Trudno z miłości się podnieść

29 maja 2019

Manuela Gretkowska
(w rozmowie
z Patrycją Pustkowiak)

Trudno z miłości się podnieść

Wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa 2019

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5

Co ona sobie myśli?

Manuela Gretkowska, jak każdy kto z Łodzi pochodzi, jest depozytariuszką pewnej tajemnicy bytu. Jakiej tajemnicy? Otóż mawiają uczeni (a i w literaturze często myśl ta gości), że nadzieja umiera ostatnia… Gówno prawda. My tu w Łodzi wiemy, że umarła pierwsza. Dawno. I nawet pogrzeb miała pierwszej klasy: z karawanem zaprzężonym w czwórkę, na czysto wylakierowanym i przeszklonym na wskroś, by każdy mógł szacowną nieboszczkę wzrokiem odprowadzić i pożegnać; marsze żałobne jak zwykle grała orkiestra tramwajarska. Każdy w Łodzi ten pogrzeb widział – i nie ma do czego wracać… A nadzieja wącha kwiatki od spodu na Mani, na Dołach, Zarzewie, Kurczakach – na każdym cmentarzu w obrębie aglomeracji. I dość o tym.

Gretkowska opuściła Łódź jako nastolatka – po maturze, na studia do Krakowa wyjechała. I bardzo dobrze zrobiła. Gdyby nie ten ruch, gdyby w Łodzi została – kim byłaby teraz? Sfrustrowaną, znerwicowaną i zdesperowaną dziennikarką w mediach lokalnych? Nauczycielką w ogólniaku, liczącą dni do emerytury? Kierowniczką biura organizacji widowni w podupadającym teatrze? Bibliotekarką w miejskim domu kultury? Adiunktem (adiunktessą?) na uniwersytecie w przededniu wymęczonej habilitacji? A może jednak pisarką? Być może, ale osobiście wątpię. W krainie takiej beznadziei? Wiem, Gretkowska jest potwornie utalentowana, w zasadzie to sam talent – jakieś pięćdziesiąt kilo na oko. (Sama mówi, że waży tyle, ile chuj słonia w stanie erekcji…) Więc może akurat ona dałaby radę żyć i tworzyć w drewniaku na Spornej, a potem może w wielkiej płycie na Teofilowie czy innej Retkini. Ale wyjechała i otworzyła się na świat. I bardzo dobrze – mamy pisarkę pierwszorzędną…

Ale tym razem nie będziemy penetrować odmętów jej prozy. Ani poszukiwać w niej sensu alibo też bezsensu. Tym razem bowiem Manuela Gretkowska powzięła zamiar iście epicki i przynależny tylko gwiazdom literatury lub aspirantom do tego statusu. Mianowicie wdała się w rozmowę, której materialne, drukowane szczątki zwykło zwać się wywiadem-rzeką…

Wywiad-rzeka to osobliwa formuła wypowiedzi. Celebrycka i narcystyczna. Nieposkromione gadulstwo pożenione z dyskretną, chwalebną (albo i wstydliwą) powściągliwością. Konflikt wizerunku z interesem. Ekshibicjonizm i zacieranie śladów. Münchhausen i Che Guevara w jednym. Torreador i zarazem kameduła… Taaaak, wywiad-rzeka to elastyczny konstrukt o nieograniczonych możliwościach kreatywnych. Pomijając jednak przypadki ewidentnie cynicznego narcyzmu u osobnika udzielającego wywiadu, chodzi w gruncie rzeczy o dwa aspekty tej rozciągliwej formuły. Pierwszy z nich nazywam rehabilitacyjnym albo historyczno-rekonstrukcyjnym – to sytuacja, gdy „wywiadowany” osobnik nie cieszy się z różnych względów niepokalaną reputacją i podejmuje próbę obrony dobrego imienia pod hasłem „jak to było naprawdę” (liczne przykłady na rynku krajowym po 1989 roku…). Drugi aspekt zaś jest marketingowo-regeneracyjny – gdy celebryta albo inny artysta (a częściej jego agent…) dochodzi do wniosku, że czas najwyższy odświeżyć wizerunek na rynku, bo wyprodukowane ostatnio skecze towarzyskie czy inne dzieła dupy nie urywają… Gdy rzeczony celebryta albo inny artysta ma już na składzie około setki wyrafinowanych aforyzmów, złotych myśli, przemądrzałych opinii, zwischenrufów czy pysznych anegdot – ale brak mu osobistej umiejętności upichcenia z tego wszystkiego jakiegoś strawnego dania, najmuje się zawodowca (pełno ich na rynku – lepszych i gorszych…), który preparuje reanimacyjny wywiad-rzekę. Gawiedź się cieszy, celebryta dostaje nowe propozycje – telefony dzwonią, a autor idzie do kasy…

