Doczesne szczątki

7 lutego 2020
Donna Leon


Doczesne szczątki
Przełożył Marek Fedyszak
Wydawnictwo Noir sur Blanc, Warszawa 2020

Rekomendacja: 3/7
Ocena okładki: 3/5

Czy już sami siebie sprzątnęliśmy z Ziemi?

Wydaje się, że nie… Niebo nadal bywa niebieskie – trawa wciąż zielona, chmary ptactwa unoszą się nad wodami, jeże w liściach szeleszczą. Ale to pozór tylko – gdzieś tam, w głębinach sączące się kropelki kwasu nieubłaganie odmierzają czas do przesilenia. Niewiele już go nam zostało. A na Lagunie Weneckiej nawet mniej niż gdziekolwiek…

Niestrudzona Donna Leon tym razem nie penetruje weneckich kanałów, nie tropi pokrętnych losów obywateli Serenissimy, nie śledzi tamecznych afer, zbrodni i przekrętów… W zamian zanurza się w mętne wody laguny, z dala od miasta i na bagiennych żuławach szuka śladów ludzkiej nieprawości. Te bowiem, jak wiadomo, są wszędzie i żadne pustkowie nie jest od nich wolne. Co tu ukrywać – to zło, nasze zło, wygrało wyścig – pierwsze spenetrowało planetę.

Tym razem commissario Brunetti w środku upalnego lata podjął osobliwą interwencję… Gdy podczas przesłuchania jego młodszy kolega był o włos od złamania sobie kariery, zbyt otwarcie sygnalizując zamiar zdzielenia przesłuchiwanego (młodego, aroganckiego i ustosunkowanego prawnika) w pysk, komisarz Guido podjął udaną próbę symulowania ataku serca, czym przerwał groźną akcję. W rezultacie jednak trafił na oddział Pronto Soccorso (ichni SOR) weneckiego Ospedale Civile (nawiasem wspominając – nikomu tego nie życzymy, wyjąwszy może najgorszych wrogów…), a tam zmierzyli mu ciśnienie i dostał dwutygodniowe tameczne L-4 (nie wiem, jak to się nazywa po włosku) z surowym zakazem podejmowania jakichkolwiek czynności służbowych. Nieoceniona signora Paola, małżonka pana komisarza, spokrewniona i skoligacona w zasadzie z połową weneckiej arystokracji, przypomniała sobie, że jej kuzyn Emilio dysponuje rezydencją ciotki Constanzy Falieri na samym czubku wyspy Sant’ Erasmo – na lagunie, stosunkowo blisko wysepek Murano i Burano (można tam dotrzeć vaporetto „trzynastką” z przystani Fondamenta Nuove). Wystarczył jeden uprzedzający telefon do Davide – zarządcy nieruchomości – i Brunetti stał się lokatorem ciotczynej willi.

Pod wpływem szoku egzystencjalnego commissario urządził sobie wakacje full wypas – łącznie z wielogodzinnym wiosłowaniem po lagunie; dozorca Davide był bowiem właścicielem własnoręcznie wykonanej puparin – wiosłowej łodzi, dalekiej krewniaczki gondoli i równie jak one urodziwej. A poza tym na wysepkach laguny miał poustawiane dziesiątki uli, które codziennie należało kontrolować – pszczoły chorowały i umierały. Wymarzone wakacje: wiosła, słońce, woda, pszczoły, komary… Niestety, sielankowe proste życie Brunettiego długo nie potrwało. Przyszła burza i Davide zaginął z łodzią na lagunie podczas samotnego rejsu na cmentarz, na grób żony (cmentarz oczywiście też na wyspie – San Michele…). Commissario Guido wystąpił w całej swej urzędowej okazałości, by wszcząć poszukiwania przyjaciela. Szybko poszło – dzień po burzy znaleziono w wodach laguny obok cmentarza wywróconą do góry dnem puparin, a pod nią zaplątane w linę zwłoki właściciela…

Nieszczęśliwy wypadek? Możliwe, ale Davide to był wioślarz nad wioślarze, zwycięzca słynnych regat (organizowanych na Canale Grande od XIV wieku…) weneckich w 1967 roku (w jego osadzie na tylnym wiośle pracował też ojciec Brunettiego) i nie takie sztormy potrafił przetrwać… Więc chyba warto się rozejrzeć, drogi commissario – nieprawdaż? A Brunetti jest przecież niezastąpionym mistrzem w chwytaniu ledwie widocznych tropów, odgadywaniu znaczeń, kojarzeniu odległych faktów-okruszków. Pozwólmy zatem detektywowi pracować i nie zdradzajmy szczegółów intrygi.

Godzi się tylko wspomnieć, że jak zwykle nie w intrydze (dość skądinąd miałkiej, przewidywalnej i mało ekscytującej) tkwi uroda powieści Donny Leon. Ta przenikliwa amerykańska obserwatorka analizuje nie żadne zbrodnie w Wenecji – skądże znowu! To tylko pretekst (nawet niezbyt wyrafinowany), bo dobrać się do tyłków samym Włochom. Signora Leon od lat zajmuje się bowiem krytycznym i wielce bezkompromisowym opisywaniem rudymentów życia codziennego społeczeństwa Italii – ze szczególnym uwzględnieniem stosunków społecznych, politycznych, towarzyskich, a czasami nawet miłosnych. Donna Leon jest bezlitosnym kronikarzem „włoszczyzny”, zapewne nadużywającym mocno praw, przywilejów i obowiązków gościa. No, po prostu wali w tych Włochów jak w bęben. I nikt przy tym wszystkim nie nazywa jej niewdzięczną zdrajczynią, nikt nie hejtuje, nie wygania (chyba że czegoś nie wiem…). Czemu?

Czemu? Bo Włosi są mądrym narodem – ab urbe condita (przypominam: był rok 753 przed naszą erą…) upłynęły 2773 lata, więc dość było czasu, by się czegoś nauczyć i zmądrzeć. A przynajmniej wiedzieć, że czasem dobrze jest posłuchać ujadania Obcego: przypadkiem może mieć rację… A potem przeminie. Zasię Rzym z przyległościami jest wieczny, jak wiadomo – postoi do końca świata. Co do Serenissimy nie jestem taki pewien – ona może pójść na dno i te dziesiątki tysięcy słowiańskich krzepkich dębów wbitych w lagunę nie pomogą. Lecz póki stoi, Donna Leon korzysta ze statusu gościa, któremu wiele się wybacza. Pod warunkiem, że trzyma się konwencji. A Leon się trzyma. Nie pisze przecież publicystycznych diatryb ani demaskatorskich, zaangażowanych reportaży – pisze kryminały. Lekkie, rozrywkowe z natury rzeczy, pisze przystrojona w konwencjonalną karnawałową maseczkę (a te w Wenecji są osobliwie urodziwe…). I co najważniejsze: intrygi są fikcyjne. A przecież do fikcji literackiej nikt przy zdrowych zmysłach przypieprzać się nie będzie, by nie narazić się na ośmieszenie, zarzut deficytu poczucia humoru, ponurą sieriozność i w ogóle gulbrasonizm. (Na marginesie: czy ktoś pamięta i wie, co to gulbrason?)

I tak oto niespisany, ale wyraźnie dorozumiany układ między Donną Leon a włoską publicznością, zachwyconą jej powieściami, trwa w najlepsze i oby trwał długo, a przy okazji komuś chciało się wydawać te kryminały po polsku. Oczywiście nie spodziewam się, że na naszym gruncie społeczny, polityczny przekaz Donny Leon, aczkolwiek w pewnym sensie uniwersalny, mógłby mieć jakieś szersze znaczenie. Ale kropla drąży skałę… Trochę za wolno, ale drąży.

Poważne funkcje publiczne, które swoim tekstom narzuca Donna Leon, w zestawieniu z lekką, piankową wręcz formułą narracji to już jest literackie wyzwanie wysokiej próby. Przyjemnie się czyta – nawet zdając sobie sprawę, że to tylko konwencja. Ale w lekturze nie pomaga świadomość, że wystarczyłoby zmienić realia geograficzne i personalne, dostosowując je do nadwiślańskich koordynatów, a akcja „Doczesnych szczątków” mogłaby potoczyć się tu i teraz. Nie płytkie wody weneckiej laguny, ale wyrobisko po żwirowni gdzieś koło Strykowa, nie stary wioślarz i pszczelarz Davide, ale na przykład emerytowany harleyowiec Kubuś, nie włoska firma familijna z wielopokoleniowymi tradycjami, ale szemrany biznesik „przynieś – wynieś, pozamiataj” jakiegoś Janusza z Brzezin albo Jożina z bażin, nie Wenecja – ale Łódź… Sam bym to przerobił w tydzień. Ale po co? Jest przecież Donna Leon, a jej robota prozatorska jest jak prawidłowo wykonany węzeł bosmański wedle plątaniny nieudolnych amatorów i imitatorów.

Tomasz Sas
(7 02 2020)


Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *