Przed końcem zimy

24 marca 2019

Bernard MacLaverty

Przed końcem zimy
Przełożył Jarek Westermark
Wydawnictwo Agora, Warszawa 2019

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5

Psychodrama w Amsterdamie czyli ryk osła z oddali…

Zimą do Amsterdamu nie polecam. Chyba że ktoś musi, bo inaczej się udusi – jeśli nie nabucha się zioła w którejś z dowolnych spelunek nad dowolnym grachtem. Ale czego nad zimowymi kanałami w strugach rytualnego (pada ze 200 dni w roku) deszczu szukać może stare dobre irlandzkie małżeństwo? Zaspokojenia? Konfrontacji? Ugody? Rozliczenia? Pamięci? Nowego początku? Czegokolwiek by nie szukali, czas wybrali dobry. Turystyczny gwałt maleje i nie rozprasza uwagi, muzea oblężone umiarkowanie, w barach i kawiarniach są nawet wolne stoliki. Słowem: zima w Amsterdamie to dobry moment, by zająć się sobą i dobrze wykorzystać czas – nawet marnując trochę na głupstwa… Więc Stella i Gerry Gilmore zapakowali się do samolotu z Glasgow na Schiphol, by wylądować w umiarkowanie wykwintnym hotelu Theo w centrum Amsterdamu.
Z Glasgow – bo choć oboje są Irlandczykami, katolikami z Belfastu, od lat mieszkają w Szkocji. Do przeniesienia się na drugi brzeg Morza Irlandzkiego i zatoki Firth of Clyde skłoniły ich wypadki, typowe dla ulic i innych miejsc publicznych Belfastu w latach siedemdziesiątych, czyli swobodne i chaotyczne przemieszczanie się pocisków wystrzelonych z broni automatycznej rozmaitych kalibrów i pochodzenia. Stella była w mocno zaawansowanej ciąży, gdy jeden z tych pocisków trafił ją w brzuch… Przeszedł na wylot, na szczęście po drodze niczego i nikogo nie uszkadzając; Michael Gilmore przyszedł na świat w trybie interwencji chirurgicznej, która sprawiła przy okazji, że Stella już nie mogła mieć więcej dzieci… Jakoś w tym samym czasie biuro Gerry’ego w Derry ktoś sfajczył koktajlem Mołotowa… No i po czymś takim mieszkanie w Belfaście, pełnym rebeliantów z IRA, oranżystowskich protestanckich rewanżystów, policjantów i żołnierzy Jej Królewskiej Mości z pułków SAS, już nie było możliwe. Nie w kraju, którego jedynym wkładem w cywilizację był wynalazek samochodu-pułapki… Więc pewnego dnia młody architekt Gerald i nauczycielka angielskiego Stella Gilmore’owie załadowali swój dobytek do furgonetki, pojechali na prom do Szkocji, potem wszystko wypakowali w wynajętym lokum w Glasgow… Stella i Gerry z Michaelem zostali tamże.
I tak tkwią już prawie pół wieku. Gerry nie zrobił kariery jako architekt (druga, a może i trzecia liga szkocka – sam tak o sobie mówi…), ale jest wykładowcą akademickim w tej branży i wybitną postacią architektoniczno-budowlanego życia korporacyjnego. Lubi wypić – irlandzka whiskey jameson to jego najlepsza towarzyszka życia codziennego. W zasadzie jest alkoholikiem – co tu kryć… Stella też jest już emerytką. Specjalistką od organizacji życia – wszystkich i wszystkiego w zasięgu wzroku. Szafarką komunii świętej w swojej parafii. Nałogową rozwiązywaczką krzyżówek (co ma powstrzymać demencję…). Syn wyemigrował do Kanady… Więc skąd ten Amsterdam? To część wielkiego planu Stelli – bo przecież nie Gerry’ego; on (według swego planu) wypić mógł wszędzie, byleby płyn nosił nazwę whisky lub podobną.
Stella – bogobojna i niezłomna katoliczka – uznała, że po cudownym ocaleniu nienarodzonego jeszcze synka z przestrzelonego brzucha, Bogu należy się rewanż. Gdy poczuła, że nie ma już innych, mających pierwszeństwo zobowiązań, zechciała się z tamtej obietnicy wywiązać. W dość oryginalny sposób – przed laty powzięła nieco wiedzy o beginkach w Amsterdamie – dobrowolnej wspólnocie religijnej niewiążącej się ślubami posłuszeństwa typowymi dla zgromadzenia zakonnego. Kobiety razem mieszkały, składały się na wspólne utrzymanie z dzieł pobożnych, którym się oddawały, modliły się i medytowały. Oczywiście w każdej chwili mogły opuścić wspólnotę i wyprowadzić się z przepięknego, zacisznego amsterdamskiego Begijnhofu… Oczywiście zdarzało się to