Manuela Gretkowska
Faworyty
Wydawnictwo Znak litera nova, Kraków 2020
Rekomendacja: 2/7
Ocena okładki: 4/5
Życie płciowe ciołka matołka…
Zapach spermy, krwi (miesięcznej, porodowej czy wydobytej na zewnątrz ciała w rezultacie zdarzeń gwałtownych, z użyciem narzędzi), gówna, potu i innych ludzkich wydzielin – pomieszany z zapachem ingrediencji używanych masowo dla zneutralizowania tamtych woni… Te „Faworyty” po prostu śmierdzą. Pisanie powieści historycznych bądź tylko upozowanych na historyczne, wymaga specyficznych umiejętności, także olfaktoryjnych. Ale mniejsza z tym. Zasadniczy dylemat z historią jako tworzywem literackim nie polega na pytaniu, czy w ogóle można i warto dziś pisać powieści historyczne – bo ta odpowiedź jest jasna. Można, a nawet trzeba. Jak ktoś umie, niech pisze. Jak nie umie, też niech pisze. W końcu gwarancje wolności słowa to nie w kij dmuchał. Kimże jesteśmy, by czegokolwiek komuś zabraniać, albo i nie zabraniać? Jedynym ograniczeniem jest los nieszczęsnych drzew, rżniętych na papier… Stąd tylko apel do wydawców o mniejsze oczka w sieciach.
Zasadniczy dylemat powieści historycznej polega na pytaniu – jak ją pisać? Odpowiedzi jest kilka. Najprostsza (choć niewolna od zakrętasów i pułapek) – pisać po bożemu, najlepiej „sienkiewiczem” (bo „kraszewskim” to chyba już nie; za duży obciach…). Oczywiście z maksymalnie dopuszczalną dozą idealizacji – wszystkiego: bohaterów, archaizowanego sztucznie języka, sytuacji i fabuły, dekoracji tudzież pomniejszych imponderabiliów, a osobliwie zaś patriotycznych frazesów… Na drugim krańcu są autorzy powieści historycznych lub rzekomo „historycznych”, używający współczesnego języka (z kurwami o całkiem dzisiejszej gęstości pojawiania się w tekście), z turpistyczną skłonnością do okropieństw, bebechów, fekaliów, naturalistycznych opisów stanów fizjologicznych i – samą historię traktujący jako igrzysko namiętności, zbrodni, zdrady, gwałtu, morderczego okrucieństwa, perwersyjnego seksu, cynicznych intryg, zbójeckiej przemocy i aktów tchórzostwa – rzadziej odwagi…
Pomiędzy tymi skrajnościami kwitnie wielonurtowy, wielokolorowy łan literatury historycznej i pseudohistorycznej, uprawiany przez dziesiątki autorów płci obojga – od solennych historiozofów po ekstrawaganckich kapłanów nurtu fantasy, korzystających z historycznego sztafażu, rekwizytów i klimatów… Mówiąc „autorów”, mam na myśli nie tylko wielkich i średnich majstrów literackich oraz tzw. porządnych rzemieślników – sięgam też czule aż po tuzinkowych romansopisarzy i normalnych grafomanów; mają-ci bowiem oni niemały udział w eksplozji i proliferacji literatury historycznej. Pozostaję z nadzieją, że moi czytelnicy poruszają się z pewną taką wprawą po ruchomych grzęzawiskach literatury historycznej. I dostrzegają oraz rozumieją różnicę między subtelną frazą, logiką wywodu, gładkością języka i pomysłowością intrygi u takiego Józefa Hena na przykład – a rąbanką uprawianą przez niejakiego Jacka Komudę – płodnego i niepowstrzymanego partacza na bujnej niwie XVII-wiecznych (i nie tylko) dziejów Rzplitej…
A gdzie w tym wszystkim jest Manuela Gretkowska? W samym środku jest… Bo obrała pejzaż dla swej narracji dość libertyński, swobodny w zakresie obyczajów, technologii i emocji – po prostu perwersyjny seks tudzież monstrualne popisy pijackie oraz kurewskie intrygi i prymitywną, chamską rozrywkę. No i pięknie – ona może. Bo potrafi.
