Lucia Berlin
Wieczór w raju
Przełożyła Dobromiła Jankowska
Grupa Wydawnicza Foksal
– wydawnictwo wab,
Warszawa 2020
Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 3/5
Dyskretna nuta chanel numer pięć…
Wszystkie ciotki przylatujące z Ameryki ciągnęły za sobą smużkę tego zapachu. Flakony kupowały w strefach wolnocłowych w Idlewild (lotnisko bardziej znane jako Kennedy Airport…) na O’Hare, waszyngtońskim Dullesie czy Hartsfield w Atlancie, jak już się odprawiły za żelazną kurtynę. Kupowały number five, bo „nosiła” go sama Marilyn Monroe, a w obliczu podróży za ocean i spotkania z familiantami ich własne kosmetyki z supermarketu Searsa wydawały się nagle jakieś prostackie. Jedna tylko ciotka intensywnie pachniała jackiem daniel’sem i tłumaczyła, że boi się latać… Ciociu – niepotrzebnie; i tak wiedzieliśmy, jak to było naprawdę… Zresztą i ona nosiła chanelkę w torebce ze skóry aligatora.
Lektura opowiadań Lucii Berlin przypomniała mi tamte zapachy. Burbon i chanel, chanel i burbon. I saksofonowe solówki Coltrane’a. I smak coca-coli tudzież solonych peanuts. I terkot wyszczerbionego, ale wciąż ostro golącego remingtona. I magazyn ilustrowany „Ameryka” na błyszczącej, białej jak śnieg, pachnącej kredzie. I „Rio Bravo” oglądane w kinach na przedmieściach po raz piętnasty czy tam dwudziesty (bo koleżanka z klasy kochała się w Rickym Nelsonie i potrzebowała eskorty, a zobowiązania towarzyskie zwykła spłacać w nader przyjemnej formie, z młodzieńczym entuzjazmem…).
Lucia Berlin to brakujące, zaginione (ale chwalebnie odnalezione) ogniwo pośrednie łańcucha ewolucji amerykańskiej prozy. Lucia Berlin była produktem niesłychanej i szybko postępującej proliferacji klasy średniej – w tym upowszechnienia edukacji na poziomie średnim – tzw. high schools, czyli na nasze: licealnym. Dostępnej także dla dziewcząt (na razie, w latach czterdziestych i pięćdziesiątych – tylko białych…). I to masowo. Podobnie jak egalitarne stały się uniwersytety; oczywiście nie te z Ivy League czy czołówki Zachodniego Wybrzeża (Stanford, UCLA, Berkeley). Tam wciąż barierą jest pieniądz. Ale reszta – te tysiące małych i niezbyt „uczonych” college’ów i uniwerków, oferujących bakalaureaty za pieniądze, na które cię stać – produkowała miliony pretensjonalnych absolwentów i absolwentek, z których połowa znikała z rynku pracy, bo wychodziła za mąż i rodziła dzieci…
Lucia Berlin formalnie nie należała do tamtego grona. Przeszła swoją – indywidualną i krętą – ścieżkę kariery osobistej, zdecydowanie różniącą się od typowej drogi amerykańskiej dziewczyny. Ale czy aż tak bardzo? Gdy ogarnąć rezultat – to pewno nie, nie za bardzo… Urodziła się w 1936 roku w górniczym (tak, tak – złoto!) miasteczku Juneau na pacyficznym wybrzeżu północnokanadyjskim (formalnie należącym, jako taki osobliwy „język” enklawowy, do terytorium stanu Alaska), gdzie jej ojciec pracował akurat na kontrakcie inżyniera górnika. Trzynaście lat później, po wojennej przerwie, tatę z rodziną wywiało aż do Chile, skąd Lucia wróciła w 1954 roku (po sukcesach towarzyskich, fantazyjnej inicjacji seksualnej i z gruntowną znajomością hiszpańskiego…) na studia do Albuquerque, na Uniwersytecie Nowego Meksyku. Ale zanim przebrnęła przez studiowanie literatury, już była zamężna i miała dwóch synów; dyplom musiał poczekać do 1968 roku, po trzecim… rozwodzie. Pierwszy mąż zmył się, zanim urodził się ich drugi syn. Lucia w wirze życia towarzyskiego w Albuquerque poznała poetę Eda Dorna oraz jazzmanów Nortona i Berlina. Za pianistę Nortona wyszła za mąż i wyjechała z nim i synami do Nowego Jorku. Ale ułożyło się im kiepsko, więc uciekła do Meksyku z saksofonistą Berlinem. Miała z nim kolejnych dwóch synów, ale Buddy Berlin wpadł w nałóg narkotykowy, więc Lucia sama, z czwórką chłopaków, wędrowała po Południowym Zachodzie w poszukiwaniu przystani całe lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte imając się osobliwych zajęć i przedsięwzięć, ale przede wszystkim walcząc (skutecznie!) z własnym alkoholizmem. W 1994 roku wspomniany już poeta Dorn zaprotegował Lucię na Uniwersytecie Stanu Colorado w Boulder; dostała tam dwuletni kontrakt wizytującego pisarza w szkółce kreatywnego pisania. Na zakończenie kontraktu studenci i absolwenci przyznali jej laur najlepszego nauczyciela, a władze uczelni dały stały etat associate professora. Wycofała się z nauczania pisarstwa w 2000 roku, gdy przegrała walkę z wyjątkowo wredną skoliozą, która męczyła ją od dzieciństwa. Zmarła w 2004 roku, dokładnie w dniu swych 68. urodzin…
