w tej prozie coś, co nie pozwala oderwać się od niej na dłużej, niż wymagają czasu nieodwoływalne czynności fizjologiczne (pomijając całkiem zbędny w tej sytuacji sen). Wydaje mi się (ale tylko wydaje), że powoli dotarłem do tajemnicy tej osobliwej grawitacyjnej więzi czytelnika z lekturą, wszelako niczego nie zdradzę, nie chcąc nikogo pozbawić satysfakcji samodzielnego docieczenia istoty lançonowskiego powtórnego przyjścia na świat…
Relacja pokiereszowanego felietonisty „Charlie Hebdo” z długiego procesu wracania do świata (a w zasadzie nowonarodzenia) niesie i mieści w sobie bez kłopotu zaskakująco wiele różnorodnych formuł narracji oraz stylistycznych „jednostek autonomicznych”. Owszem – bywa, że uderza w ton bohaterski, ale jest to heroizm miarkowany przez obawę śmieszności. Owszem – bywa romantyczna do granic sentymentalizmu, ale za moment pierwiastki racjonalne po chwilach nadmiernej egzaltacji i tak dochodzą do głosu, biorąc górę w opowiadaniu. Owszem – rozczulanie i roztkliwianie aż do granic płaczliwości to wielka pokusa tego trybu narracji – ale jesteśmy we Francji, więc kartezjańska logika bierze górę nad smarkliwą rozlazłością, a opowieść wraca na tory wolteriańskiej dyscypliny i wedle reguły brzytwy Ockhama nie mnoży bytów ponad potrzebę… Owszem – Lançon nie ukrywa, że rozwinął się u niego pełnoobjawowy, okazały i wielobarwny PTSD (posttraumatic stres disorder) – czyli typowo kombatancki stres pourazowy… I nie ukrywa, że praktycznie prawie sobie z nim nie radzi. Ale wie też, że dla dziennikarza, zawodowca skądinąd, najlepszym sposobem terapii, samoleczenia w zasadzie – jest pisanie. To, co zapisane, ma bowiem przeszłość i przyszłość, da się zredagować, wydrukować, przeczytać i zapamiętać. Lançon doszedł w zasadzie do krawędzi możliwości naszego zawodu. Nie w sensie absolutnej wymowy i urody tego, co napisał. To zawsze można zrobić lepiej. Ale on się po prostu przenicował, wywrócił na drugą stronę. Bardziej się już nie da.
Jeśli zatem czujesz, że nie potrafiłbyś sprostać takiemu wyzwaniu, lepiej daj sobie spokój z dziennikarstwem. I nie mów, że tobie w tym fachu chodziłoby o coś zupełnie innego – o prawdę, o obiektywizm, wiarygodność relacjonowania świata i ludzi, o mądrość, emocje, zasady moralne, fundamentalne wartości i wolność, a osobliwie wolność słowa. Gówno prawda – w istocie rzeczy chodzi o to, czy w chwili śmiertelnej, egzystencjalnej próby, w chwili ataku pierwotnego lęku umiałbyś wyjść ponad to wszystko. Czy uniósłbyś wyzwanie opisania świata na nowo – gdybyś wiedział, że nikt poza tobą tego nie zrobi, gdybyś wiedział, że wkraczasz na ścieżkę wojenną ze wszystkimi, ścieżkę bez powrotu (w najlepszym przypadku)?
W każdym razie Je suis Charlie! A Ty, Wy, Oni?
Tomasz Sas
(30 03 2022)
Brak komentarzy