Bowie w Warszawie

28 stycznia 2022

Dorota Masłowska 


Bowie w Warszawie
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2022

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 3/5

Między Moskwą a Berlinem cóś sobie leży…

Pisanie na scenę tak po prostu – w formule rozpisanej na akty, sceny, postacie dramatu i kwestie przez takowe wypowiadane, w formule rozpisanej na didaskalia, dialogi, monologi, zbiorowe wymiany zdań, chóry i poboczne komentarze tudzież zakulisowe „rozszerzacze rzeczywistości i wyobraźni” – nie jest ostatnio rozpowszechnionym wśród PT Literatów Polskich Płci Obojga zajęciem twórczym. Epoka pisania na scenę praktycznie skończyła się równo ze śmiercią Mrożka (2013), Głowackiego (2017) czy, powiedzmy, takiego Pilcha (2020) – autora jednej wprawdzie sztuki scenicznej, ale za to niezgorszej („Narty ojca świętego” – 2004). Co tu ukrywać: pisywanie dla teatru stało się zajęciem zanikającym. Po pierwsze dlatego, że wymaga osobnego warsztatu i specyficznego talentu, nie całkiem tożsamego z talentem do pisania w ogóle. A ten (talent znaczy) jest jak duch – flat ubi vult… Nad głowy współczesnych piszących po polsku jakoś „wionąć” nie chce. Dość powiedzieć, że obecnie najwydajniejszym i najlepszym pisarzem scenicznym jest… reżyser filmowy z zawodu – Juliusz Machulski, autor grywanych tu i ówdzie w teatrach oryginalnych komedii krajowego wyrobu, cieszących publiczność w powodzi importowanych tekstów i tzw. formatów. A poza tym… W antyszambrach dyrektorów teatrów i antreprenerów jakoś nie wysiadują tabuny wygłodniałych autorów ściskających w dłoniach rękopisy (wróć: dziś dzierżą w łapkach eleganckie pendrive’y). Bo z drugiej strony…

Z drugiej wszakże strony PT Teatr Polski na deficyt tekstów scenicznych wcale nie cierpi. Państwo dyrektorostwo mają bowiem graniczące z pewnością, płynące z wielu doświadczeń przekonanie, że polskie nazwisko na afiszu (jeżeli nie ma nijakiego nobla czy „najki”) gwarantuje frekwencyjną plajtę po najwięcej dziesięciu wzlotach kurtyny. Zresztą i tak teatry na ogół nie mają ani pieniędzy, ani dość determinacji, by zaryzykować premierę nowego tekstu, nowego autora. Reżyserię zaś uprawiają artyści wszechmocni, którym wydaje się, że nieobce są im tajniki posługiwania się słowem pisanym, przeto „omnibusują” w swych teatrach – już to „nadpisując” branym na warsztat autorom (nawet klasyków, nawet starożytnych Greków ten proceder nie omija) swoje didaskalia, swoje wizje, interpretacje, choreografie, wskazówki inscenizacyjne. Ba – czasem uwielbiają palimpsesty – na „przestarzałych” rzekomo tekstach (i pomyśleć, że kiedyś słowo było w teatrze nienaruszalną świętością…) wpisują własne „poprawki”. Doszło do tego, że teatry zatrudniają na etatach tzw. dramaturgów, których zadaniem jest nadawanie strawnej formy reżyserskim erupcjom intelektów, powściąganie ich i sprowadzanie do postaci akceptowalnych akustycznie tudzież wizualnie.

W tej sytuacji deal, do którego doszło między pisarką Dorotą Masłowską a stołecznym Teatrem Studio, jawi się jako coś osobliwego, wyjątkowego. Oto dwie równoprawne strony zawierają umowę o dzieło (w pierwotnym, czystym rozumieniu słowa) – jedna strona zobowiązuje się napisać, a druga – zapłacić (przynajmniej tak zakładam…) i wystawić na scenie rzeczone dzieło. No, fenomen prawny i literacki zarazem! Nie znam oczywiście szczegółów, więc nie wiem, czy umowa była raczej ramowa, czy raczej szczegółowa, więc czy zamawiający określił z grubsza temat i jakieś inne imponderabilia, czy też może kupował kota w worku, gotów wystawić Masłowską za samo nazwisko, o czymkolwiek by napisała – tak dalece ufał magii jej „firmy”. Zakładam wszakże, mając przed sobą rezultat umowy, że w grę wchodził wariant „kota w worku” – albowiem nie przypuszczam, by ktokolwiek w teatrze (nie tylko w tym jednym – w każdym innym) miał tego rodzaju wyobraźnię, by zaordynować choćby tylko trochę podobny pomysł scenicznego komediodramatu w trzech aktach, z umiarkowanie liczną obsadą i tysiącem zobowiązujących didaskaliów natury sine qua non – czyli bez uwzględnienia takowych – niewystawialnego…