Dialog Manueli Gretkowskiej z Patrycją Pustkowiak nie należy do żadnej z tych kategorii. To trzecia, nieliczna grupka wywiadów-rzek, którą nazywam yndżojami (z angielskiego enjoy: cieszyć się, zażywać, mieć przyjemność…). Yndżoje to takie teksty, w których o nic bardziej nie chodzi, niż o przyjemność właśnie; o zażycie radochy… Gretkowska może się wyładować (a potrafi to robić – oj, potrafi!), idąc na ostro i bezkompromisowo na każdy temat, może zwerbalizować poglądy, które w prozie czy felietonie jakoś niełacno jej umieścić. Może „dać wyraz”, wykrzyczeć to i owo, w mózg znienacka bezpośrednio przypierdolić, pazur pokazać, frazę przewietrzyć, metafory wypróbować, krwi upuścić, perwersji granice eksperymentalnie ustalić. Uważam po lekturze „Trudno z miłości się podnieść”, że Gretkowska w pełni skorzystała z możliwości ekspresji, jakie stwarza formuła yndżoja. I to akurat cieszy, stwarza poczucie porozumienia – ba, nawet jedności pisarsko-czytelniczej. Natomiast wywiadowczyni – pani Patrycja Pustkowiak – też miała swoją przyjemność, tylko innego rodzaju. Jest skądinąd pisarką, lecz o dorobku nie sięgającym nawet jednej dwudziestej tego, co uczyniła Gretkowska. Uprawia recenzowanie książek (filmów też podobno, ale jakoś nie trafiłem…) na łamach czasopism, zwanych kulturalnymi. Wywiad-rzeka z Gretkowską przysporzy jej punktów – zarówno w profesjonalnym, jak i towarzyskim CV. I to też coś waży…

Gretkowska w tej rozmowie pofolgowała sobie (choć i tak podejrzewam, że przed drukiem doszło do aktów „przyjaznej” cenzury i przemocy…). Więc w zasadzie okładkę powinno przecinać nadrukowane czerwono ostrzeżenie: tekst zawiera brzydkie wyrazy, drastyczne sceny, oceny i sformułowania, obraźliwe, antynarodowe, antypolskie i libertyńskie poglądy; lektura na własne ryzyko, odpowiedzialność i rachunek! Taaaak – mentalnym pensjonarkom, religianckim hipokrytom, burakom – osobliwie o imionach Janusz i Grażyna – tudzież funkcjonariuszom pana B., pacjentom, klientom i beneficjentom PiS-kliniki prania mózgów lekturę się odradza. Chyba że koniecznie chcą rozchwierutać statykę swego kręgosłupa moralnego – prawdziwego lub mniemanego…

Czytelnik, decydujący się na lekturę mimo wszystko, dostanie w miarę uporządkowany linearnie i temporalnie skrót z życia artystki, z przygarścią refleksyjnych dygresji – od proletariackiego dzieciństwa na łódzkich Bałutach i młodości licealnej tamże, krakowskich studiów (filozofia na UJ) w opozycji, emigracja do Paryża (skażi papa, gdie etot Pariż? Dalieko, synok, dalieko…), poniewierka obcego na cudzej ziemi, epizod z „Kulturą”, potem Żuławski i „Szamanka”, potem struktura linearna wichruje się, płynnie przechodząc w gniazdowo-tematyczną. O miłości, o psychotropach i poszukiwaniu duchowości przy pomocy ayahuaski i zielska szałwii, o polskim seksie, o życiu z obecnym partnerem, o filozofii i praktyce domowego ogniska, o polityce i Partii Kobiet, o Polkach i Polakach jako takich, o wróżeniu z kart tarota, o psychoterapii… Czyli o wszystkim, co tylko obu paniom przyszło do głowy w postaci tematu rozmowy.

No i bardzo dobrze… Czytelnik ma Gretkowską na tacy (podobno taca to jej ulubiony przyrząd domowy…), by sobie wygodnie „posmakować”: spróbować „rozkminić”, dlaczego jest taka, jaka jest, dlaczego z nią tak ciężko, a i bez niej nielekko. Bo Gretkowska ma ważne miejsce w życiu swych dobrowolnych czytelników. Co tu ukrywać – jest jak kolec w dupie, jak wyrzut sumienia, drażniący uformowane kształty rzeczywistości dookolnej, wbijający ironiczne ostrza w nadęte formułki, wywlekający bebechy… Nic się przed nią nie ukryje. Te kilkadziesiąt dolepionych do wywiadu-rzeki najświeższych felietonów Gretkowskiej (mały bonusik dla czytelników) dowodnie przemawia na rzecz jej przenikliwości, eksponując jej złośliwość, wredność i brutalną bezczelność. I tak ma zostać… Pani Manuela ma potencjał i dość umiejętności, by mącić narodową kadź. No i nadal potrafi się soczyście wkurwić, dając temu wyraz.

„Trudno z miłości się podnieść” (swoją drogą – sugestywny tytuł; tak jakby miłość była upadkiem…) to książka dla umiejących czytać ze zrozumieniem. Czyli mniejszościowa w gruncie rzeczy. Zdecydowanie polecam.

Tomasz Sas
(29 05 2019)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *