Łukasz Barys
Kości, które nosisz w kieszeni
Wydawnictwo Cyranka, Warszawa 2021
Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5
Będąc małą dziewczynką…
To nie jest znane miasto – te Pabianice – nie ma powodu, by je znać. Poza symbolicznym okręgiem o promieniu stu kilometrów od Łodzi zapewne nikt prawie nie będzie wiedział, co to jest; a im dalej, tym liczba „wiedzących” bliższa zeru. Bo jako się rzekło – powodu nie ma. Ani nic tam w historii się nie wydarzyło – żadna wielka bitwa, ani jeden zjazd czy kongres pokojowy. Nie urodził się nikt naprawdę ważny (jak dla mnie, wyjąwszy może Romana Kubiaka; a kto zacz? – no, no, tego nie wiedzieć?), nie napisano tam wielkiego traktatu naukowego, religijnego czy moralnego; piłkarze nie grali w ekstraklasie, Napoleon nie popasał ani miss świata… Ot, ubocz jakaś, chociaż w środku Polski prawie bez mała. Tyle że ubocz sporawa, do niedawna sprawna, do niedawna dynamiczna i do niedawna korzystnie gospodarująca – od czasu, gdy dwaj przedsiębiorczy włókniarze z Saksonii – herren Krusche und Ender – założyli i z sukcesem rozwijali manufakturę bawełnianą. Fartownych biznesów w mieście zresztą było więcej: tkalnia wełny i szwalnia gustownej odzieży, wędliniarnia spora, fabryczka noży (spokojnie, tokarskich – ma się rozumieć), tkalnia bandaży na cały Układ Warszawski, fabryka żarówek (Polam i wszystko Osram), duża papiernia, wytwórnia pigułek na wszelkie boleści (dlaczego pabialgina nazywała się PABialgina?), młyn gigantyczny (pamięta ktoś jeszcze aromat kawy zbożowej Dobrzynka?), fabryka walców – wprawdzie drogowych, ale zgrabnych i sprawnych jak te do tańca…
Dla mnie Pabianice zawsze w pierwszej kolejności kojarzą się z… kasztanami. Rok mógł być 1954 – wczesna jesień. Tata pracował w radiu i pewnego dnia zabrał mamę, młodszego brata i mnie wozem transmisyjnym (takim polowym studiem nagrań na ciężarówce) na wypad do Pabianic, gdzie realizował jakąś audycję. Na miejscu on wziął się do roboty z technikiem dźwięku, zapewne z panem Staszkiem Kapcem, a my z mamą poszliśmy na spacer do parku. Na czystym i pustym bulwarku nad jakimś kawałkiem wody karmiliśmy kaczki i zbieraliśmy kasztany – setki świeżych i błyszczących, do przerobienia na armię zapałczanych ludzików. I tyle pamiętam. Potem miałem stamtąd kumpli w budzie, kolegów na studiach, wykonywałem dziesiątki dziennikarskich zleceń w tamtejszych pejzażach, z tamtejszymi ludźmi. A przez ostatnich kilkanaście lat mej wachty w redakcji „Expressu Ilustrowanego” co piątek redagowałem i łamałem w komputerze dodatek sobotni dla Pabianic i okolicy, który nazwaliśmy optymistycznie „Bliżej Ciebie”. Więc co nieco wiem i pamiętam. Zresztą z miejsca, w którym mieszkam, do centrum Pabianic jechało się tramwajem 41 (gdy jeszcze kursował) krócej niż na Bałuty czy na Widzew. Teraz samochodem jeszcze szybciej – gdyby powód był. Ale już nie ma. Nawet sentymentalnego.
I wtedy pojawił się ten Barys – debiutant, filologii polskiej magister i student prawa, z Pabianic i podobno Pawlikowic (po uśrednieniu koordynatów okaże się, że i tak z Bychlewa…). Napisał te swoje „Kości, które nosisz w kieszeni” – nie bardzo wiedząc, co mu z pisania wyjdzie. Tę chwiejność zamiaru widać w gotowym produkcie. Chwiejność, która jest uroczą ( i wcale nie dyskwalifikującą – przeciwnie) cechą debiutantów; później już nie. Poszło o to, czym właściwie (gatunkowo) „Kości…” mają być. Temperament obserwacyjny Barysa i umiejętność społecznej werbalizacji rezultatów tych „podglądów” mogły go pokierować w stronę wielkiego reportażu demaskatorskiego, obnażającego zafałszowane stosunki społeczne, odkrywającego prawdziwą naturę patologii i przyczyny zła. Tak, Barys objawił ewidentny talent dziennikarski. Ale go nie spożytkował. No bo gdzie? W małym lokalnym pisemku? Na internetowym portaliku? Tam się robi opakowania do ogłoszeń i prowokacje do klikania. Czterdzieści lat temu miałem do czynienia z podobnej miary talentem, który się sam nieomal dokładnie, precyzyjnie oszlifował. Notabene też z Pabianic. Ale wtedy miałem do dyspozycji poważną, cieszącą się sporym autorytetem na ponadlokalną miarę, platformę publikacji takich tekstów. I ta okoliczność pomogła wypromować moje odkrycie. Barys musiał poradzić sobie sam i nieco inaczej…
Ale wprzódy powinien coś zrobić ze swoim pisarskim odkryciem… Innymi słowy: poszukać formy odpowiedniej dla intuicyjnie jeszcze, ale dobitnie (może nawet dokuczliwie) domagającej się ujścia ekspresji. Na początek musiał wyzwolić się z narzucającej się (ale i ograniczającej) formuły autobiograficznej. Nurt literacki, uprawiający tzw. dziecięctwo, jest dość powszechny (nie tylko u nas, lecz globalnie). Każdy prawie debiutant uważa za konieczne (i stosowne) – zanim cokolwiek od siebie powie – rozliczyć się z przeżyciami, traumami i boleściami dzieciństwa. Bo mniema, że to najlepsze, co mu do głowy przychodzi (zresztą prawie każdemu nic innego nie przychodzi…), gdy już postanowi pisarzem zostać. Najczęściej zresztą dzieciństwo w sposób naturalny jest jedynym doświadczeniem, jakie początkujący ma w bagażu. I nic w tym złego ni nagannego. Barys wszelako nie wpadł w autobiograficzną pułapkę dziecięctwa, choć na dziecięctwie swą fabułę pobudował. Jak to zrobił? Zdekonstruował i zrekonstruował siebie w roli narratora. Zmienił płeć – został małą dziewczynką – jaką zresztą każdy jest u początku swego.
W Pabianicach to nic nowego – to konieczność poniekąd atmosferyczna. Od czasu filmu Roberta Glińskiego „Cześć, Tereska”. Grającą tytułową rolę aktorkę-naturszczycę – Olę Gietner – znał tu prawie każdy. Mijał na ulicy, w jakiejś bramie, na którymś podwórku, przed osiedlowym samem, w drodze do szkoły (to rzadziej…). Od tamtego filmu (i jego sukcesów) każdemu wydaje się, że dziewczynka l e p i e j opowiada. Coś w tym chyba jest. Dlatego „Kości…” opowiada Ula – nastolatka z dwojgiem rodzeństwa, mamą na kasie w „Biedrze” i „tatusiami” tylko dochodzącymi, z dużą częstotliwością zmiennej. Barys płynnie i precyzyjnie wszedł w tę rolę – to jedna z dwóch najfajniejszych kreacji w „Kościach…”. A druga? To jeden z wątków „cmentarnych” – czyli próba Uli, by zaprzyjaźnić się z Marianną Kindler – zmarłą w 1935 roku rówieśnicą, piętnastolatką z ironicznie uśmiechniętego nagrobnego posągu. Panie Barys – iskra pana dotknęła boża – ot, co. Toż to czysty „marquez” – metafizyczny, magiczny, transcendentalny. A wigilia z duchami? Nie chcę spojlerować – ale to po prostu literackie szaleństwo…
I w taki oto sposób autor skręcił od pospolitego skądinąd reportażu społeczno-autobiograficznego w stronę powieści metarealistycznej. Skręt okazał się ostry, ale ustany. Z młodzieńczego buntu, antystrukturalnego manifestu zrobił się wnikliwy raport stanu ducha okaleczonej społeczności, która niby jest u siebie, ale to „swoje” to pustynia. Żeby zarobić, uczyć się, zabawić, coś kupić, dowartościować się, pokibicować – muszą jechać. Niedaleko, ale jechać. Doprawdy, beznadziejny pomysł na życie… Gdyby nie ta ucieczka w magię, zostałby sam gruz utraconych możliwości, sam smród zetlałych perspektyw. Można i z tego zrobić literaturę, ale debiutant niech się wystrzega. Lepiej zastosować unik praktykowany przez starych farmaceutów, czyli magiczny chwyt, zwany massa tabulettae. W recepturach kręcenia piguł kiedyś podawano, ile też neutralnego dla organizmu gipsu czy też innego jakiegoś krzemianu dosypywano, by ukręcić okazałą pigułę. Trzeba było bowiem ujawnić, ile nośnika przypadało na leczniczą porcję prawdziwego medykamentu. W literaturze to działa podobnie – nie samo gorzkie, trochę magicznej massy też…
Więc Barys jest dobry. Ale nie tak, by darować mu test drugiego podejścia. Nie mogę zatem się doczekać, co z niego wyrośnie. Przydałoby się coś udanego. On sam jest wiele wart, a i przy okazji Pabianice zasługują na jakiś sukces wreszcie. Z paszportem „Polityki” można już przekraczać granice. Lecz uważać należy, by iść w dobrym kierunku. Co nie znaczy, że po przetartym, czy po cudzych śladach. Przeciwnie.
Tomasz Sas
(28 02 2022)
P.S. Nie udało mi się tylko zyskać pewności, czy Pabianice są kobietą? Mam podejrzenia, ale niewystarczające. Patrycjo, pomóż… TS.
Brak komentarzy