Więc cóż takiego sprzedała teatrowi Masłowska? Historię starą jak świat – czyli mnumbo w stokrotkach, owinięte w to świstacze sreberko… Kto usilnie potrzebuje poznać sens słowa „mnumbo”, niech zajrzy do słownika kolokwializmów, trywializmów i wulgaryzmów języka suahili. Fabuła Masłowskiej jest dramaturgicznie skomplikowana w aspekcie postulowanej usilnie przez teoretyków tekstów scenicznych jedności miejsca, czasu i akcji. Kilka jest bowiem płaszczyzn opowieści, z których jedne spotykają się, przecinają i w końcu znoszą, a inne wcale nie. Można za tym nadążyć, bo fabularnie Masłowska nie udaje się za daleko, ale dla samej inscenizacji może być problem. Na szczęście Masłowska zadysponowała na scenę jednoosobowy chór (w stylu greckim – zaiste, powiadam wam) w postaci kobiety sprzątającej w nieokreślonym wieku i określonym kostiumie, niejakiej pani Nastki, metaforycznie, symbolicznie i trochę transcendentalnie pojawiającej się, gdzie trzeba akurat i gdy trzeba. Natomiast w kwestii tzw. decorum – czyli jedności akcji i użytych do jej zwerbalizowania środków wyrazu (czyli języka, stylistyki, formy…) – Masłowska jak zwykle bez zarzutu. Na ringu stylistyczno-językowym Masłowska walczyć może tylko z cieniem własnym, bowiem ona „chodzi” w innej – wyższej wadze, innej lidze, niż cały zasadniczy trzon osobników piszących i publikujących płci obojga w języku polskim. Jeżeli Masłowskiej kiedyś coś się nie uda, to na pewno nie język; ten ofiarą ewentualnej nieudaczności padnie ostatni, jeżeli w ogóle padnie…

Zresztą sami się zorientujecie w trakcie lektury. Masłowska używa z dużym wdziękiem codziennej, kolokwialnej, plebejskiej frazy i postproletariackiego słownictwa, „zaciągniętego” (to termin gastronomiczny) słodko-kwaśną zasmażką aspiracji (rodem z medialnego, głównie telewizyjnego bełkotu). Ale zdarza się jej też spożytkować (i sparodiować) bełkoty profesjonalne – na przykład dialekt krytycznolitercki (skądinąd fenomenalny – tak jakbyśmy już gdzieś podobne teksty czytali…). Albo cymelia z żargonu milicyjnego… W sumie – obcowanie z językiem i techniką Masłowskiej to najlepsze, co się może podczas lektury „Bowiego…” przytrafić. Bo co do wrażeń estetyczno-intelektualnych – może być problem. Godzi się jednak zauważyć, że mikrokosmos dramaturgiczny Masłowskiej odwzorowuje w pigułce jakieś większe struktury, gigantyczne agregaty – kawał Polski na przykład, ze wszystkimi rzeczami i personami, jakie do niej przynależą. A to już jest epistemologicznie ciekawe, bowiem Masłowska jest mistrzynią intelektualnego skrótu poznawczego, dzięki któremu pars pro toto staje się jedyną uprawnioną techniką rozpoznawania i rozumienia rzeczywistości.

Nie chcę zdradzać z przebiegu akcji zbyt wiele (bo i sam przebieg w istocie jest niewielki…), ale zaznaczyć wypada, o co w całej intrydze chodzi. Chodzi o to, że po Warszawie grasuje niejaki Dusidamek, gwałciciel z Mokotowa, obezwładniający kobiety przy użyciu szalika w śnieżynki z obcojęzycznym napisem SKI, by je potem dość brutalnie wykorzystać. Że z Mokotowa – to nie powód, by nie bały się go babki z Białołęki, Grochowa, Żoliborza czy jakiej innej Woli. Więc się boją, a milicja obywatelska jak to ona – lata z pałami po mieście i nie wie, jak się do łapania Dusidamka zabrać. Plutonowy MO Krętek Wojciech też w zasadzie nie wie, ale swoje frustracje wylewa na karty ścibolonego nocą (zresztą z pewną taką literacką wprawą) pamiętnika, a wysmarowanej kremami żony już mu się nawet nie chce chędożyć. Co innego ta panienka zdjęta z mostu, co z zamiarem i w celu samobójczego skoknięcia do Wisły bujała się za barierką. Panienka, o imieniu Regina, ma skądinąd życie nieciekawe. Matka Reginy (o imieniu bodajże Maryjka) i jej siostra Wacia kończą właśnie wojnę trzydziestoletnią, zaczętą w w popowstaniowej mordędze, gdy rodzinny dom odnalazły sfajczony, a Maryjka na własnych plecach dotaszczyła do Otwocka (tymczasowej przystani) jedyny ocalały mebel – wytworny nachtkastlik. No i teraz właśnie mocno sfatygowany mebelek jest uroczyście zwracany Matce przez siostrę Wacię, która przed laty bezczelnie grata zawłaszczyła… Tymczasem Regina, panienka tyleż urodziwa co głupia, a przy tym nudna i znudzona, szurnięta ze „studiów” w nauczycielskim studium (za niemanie frekwencji), stara się o pracę w księgarni na żoliborskim placu Komuny Paryskiej, a o rękę Reginy (z całą resztą – ma się rozumieć) stara się dennie nieatrakcyjny, ale obiecująco zamożny plantator pieczarek, niejaki pan Kozełko. I to by było na tyle…

Przyznacie, że nie jest to fabularne mistrzostwo świata… Ani nawet wice. Nie byłoby też mistrzostwem dramaturgicznym, gdyby Masłowska nie wpadła na genialny pomysł wstawienia w tok zdarzeń osobliwej komentatorki-chórzystki, czyli kobiety sprzątającej (kompulsywnie, wszystko i wszędzie…) – pani Anastazji Ładczuk. Jej narracyjno-interwencyjne monologi już to naprawiają – w stylu deus ex machina – tok narracji, już to prostują jej ścieżki znaczeń, już to komentują z przenikliwą wprawą życie własne i cudze. I to jak! Pani Nastka mistrzem Polski jest. Gdyby nie ta postać metafizyczno-magiczna, zamawiający dzieło miałby niechybnie prawo wykonawczyni dzieła dzieło owe bezpowrotnie zwrócić, domagając się naturalnie zwrotu zaliczki, zaś obietnicy dokonania poprawek tekstu – wcale nie. Ale dopiero drugi chwyt (tym razem czysto marketingowy…) ulepszający intrygę nadał dziełku Masłowskiej znamiona genialności.

Otóż wedle miejskiej legendy w połowie lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, w środku dekady Gierka, z pociągu relacji Moskwa – Berlin, w miejscowości opisanej na mapach jako „Warsaw”, na dworcu nazywanym „Gdańskim”, podczas przedłużającego się postoju wyskoczył na peron trochę skacowany, sponiewierany gwiazdor rocka, wielki muzyk brytyjski, znany jako David Bowie. Szparko ruszył w miasto, chcąc na własne oczy zobaczyć, gdzie go los rzucił. Dotarł podobno do wzmiankowanej już księgarni na placu Komuny Paryskiej (przedtem i dziś znów Wilsona), gdzie rzekomo nabył drogą kupna (za co?) płytę winylową typu longplay z polish folk music – nagraniami Zespołu Pieśni i Tańca „Śląsk” mianowicie. Po co? Czort znajet… Legenda nic nie objaśnia. Ale z tego nic nieoznaczającego incydentu Masłowska w przypływie geniuszu uczyniła klamrę (a może klapę?) otwierająco-zamykającą jej komediodramat. Skuteczność tego zabiegu niech każdy ocenia na własną rękę; mnie się podobało – takie to zwariowane, zuchwałe, nieco dekadenckie i – wbrew mocnym pozorom tudzież podejrzeniom – bezpretensjonalne.

Tomasz Sas
(28 01 2022)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *