Alex Marwood
Zatruty ogród
Przełożyła Anna Dobrzańska
Wydawnictwo Albatros
Sp. z o.o.,Warszawa 2020
Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 3/5
Jutro przyjdzie koniec świata?
Przekonanie, że nasz świat dobiegnie końca nieoczekiwanie i w sposób gwałtowny, nie jest niczym nowym w dziejach cywilizacji i tzw. myśli ludzkiej. Z przekonania owego wynikło mniemanie – jakże typowe dla rozpowszechnionego wewnątrz gatunku ludzkiego poczucia wyższości – że na gwałtowny koniec należy być przygotowanym, że uda się w ten sposób oszukać siły natury lub wręcz bogów. I przetrwać… Po co? Tego już twórcy doktryn przetrwaniowych nie rozważają. A warto, skoro siły natury lub wszechmocny bóg jakowyś już nas skreślili ze swego porządku. To czemu się upieramy przy istnieniu na przekór nim? Czy to wyraz buntu, połączonego z pychą, czy może pokorna prośba o łaskę? O drugą szansę?
Osobliwej akceleracji doznało to przekonanie zapewne wraz z postępami religii chrześcijańskich. Otóż oparte są one na wierze w paruzję, czyli ponowne przyjście boga na świat, na wierze w Apokalipsę, czyli gwałtowny koniec rodzaju ludzkiego w płomieniach i wstrząsach (czyżby to miało być zacieranie śladów po nieudanym eksperymencie?), oraz wierze w sąd ostateczny, czyli definitywne oddzielenie dobra od zła, prawdy od kłamstwa, wiary od nihilizmu… Przeto przez te dwa tysiąclecia trwania wiary chrześcijańskiej co i rusz jakiś guru, prorok, wizjoner, fanatyk lub sugestywny fantasta gromadził garstkę wyznawców (choć czasem robił to sam…), by się wyrwać na pustynię, gdzie umartwiając się, poszcząc i nieustannie modląc – przygotowywano się na rychłe spotkanie z ponownie nawiedzającym Ziemię bogiem. Gorliwość preparacji do tego spotkania jest wprost proporcjonalna do ubolewania, że na świecie tyle jest już nieprawości, zła, gwałtu, że bóg zapewne tego znieść dłużej nie może. Co oznacza, że za chwilę przyjdzie w gniewie – ale w szale niszczenia rozpozna swych wiernych admiratorów, którzy odcięli się i odgrodzili od gorszycieli, i nagrodzi ich życiem wiecznym bez sądu.
Opieranie nadziei zbawienia i nagrody na zbiorowym praktykowaniu cnotliwości jest oczywiście obarczone błędem logicznym, wynikającym z nieumiejętności rozumienia Pisma, które stanowi jasno, że każdy sam za swoje życie odpowie, przeto zbiorowa pokuta jest bez znaczenia; może być co najwyżej okolicznością łagodzącą wyrok wieczny, ale wcale nie musi. W każdym jednak razie oczekiwanie na koniec (jeśli ma ono charakter intensywnego i do tego jeszcze zbiorowego przeżycia ekspiacyjnego), zawsze jest wypatrywaniem nagrody za poświęcenie. Wewnętrzne życie takich samoizolujących się sekt musi być szalenie stresujące. Oczekiwanie się przedłuża, więc wewnętrzna żarliwość u jednych rośnie, u innych maleje. Wraz z różnicowaniem się potencjałów wiary rosną wewnętrzne napięcia, pojawia się kwestia przywództwa, objawiają się siły odśrodkowe. W końcu niektóre z takich grup czy sekt ulegają autodestrukcji, nierzadko w wyjątkowo odrażającej postaci zbiorowych samobójstw (ofiarami padają nawet dzieci). Albo rozpadają się; pojawiają się też samotni dezerterzy z własnej woli bądź wygnani banici, nadal uznający ideę oczekiwania tudzież stosownego przygotowania na nadejście Końca za słuszną, ale towarzystwo, w którym te oczekiwania przyszło im sprawować – za niegodne…
Współcześnie rozmaite ruchy religijne, scjentystyczne „pączkują” takimi „przetrwalnikowymi” wspólnotami. Są też zbiorowiska, które żadnej tkanki religijnej, metafizycznej nie mają. Idzie im tylko o przetrwanie-w-razie-Czego. Czego – czyli katastrofy cywilizacyjnej: globalnego ocieplenia, kosmicznego impaktu, ataku na sieć komputerową, zabójczej pandemii wirusowej nie do wyleczenia (taka boleśnie aktualna ciekawostka…), wojny jądrowej, paraliżującego świat terroryzmu albo gigantycznego kryzysu ekonomicznego – lub każdej innej dającej się dowolnie wymyślić plagi… Trzeba tylko mieć pod ręką Plecak Ucieczkowy BOB (Big Out Bag – bagatela: jakieś ćwierć cetnara przydatnych w górach, dżungli, na pustyni i w lodach różnych różności – z porządnym nożem i trzema metrami sznurka na czele), a za sobą gruntowny trening wojskowo-survivalowy. Pionierzy ruchu preppersów (czyli Przygotowanych) to budowniczowie indywidualnych, bogato wyposażonych schronów przeciwatomowych z lat pięćdziesiątych ubiegłego stulecia. Nie przydały się nigdy do niczego, ale idea zakiełkowała.
Idea Końca Świata i jak ten koniec oszukać… Stacjonarni budowniczowie schronów wydali na świat nowe pokolenie preppersów, stawiających na ruchliwość (uwaga – buty trzeba nosić trekkingowe, o wieloletniej wytrzymałości) i wyćwiczoną odporność na pogarszające się warunki życia. Dzisiejsza globalna pandemia to wymarzony dla ideologów prepperstwa pejzaż rozkwitu ich filozofii życiowej. Niewykluczone, że w tle tych wydarzeń powrócą, uaktywnią się sekty i inne formy grupowego Oczekiwania Na Koniec.
Alex Marwood – brytyjska autorka thrillerów (Marwood to pseudonim; naprawdę nazywa się Serena Mackesy i pochodzi z literackiej rodziny: dwie babcie były pisarkami, tata – wykładowcą literatury angielskiej) – rok temu wydała „Zatruty ogród” (naturalnie pod tytułem „The Poison Garden”, bo rzecz w Zjednoczonym Królestwie się działa). To historia idealnie wpisująca się w dzisiejszą scenografię, niepokojąco prorocza, ostrzegawczo dystopijna, apokaliptyczna co się zowie. Oto na pustaciach między hrabstwem Essex a księstwem Walii (znów? dopiero co pisałem o „Drugim śnie” Roberta Harrisa, dziejącym się w nieodległej okolicy…) odludną farmę (jakieś dwa kilometry kwadratowe gruntu) zasiedliła grupa obcych, ale z pozoru nieszkodliwych, siejących sałatę, marchewkę, buractwo i wszelką inną znaną ludzkości zieleninę, wypasających owieczki i krówki spokojnych farmerów-amatorów. Odizolowani (zakazy wstępu, warty strażników na granicach…) i samowystarczalni rolnicy wiedli bukoliczne, szczęśliwe życie. Z pozoru. Pewnego dnia patrol policji, wezwany przez zaniepokojonego niezwykłym smrodem farmera z sąsiedztwa, sforsował bramę i znalazł stosy trupów płci obojga i różnego wieku w zaawansowanym stadium rozkładu – schwytanych i „upozowanych” przez śmierć tak, jakby chciały w ostatniej chwili uciekać… Zbrodnia, samobójstwo czy inna makabra? Temperatura grozy podniosła się, gdy ustalono, że masakrę przeżyły trzy osoby: dwudziestojednoletnia (w przybliżeniu kobieta), piętnastoletnia dziewczynka i trzynastoletni chłopiec. Co więcej – okazało się, że są rodzeństwem – dziećmi tej samej matki – i po stronie normalnego świata mają ciotkę, siostrę matki. Matki, która w młodości zbiegła z domu ojca – surowego pastora dość radykalnej ortodoksyjnej parafii ewangelickiej i po kilku latach tułaczki, z małą córeczką na ręku, przystąpiła do wspólnoty, zwanej Arką (niewymyślnie, prawda?).
Wedle ustaleń policji i ciekawskich mediów „samobójczą” Arkę założył pewien profesor filozofii i politologii na jednym z prowincjonalnych uniwersytetów południowej Anglii, który tak sugestywnie głosił swe poglądy o nadchodzącej katastrofie, że zaczęli się wokół niego gromadzić wyznawcy, osobliwie panie, bardziej skoncentrowane na jego charyzmatycznym głosie i innych walorach ciała, niż na głoszonej filozofii egzystencji… Ale w końcu wspólnota odizolowała się, zbudowała szczelny system wartości i gospodarczej samowystarczalności, ustanowiła osobny porządek społeczny z własną hierarchią ludzi i regulaminami – a w końcu wprowadziła własne rytuały parareligijne…
Marwood nie jest wybitną mistrzynią literatury. Ot, przyzwoita z niej powieściopisarka rozrywkowa (jeżeli thriller to rozrywka…), umiejętnie opowiadająca intrygi, prowadząca wymyślone bez zarzutu fabuły; nie są jej obce wymagania suspensu i finałowej kulminacji grozy, czytelnie komponuje wielowątkową narrację na odsuniętych od siebie płaszczyznach czasowych, umie ciekawie naszkicować portreciki (a w zasadzie profile psychologiczne) swoich bohaterów, nie rozprasza zanadto opowiadania dygresjami, aczkolwiek wie, jak dojechać z Reading do Finbrough, omijając korki wokół Heathrow. I wie, co to jest szczwół plamisty… No i na pewno wzięła sobie do serca tudzież intelektu lekturę „Władcy much” noblisty sir Williama Goldinga.
Marwood pilnie odrobiła lekcję psychologii grupowej. Wie jak wygląda standardowo ewolucja postaw, poglądów i działań w odizolowanej grupie, która zostanie pozostawiona sama sobie. W dziewięćdziesięciu i dziewięciu dziesiątych przypadków na sto (tak: 99,9…) każda gromada bukolicznie nastrojonych, wolnych, równych, solidarnych, pokojowo usposobionych kmieci, pastuszków i ogrodników (z odzysku – głównie to przestraszone i zdeterminowane mieszczuchy…), przeżyje metamorfozę. Stanie się faszystowską, ponurą, morderczą hordą z autokratycznym przywódcą i ścisłą hierarchiczną strukturą terroru. Rozstawieni wprzódy na granicach strażnicy zamienią się w bezwzględną policję, wymuszającą posłuszeństwo, dopuszczającą się gwałtów i zabójstw. Słabsi (w tym oczywiście kobiety, a przynajmniej ich większość) będą gnębieni, oszukiwani i wykorzystywani na wszelkie możliwe sposoby. Pojawi się silny przywódca, tyrano-dyktator, który w końcu doprowadzi do zbrodni, wykorzystując przewrotnie pierwotne hasła przyświecające zgromadzeniu… Grupa ulegnie autodestrukcji. Czemu? Bo taka jest ludzka natura… Marwood, zdaje się, pojęła istotę tektoniki ewolucji grup społecznych. Cała nadzieja w tej jednej dziesiątej.
Oczywiście nie będę tu streszczał akcji „Zatrutego ogrodu”. Jeśli jednak wasza psychika, nadwątlona obecnymi wypadkami pandemicznymi, zniesie jeszcze jedno dobre proroctwo możliwego rozwoju sytuacji, weźcie się za lekturę Marwood. Satysfakcja gwarantowana.
Tomasz Sas
(15 04 2020)
Brak komentarzy