niesłychanie rzadko. I raczej z przyczyn naturalnych. Istniejąca od średniowiecza (zapewne XI wiek…) wspólnota beginek (i męskich odpowiedników – begardów) straciła swój wymiar duchowy, transcendentalny. Teraz jest to przedsięwzięcie komercyjne (z zakresu obrotu nieruchomościami czy – powiedzmy: długotrwałego wynajmu powierzchni mieszkaniowej…). Długa kolejka dam z całego świata, znużonych swą dotychczasową egzystencją, posiadających znaczne środki do życia oraz mocne referencje swych parafii i diecezji, czeka, aż zwolni się lokum (coś pośredniego między celą, kawalerką i pokojem hotelowym) w zasobach Begijnhofu. Kierownictwo tego przedsięwzięcia postawiło sprawę jasno: Stella jest po prostu za stara; prawdopodobnie nie dożyje momentu, aż kolejka dojdzie do niej. No i zapewne zbyt uboga – nauczycielska emerytura ze Zjednoczonego Królestwa to nie jest wystarczająca przepustka do luksusów Begijnhofu i jego duchowej oferty…
Trochę kwietystyczny plan boskiej odpłaty za cud narodzenia wziął w łeb. Ale zawsze przecież można zostawić męża i pójść na swoje. No właśnie – czy można? MacLaverty stwarza swym bohaterom płaszczyznę konfrontacji nader trudną do konstruktywnego spożytkowania. Zmiana w tych warunkach jest niezwykle trudna, zgoła niemożliwa… Życie codzienne Stelli i Gerry’ego jest (po półwieczu obcowania) utkane z rytuałów, automatycznych gestów, zachowań, przyzwyczajeń, skojarzeń… Wystarczy jeden frazes, rzucony w rozmowie, by akcję skierować w dobrze znaną stronę… Jak choćby ten „ryk osła, słyszany z oddali”. Małżonkowie, zrytualizowawszy niemal wszystko wokół siebie, rozumieją się bez słów – a nawet mimo słów, które między nimi padają. Czy w tej sytuacji wprowadzenie do dyskursu nowego, mocnego wątku zostanie właściwie odczytane? Główną troską Gerry’ego w tym partnerskim skądinąd układzie jest (jak u każdego niezdemaskowanego jeszcze publicznie alkoholika)… bezśladowe i skryte usuwanie opróżnionych butelek. Czy wobec tego może on usłyszeć i zrozumieć przekaz odbiegający od codziennej rutyny, inny niż zwykłe pytanie o dolewkę herbaty? A czy Stella, napełniona myślą o swym powołaniu, odczyta w buńczucznych wywodach Gerry’ego skargę, lęk starca przed samotnością?
I tu wraz z MacLavertym wkraczamy na terytorium słabiej rozpoznane przez literaturę – na terytorium długotrwałej miłości… Większość znawców przedmiotu w ogóle kwestionuje istnienie takiego zjawiska, podkreślając jego niemożliwą w praktyce psychologiczną oksymoroniczność. Ich bowiem zdaniem miłość przynależy do gromady krótkotrwałych zjawisk duchowych. Albo szybko gaśnie i ulega anihilacji, albo tak zmienia parametry pomiarowe, że umyka z kręgu definicji. W każdym razie tak sądzą obserwatorzy z zewnątrz. Tymczasem same podmioty – gdy zapytać – potwierdzą stan uczuć między nimi. Inaczej tylko rozłożą akcenty i preferencje. Zamiast potrzeby – ba, łaknienia gestu romantycznego pojawi się oczekiwanie poczucia bezpieczeństwa, stałości, wytrwałej zgody… W końcu są starym dobrym małżeństwem.
MacLaverty oczywiście wie, że w literaturze łatwo jest rozerwać taki układ. Jedno cięcie – i możemy napisać dwie ekstrawaganckie historie. Ale życie to coś innego; życie składa się głównie z inercji… Drobne, powtarzalne rutynowe czynności, gesty, słowa niepostrzeżenie przyrastają jak roczne słoje w pniu drzewa. Po jakimś czasie na ogół brak siły,motywacji i potrzeby, by unieść piłę i wszystko zerżnąć. Owszem, czasem trzeba, czasem nie można inaczej. Ale bez gwałtownych ruchów. MacLaverty dał swoim bohaterom czas – nieprzespaną noc na zasypanym śniegiem lotnisku, z którego nie dało się od razu odlecieć.
Kibicuję Stelli i Gerry’emu. Ufam ich obietnicom. Chciałbym zobaczyć, czy w ich minimalnym ogródku przed domem w Glasgow coś wyrosło z zestawu (mieszanego) cebulek, kupionych przez Gerry’ego na targu w Amsterdamie. Powinno. Oboje na to zasłużyli.
Tomasz Sas
(24 03 2019)


 

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *