Michel Houellebecq
Serotonina
Przełożyła Beata Geppert
Grupa Wydawnicza Foksal – Wydawnictwo wab,
Warszawa 2019
Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 3/5
S żyru biesitsia...
Globalna wielkość Houellebecqa (a po dystopijnej „Uległości” – nawet profetyczno-mistyczna, i to w znacznej skali) wydaje się rosnąć z każdą kolejną publikacją nowej powieści, eseju, tomu wierszy. Oczywiście owa wielkość to tylko opinia. Umowna i subiektywna, chroniona przez dość szeroko zaakceptowany i obowiązujący konwenans. Ale naturalnie żadną miarą nie wystawiona poza nawias dysputy, by sobie stygła i pokrywała się usztywniającą patyną. Przeciwnie – kwestionowanie wielkości Houellebecqa byłoby wskazane i nawet pożądane (choćby dla soczystości publicznego dyskursu), ale jakoś nikt się nie kwapi. Któż bowiem rozsądny i instynktem samozachowawczym przepełniony, zechciałby wystawić się na szwank i wrzasnąć, że król jest nagi, skoro i tak wszyscy widzą, że jakieś zgrzebne gacie ma, takąż koszulinę i kurtewkę sfatygowaną… Bo nie jest tak, że Houellebecq to oktrojowany przez zmowę krytyków uzurpator. Na jego wielkość składają się opinie recenzentów – indywidualne, podpisane i niezależne, skreślone przez fachowców o ugruntowanej reputacji. I co ważne – uargumentowane. Do tego dokłada się suma indywidualnych decyzji konsumentów-czytelników, glosujących za wielkością Houellebecqa przy kasie. Ta suma idzie w miliony – i to nie wydawane jeden raz, ale powtarzalnie. Co oznacza, że czytelnicy nie zawiedli się w swych oczekiwaniach. A to nie są książki, które kupuje się, by ładnie wyglądały na półce i wystawiały na pokaz świadectwo „intelektowi” nabywcy… Ko kupił – raczej przeczyta. Zaś miliony nie mogą się mylić…
Tak dzieje się tylko w sytuacji idealnej, gdy opinie obu stron – krytykującej i czytającej – są zbieżne. Jeśli natomiast mamy do czynienia z zachwytami krytyki i jednocześnie abominacyjnym wstrętem publiczności, mamy prawo zastanowić się, czy krytyka nie działa stadnie, nie jest przekupiona bądź oddaje się uprawianiu poprawności politycznej z nadmierną skrupulatnością. Ale tak się dzieje rzadko; krytycy bowiem stawiają na szali swój najcenniejszy kapitał: nazwisko. Toteż gdy mamy do czynienia z dziełem wyszydzanym przez recenzentów, a pokupność znaczną osiągającym, bądźmy pewni, że to zręczny grafoman (nierzadko pornograf) nabija sobie kabzę cudzym kosztem. Oczywiście – może być tak, że wszyscy się mylą, krzywdząc autora. Dlatego zalecam zdrowy rozsadek, sceptyczny dystans, spokojny namysł przed sformułowaniem oceny i ostrożność naturalnie…
Z „Serotoniną” jest trochę inaczej niż z wcześniejszymi produkcjami francuskiego geniusza. Tym razem autor pozwolił sobie na zabieg, którego wcześniej oszczędzał czytelnikom. Ale założenie ideowe „Serotoniny” zmusiło go do użycia narzędzia, które pasowałoby do osobowości wykreowanego narratora – podmiotu lirycznego. Jedną z tych cech (innymi zajmiemy się w stosownej chwili) jest nuda. To facet nudny od urodzenia, jak flaki z olejem – i nie miał być inny. Spotykamy się z nim w kulminacyjnym momencie żywota (średni wiek męski), gdy „nudność” nabiera już cech monstrualnych i utrwalonych. Siłą rzeczy zatem, by zachować iunctim między przesłaniem a techniką narracji, Houellebecq przynudza na potęgę. To świadomy kamuflaż artystyczny, ale nieuprzedzonego zwieść może. W skrajnych przypadkach dojdzie do porzucenia lektury jeszcze przed pierwszą setką stron… Ale zalecam powstrzymanie się od takiego gestu definitywnego: żal czterdziestu pięciu złociszy – to po pierwsze, a po drugie – znudzenie przeminie szybko, a urośnie przyjemność; na to daję słowo!
46-letni francuski agronom Florent-Claude Labrouste rozpoczyna swój monolog wewnętrzny (ale wyraźnie skierowany na zewnątrz, zapisany pełnymi zdaniami, a nie w postaci nieobrobionego literacko strumienia świadomości) w przełomowym momencie swego życia. Gdy dotarło do niego z przeraźliwą jasnością, że już nad tym życiem definitywnie i kompletnie nie panuje… Że mu coraz mniej na czymkolwiek zależy, że przestało go cokolwiek nakręcać – osobliwie w kwestii seksu.
Zdiagnozowana depresja, którą da się leczyć albo choć trochę skontrować specyfikiem o handlowej nazwie captorix, inicjującym pewną „doprodukcję” serotoniny – hormonu szczęścia – to tylko jeden z jego problemów. Lek nadto powodował nudności, przyrost masy ciała, spadek poziomu zapotrzebowania na seks i kompletny brak kontroli nad fiutem – organ ów oddzielił się od reszty ciała, własnym żyjąc życiem, a wśród jego przejawów stan natężonego pobudzenia, zwany erekcją, odgrywał bodajże najpośledniejsza rolę… Poza tym Florent-Claude doszedł do etapu, w którym przestało mu się cokolwiek chcieć.
Przełom w bulwie dopadł go na parkingu stacji benzynowej nieopodal Almerii w Hiszpanii, gdzie miał letni apartament – właśnie zatankował swego mercedesa G350 TD i chłodził się coca-colą zero z lodówki, gdy na stację zajechał volkswagen garbus z dwiema dwudziestoletnimi na oko, skąpo odzianymi dziewczynami. Florent-Claude pomógł im dopompować opony i… nie był w stanie (mentalnie – nie fizycznie!) wykorzystać (choćby tylko napocząć…) narzucającej się swą oczywistością, naładowanej erotyzmem możliwości kontynuacji ménage à trois (lub choćby tylko z bardziej „bulwersującą” szatynką), która jawiła się dosłownie jak początek scenariusza niezbyt wyszukanego (choć wysmakowanego artystycznie) filmu porno. Doszło do zerwania łączności między mózgiem a fiutem, który jednak (podkreślmy to!) sam z siebie stanął na wysokości zadania. Co Florent-Claude później załatwił powszechnie stosowanymi sposobami…
Wstrząśnięty do głębi w swym jestestwie agronom Labrouste postanowił: a) zerwać z aktualną kobietą, skądinąd bardzo perwersyjną Japonką o imieniu Yuzu, b) rzucić pracę kontraktowego analityka-rzeczoznawcy w Ministerstwie Rolnictwa – za spore, unijne skądinąd, pieniądze analizował wpływ różnych projektowanych brukselskich regulacji prawnych i rekomendacji na sytuację francuskich rolników (na ogół nikt nie brał jego analiz, raportów i sprawozdań pod uwagę, a sytuacja i tak była fatalna, stale się pogarszała) i wreszcie c) zniknąć – w sensie: zaginąć. Zamiary wprowadził w czyn.
Dzięki intensywnemu łykaniu captorixu wyszedł z letargu i rozpoczął wyprawy wstecz po swoich niegdysiejszych szlakach. Szczegółów oszczędźmy – w każdym razie jednak istotna jest informacja, po co te powroty. Florent-Claude zaczął obsesyjnie badać możliwości powrotu do byłych kobiet swego życia albo w ogóle do dawnego życia – ot, co… Ten typ kompulsywnej nostalgii jest opisany jako jednostka chorobowa w psychiatrii, szczególnie trudna do zdiagnozowania…
Przypadek Labrouste’a zaczyna się od próby nawiązania ponownego kontaktu z najlepszym przyjacielem ze studiów, niejakim Aymerikiem d’Harcourt-Olonde – normandzkim arystokratą, obszarnikiem, hodowcą krów mlecznych i niezbyt fortunnym agrobiznesmenem. Ale Aymeric ma doła – biznes mleczny bankrutuje, producenci serów nie biorą surowca, bo sami też nie sprzedają. Na urządzonej przez rolników protestacyjnej blokadzie dróg arystokrata-hodowca krów widowiskowo, na oczach tłumów i kamer telewizyjnych strzela sobie w łeb, czym wywołuje ogólną strzelaninę; ginie dziesięciu normandzkich farmerów i jeden policjant. Florent-Claude w tym zamieszaniu „dziedziczy” pożyczony od Aymerika karabinek wyczynowy steyr mannlicher HS50 z celownikiem optycznym swarovski DS5 i zapasem amunicji. Tak uzbrojony, podejmuje próbę powrotu do Camille – kobiety, którą kiedyś kochał bezgranicznie i która, jak się wydaje, i jego kochała… Camille ma gabinet weterynaryjny w miasteczku Falaise, ale Florent-Claude nie nawiązał z nią kontaktu, tylko wytrwale śledził, tropił, osaczał… Odkrył, że mieszka w domku w lesie i ma mniej więcej czteroletniego synka. Labrouste zasadza się ze steyrem z zamiarem… zabicia dzieciaka. Bo to przecież przeszkoda na drodze ponownego połączenia się z Camille. Przekonał samego siebie usilnie, że dawna kochanka po usunięciu synka do niego wróci. Ale nie potrafił pociągnąć za spust…
Jak to się stało, że przeciętny facet w sytym społeczeństwie doszedł w swym życiu do stanu kompletnej degrengolady? Do upadku moralnego, do kompletnego spustoszenia wartości? Rosyjski mędrzec Gribojedow (Aleksander Sergiejewicz) mawiał w takich przypadkach „s żyru biesitsia” (wariuje z przeżarcia). I to jest w gruncie rzeczy sens całego przekazu, wywodu Houellebecqa. Sens jedyny – upadek w oparach absurdu, obsesji, autodestrukcji. Autor opisuje ten proces z ironią, bez serdecznej troski, cienia współczucia. Samiście sobie winni, a ja urządzę wam ładny pogrzeb. I tyle się wam należy od literatury. W nażartym społeczeństwie, szukającym ukojenia swych lęków, fobii i grzechów w wynalazkach farmacji, taki koniec wydaje się przesądzony – śródziemnomorska cywilizacja skończy się, gdy ostatni kierdel mieszkańców Europy rzuci się w swych suv-ach i terenówkach w oszalałym pędzie z urwiska do zatrutego plastikiem oceanu. No i to już nie jest nudne… I smieszno, i straszno. Zresztą przekonajcie się sami, bo to lektura godna polecenia, aczkolwiek boleśnie banalna i wtórna.
Tomasz Sas
(11 06 2019)
Brak komentarzy