Pisała właściwie całe życie. Drukowała opowiadania w periodykach szacownych, z tradycjami (m. in. w bostońskim „Atlantic Monthly”) – i pismach efemerycznych, kontrkulturowych; opublikowała sześć tomików z krótkimi formami. Łącznie za jej życia drukiem wyszło 76 opowiadań. I… żadnego przełomu w literaturze teksty pani Berlin nie spowodowały. Ot, uznano je za przeciętne wytwory prowincjonalnej pisarki, spełniające kryteria drukowalności. Ale bez przesady… W kraju upowszechnionej edukacji, gdzie dostęp do narzędzi literackich jest nader łatwy, procent piszących teksty nadające się do druku w zasadzie rośnie – takie prawo statystyki… Więc nazwisko Berlin zajmowało po parę linijek w almanachach, antologiach i kronikach literackich – ale bez nadmiarowej atencji. No cóż, była, pisała…
Dopiero wydany w 2015 roku tom opowiadań „Instrukcja dla pań sprzątających”, uskładanych z archiwum pisarki przez synów i sklecony przez redaktorów wywołał szok, awansując do rangi pierwszorzędnego wydarzenia literackiego. Czy to były jakieś inne teksty – z tajnej teki? Nie, niektóre (podobnie jak część zawartości „Wieczoru w raju”) były już drukowane. Co się zatem stało? No cóż – krytyka literacka w USA oraz tamtejsze kręgi (skądinąd wcale niemałe…) czytającej publiczności regularnie wstrząsane są paroksyzmami poznawczymi w związku z trwającym od lat (a w zasadzie od epok Twaina, Fitzgeralda, Faulknera i może Hemingwaya) poszukiwaniem (i oczekiwaniem na takową) Wielkiej Amerykańskiej Powieści – a może nawet szerzej: Wielkiego Amerykańskiego Tekstu Literackiego… W 2015 roku kolejny z tych paroksyzmów poszukiwawczych wielkiego amerykańskiego tekstu literackiego skoncentrował się na potrzebie formy: ascetycznej, zwięzłej, nie okazującej emocji, z lekko chropowatą fakturą, z narracją niestroniącą od wizji życia jako pasma nieustannych katastrof, relacjonowanych beznamiętnie, bez zróżnicowania uczuciowego, bez napięć i z dystansem.
Teksty Lucii Berlin weszły w ten krąg – zaczęły pasować do postulatu penetracyjnego krytyki. Przypadkiem. Oczywiście opowiadania te ze względów formalnych nie wchodziły w krąg zainteresowań tropicieli WAP czy WATL. Ale ich wysoki poziom zbieżności z oczekiwaniami krytyki wzbudził entuzjazm… Patrzcie – ktoś już pisał tak, jak chcielibyśmy, by wreszcie sporządzono WAP czy tam WATL. Na fali tego entuzjazmu Berlin stała się kultowa. Zasłużenie. Zaprawdę bowiem powiadam wam, że te opowiadania godne są i lektury, i namysłu. Nie ulega wątpliwości, że artystycznie spełniają potrzebę osobliwości – są bowiem eskapadą w niezbadane rejony duszy amerykańskiej, rejony opanowane przez znękane życiem kobiety, borykające się z problemami egzystencjalnymi, wychowawczymi i osobistymi (pociąganie z butelki jawi się najważniejszym z nich…) – gdzieś na prowincji, na takich zadupiach, o jakich nikomu się nie śniło. A do tego zmagające się z samotnością – ich mężczyźni odpadają bowiem na ogół ze wspólnego życia na dość wczesnych etapach.
Głos Berlin jest głosem kobiety ze wspomnianej tu już klasy średniej, oszukanej i sponiewieranej przez american dream. Ale zawsze gotowej, by bronić pazurami wszystkiego, co się z katastrofy tego snu udało uratować. Gotowej, by nie rozpaczać, tylko iść dalej. Wbrew pozorom ascetyczności, narzucanym przez formę, jest to proza gęsta, nasycona i nad wyraz intensywna. Ale to da się wyczuć dopiero po lekturze, zwieńczonej dłuższym namysłem – niewykluczone, że namysłem zintensyfikowanym szklaneczką burbona. Zresztą przeczytajcie sobie „Boże Narodzenie. Teksas 1956”. Zrozumiecie, co mam na myśli…
Zalecam – za dwa lata nikt już znów nie będzie pamiętał o Berlin. W ringu walki o WAP zostaną po staremu Auster, Pynchon, Chabon i Sedaris – daj im, panie, nadzieję…
Tomasz Sas
(8 01 2021)
Brak komentarzy