Jest rok 1767. Cztery lata wcześniej wraz ze śmiercią króla Augusta III Wettyna formalnie dobiegła końca tzw. epoka saska, choć mentalnie nie skończyła się nigdy – do dzisiaj trwa w najlepsze i jeszcze potrwa; jej atrakcyjność tak bowiem doskonale zestroiła się z zakamarkami polskiej duszy, że saskie z rodowodu elementy kultury, umysłowości i tzw. charakteru narodowego (używam tego pojęcia wyjątkowo, bo pasuje do klimatu trwałości saskiej epoki, ale w zasadzie uważam, że nic takiego jak charakter narodowy nie istnieje) wciąż da się zidentyfikować w życiu codziennym Rzeczypospolitej około roku 2020… Ale mniejsza z tym.
Jest rok 1767. Przed trzema laty szlachta polska w trybie tzw. wolnej elekcji (to sformułowanie to w sensie dosłownym gruba przesada – ani nie była ona wolna, ani nie była elekcją, czyli wybieraniem) – ostatniej zresztą w historii Rzeczypospolitej (o czym jej uczestnicy oczywiście nie mieli pojęcia…) obrała swoim królem trzydziestodwuletniego Stanisława Antoniego Poniatowskiego herbu Ciołek, stolnika litewskiego (urząd to był dworski, sam w sobie tylko ozdobny, bez jakiegokolwiek faktycznego znaczenia), członka (ale drugorzędnego, po mamusi…) arcywpływowej i wielce majętnej Familii Czartoryskich, młodzieńca bywałego w Europie, stosunkowo nieźle wyedukowanego, w zasadzie ubogiego i w zasadzie nieprzygotowanego do rządzenia – nawet w tych ograniczonych warunkach, jaki stwarzał ustrój Rzeczypospolitej. Jego protektorzy i promotorzy mogli być pewni tylko jednego: że będzie posłuszny i się nie zbuntuje…
Najważniejsza promotorka tej elekcji za nic miała polityczne tudzież intelektualne predyspozycje swego kandydata – za to we wdzięcznej pamięci zachowała inne jego kwalifikacje. Poznali się w 1755 roku, gdy młody stolnik litewski odwiedził Petersburg i na dworze carskim został jej przedstawiony. Ona – wtedy dwudziestosześcioletnia – urodzona w Szczecinie jako Zofia Fryderyka Augusta von Anhalt-Zerbst, księżniczka z saksońsko-anhalckiej dynastii (sporej, ale raczej bez znaczenia i wpływów), od dziesięciu lat była żoną (przeszła na prawosławie i nazwała się Katarzyną…) następcy tronu Romanowych, niejakiego Piotra III, najbardziej odrażającej kreatury, jaka kiedykolwiek w trzystuletnich dziejach tej dynastii zasiadła (na szczęście na krótko) na tronie imperium. Płomienny romans Antosia Poniatowskiego (pod takim imieniem go powszechnie znano i nazywano w Europie) z cesarzewiczową Rosji trwał ze trzy lata (długo jak na obyczaje Katarzyny); mieli nawet córeczkę. Było burzliwie, a sam Poniatowski omal nie przypłacił tego związku… utratą męskich klejnotów i to z ręki carskiego małżonka-rogacza. Katarzyna – od kilku lat jedynowładna caryca (swego męża kazała po prostu zamordować – w 1762 roku) miała wobec Polski dalekosiężne plany i pokładała nadzieję w posłusznej wdzięczności swego niegdysiejszego kochanka… Nadzieja nadzieją, ale do jej podtrzymania miała na podorędziu dwa skuteczne narzędzia: z jednej strony budżet w rublach (a rubel stał wtedy wysoko, nie to co dziś…) w zasadzie nieograniczony, a z drugiej – ekspedycyjny korpus porządkowy, czyli jakieś siedem do dziesięciu tysięcy gwardiejskich sztykow nawostrionych i kozackich szaszek… Na miejscu, wewnątrz granic Polski. No i zręcznego, cynicznego ambasadora.
Antoś tymczasem (nakładając koronę przybrał imiona Stanisław August…) wciąż liczył na powrót (w sensie fizycznym, najzupełniej dosłownym) do młodzieńczej miłości. Choć miał wyraźnie zakomunikowane, że to koniec z tym romansem. No i wprawiał się w praktycznym rządzeniu, robiąc drobne kroczki modernizacyjne – nie tyle w sensie ustrojowym, co raczej cywilizacyjnym, troszkę tę jego Polskę przybliżające do Europy. Nic wielkiego: gazeta, teatr, szkoła kadetów, reforma monetarna… Takie tam. Na poważne reformy nie było klimatu ani przestrzeni. Z jednej strony wiecznie pijana, wisząca u pańskich klamek i ciemna brać szlachecka żadnych zmian sobie nie życzyła. Z drugiej – nie przewidywała takowych umowa rosyjsko-pruska, kształtująca teraźniejszość i przyszłość Rzeczypospolitej zgodnie z interesami umawiających się stron.
Ot, na przykład wspominany tu dwukrotnie rok 1767 – cały przebiegał pod wpływem sui generis politycznej kwadratury koła, czyli rusko-pruskiego nakazu uchwalenia prawa przyznającego równe traktowanie i równe przywileje tzw. dysydentom religijnym, czyli innowiercom (przy czym Katarzynie chodziło o wyznanie prawosławne, a pruskiemu Fryderykowi – o luteran różnej maści). W przypadku narzucenia takiego prawa katolicka masa szlachecka groziła buntem, zdjęciem króla z tronu i osadzeniem na nim Karola Radziwiłła „Panie Kochanku” – jednego z najbogatszych arystokratów Europy, a przy tym warchoła, niepohamowanego pijaka, rozrzutnego awanturnika, ekscentrycznego rozrabiakę i bigoteryjnego wyznawcę katolicyzmu w wersji arcypolskiej: wojowniczo-pokutniczej… No i tu miał Poniatowski dylemat prawdziwy…
Tymczasem Gretkowska koncentruje swoją narrację wokół problematu królewskiego posiadania i równoległego satysfakcjonującego obsługiwania trzech kochanek, czyli tytułowych faworyt. Elizabeth, Izabela, Magdalena – trzy księżne (w sumie blisko spokrewnione) – cieszyły się królewskimi względami, uprawiały z nim owocny seks (na samym początku akcji „Faworyt” jedna z nich rodzi królewską córeczkę podczas wspólnej – z udziałem pozostałych dwóch – jazdy powozem; scena otwarcia fabularnego najwyższej próby, będziecie zachwyceni…), intrygowały na lewo i prawo – przeciw sobie i innym, kombinowały, dbały o familijne interesy. A przede wszystkim pieprzyły się, pieprzyły, pieprzyły bezustannie. Ze wspomaganiem i bez. Z udziałem narzędzi, chemikaliów, środków spożywczych… Osobliwie upodobała sobie Gretkowska słodki krem deserowy, używając takowego obficie i rozrzutnie. Doodbytniczo i dosromowo. Obawiam się, drogie czytelniczki i czytelnicy, że pilna lektura tzw. momentów doprowadzić może do silnego odruchu wymiotnego na samo wspomnienie waszego ulubionego dotąd kremu śmietankowego w formie dodatku do deserów czy nawet deseru samoistnego. Creme de la creme – i rzyg! Ot, co… Mnie się już przytrafiło.
Ta seksualna manifestacja stylu życia najwyższych sfer Rzeczypospolitej (więcej szczegółów zdradzać nie będę – przyrzekam…) u schyłku jej istnienia czemu by miała służyć? Gretkowska miała przynajmniej dobrą zabawę. A czytelnik? Zabawę – na pewno! Czy dobrą? A to już kwestia smaku… Pomijając jednak niektóre skłonności fabularne Gretkowskiej, z bliska wyglądające na nerwicę natręctw, mamy do czynienia z finezyjną bagatelką literacką o miłej dla zmysłów strukturze, dostarczającej rozrywki po prostu. Libertyńskiej i trywialnej – by nie rzec: chamskiej, plugawej, ale zawszeć rozrywki. To też funkcja literatury.
Powstaje zatem tylko pytanie, czy „Faworyty” niosą jakieś ogólniejsze przesłanie, moralną naukę czy przestrogę? Zanim odpowiem, na wszelki wypadek zastrzegę – nie muszą. Literatura w ogóle niczego nie musi. Istnieje wszakże mniemanie, które obalić trudno, że jakaś myśl generalniejsza, jakaś etyczna wskazówka, morał czy cóś w podobie… Wydawca Gretkowskiej na ostatniej stronie okładki – obok napomknienia, jaka kwota, którą przyszły czytelnik zechce uiścić do kassy, byłaby dlań satysfakcjonująca – pomieścił manifest od siebie (bo niepodpisany): „Wszystko kręci się wokół seksu. Z wyjątkiem seksu. Seks kręci się wokół władzy. (…) Manuela Gretkowska, używając efektownego historycznego kostiumu, odsłania prawdziwy mechanizm rządzący nie tylko polską polityką. Bo stroje i dekoracje się zmieniają, ale zawsze chodzi o seks i władzę.”
Nieprawda w każdym słowie! Zresztą odnieście to do współczesnej Polski – czy istnieje na wielką skalę iunctim władza – seks? Seks z kim? Z Prezesem? Albo z tercetem Beat lub resztą gangu tapirów? Prokuratora P. z połączoną z nim na zawsze profesor P.? Z Terleckim? Z Suskim? Czy w jakiejkolwiek innej możliwej lub zgoła niemożliwej do pomyślenia konfiguracji? O opozycji nawet nie wspominam, bo nie ma ona władzy – afrodyzjaku i wabika pierwszorzędnego. Oczywiście wszystko można sobie wyobrazić, ale nie ma w języku polskim słów, zwrotów ani metafor dostatecznie obscenicznych, by można przy ich pomocy te niesłychane ekscesy imaginacji zwerbalizować. Tak, we współczesnej Polsce łączenie seksu z władzą wydaje się nad wyraz ryzykowne…
Dlatego nie rozgrzewajcie się przy lekturze Gretkowskiej. Jej „Faworyty” nie mają żadnego związku ze współczesnością. Ot, taki sobie figielek literacki – w zasadzie nawet dzieciom nie przynoszący jakowejś poważnej szkody. Poniekąd miło się czyta…
Tomasz Sas
(6 08 2020)
P. S. Biednej Manueli nie powiedzieli… Nie powiedzieli, jak się zapisuje i odmienia polskie nazwiska rodzaju żeńskiego. No bo gdzie mieli powiedzieć? W łódzkim ogólniaku na Bałutach może mówili, ale Manuela zapomniała… Na filozofii w Jagiellonce? Tam to na pewno nie… Raczej. A potem już poooszło! To Manuela innym mówiła, co i jak mają wiedzieć albo i nie wiedzieć. Mniemać albo-li nie mniemać. Tymczasem kwestia jest prosta, by nie rzec banalna co do zasady. W języku polskim nazwiska się odmieniają przez rodzaje i przypadki. Z wyjątkami – gdy są obcego pochodzenia i w obcym zapisane języku, a w toku swego używania na naszym terytorium językowym wyraźnego spolszczenia, powszechnie akceptowanego (lub akceptowalnego na gruncie norm gramatycznych) nie doznały. Trudny to język – polszczyzna, ale to pani Gretkowska zapewne wie. Choć do wszystkich zakamarków jego i osobliwości nie dotarła. W każdym razie, pani Manuelo, nazwiska co do zasady odmieniamy! Z tym, że nie zawsze tak samo… Otóż jedna z bohaterek „Faworyt” nazywa się Magdalena Agnieszka Sapieha de domo Lubomirska i primo voto też Lubomirska. Tak wygląda oficjalny, urzędowy zapis jej nazwiska. Ale ono się odmienia i ma formę żeńską (powiedzmy, że bardziej kolokwialną…) – aczkolwiek nie jest-ci ona utworzona regularnie, przy pomocy końcówki -owa. Więc nie Sapiehowa (jak to się w pani tekście zdarza) – broń Boże. W jej czasach tak nikt by nie powiedział; powszechnie znano i stosowano formę właściwą. To odmienione w żeńskiej formie nazwisko brzmi Sapieżyna. Tyz piknie – i co lepsze – prawidłowo, zgodnie z duchem języka. Zapamięta pani? A swoją drogą – tak przy okazji – się nieśmiało pytam, co przy książce tej robił sztab wydawniczy Znaku: redaktor inicjujący (na litość boską – a cóż to za figura? – co jego tytulatura oznacza?), redaktor prowadzący, adiustator i korektorki (dwie)? Jakoś tak nadmiarowo – zły to z(Z)nak… TS.
Brak komentarzy