Internat

6 marca 2019

Internat

Serhij Żadan
Przełożył Michał Petryk
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2019

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 3/5

Regulamin taktyki cywilnej przydatny na czas działań zbrojnych
w terenie zabudowanym i gęsto zaludnionym…

Świadomość wojny za granicą z bezpośrednim naszym sąsiadem – podobno zaprzyjaźnionym, choć szorstka to przyjaźń i czasem brutalna – jest w Polsce bliska zeru. Przecież to tak daleko; jakiś Ługańsk, Donieck – gdzie to w ogóle jest? Jakby grady zaczęły nawalać z Gródka Jagiellońskiego, a czołgi wyszły z lasu pod Rawą Ruską… A, to inna rozmowa. Niedużo czasu zostałoby, by się spakować i spierdalać. Ale skoro Rawa z Gródkiem wolne, słoneczne i ciche, to co nam jakaś tam wojna? No niby nic. Każdemu napomknieniu, że jednak w tym Donbasie dzieje się coś groźnego, strasznego – w rozleglejszej perspektywie groźnego i strasznego również dla nas, odpowiada wzruszenie ramion. Czasem podparte przeżutym grubszym słowem albo komentarzem – że dobrze im tak, pierdolonym banderowcom… Komu dobrze? Na wojnie? Na wojnie nikomu dobrze nie jest – ani tym, którzy strzelają, ani tym, do których strzelają, ani tym, którzy wbrew faktom uparcie twierdzą, że ich to nie dotyczy, ani nawet tym naiwnie zakładającym, że ich nie zabiją, bo nie ma za co… Nie ma za co?

Serhij Żadan jest Ukraińcem w średnim wieku (45 lat…), poetą (trzy tomiki) i prozaikiem (sześć powieści), znanym i uznanym w Europie, nagradzanym nawet tu i ówdzie. Przeto tym łatwiej mi przyznać, że dotąd o jego istnieniu nie miałem pojęcia. Przyznaję też, że wyznanie to czynię w głębokim poczuciu winy i wstydu; nie ma w nim nic z poczucia lekceważącej wyższości – jakże charakterystycznego dla cywilizacji śródziemnomorskiej. Jedyne usprawiedliwienie to konstatacja – że się nie ogarnia; pojedynczy czytelnik, amatorsko parający się doradztwem lekturowym, bez pretensji typowych dla profesjonalnego krytyka (ale orientujący się na rynku…) nie jest w stanie dogonić wydawców (nie mówię już o zrównaniu kroku…).

No, ale przeczytałem „Internat”. I znalazłem parę powodów, dla których lekturę tę należy polecić koniecznie… Po pierwsze: zapach świeżego leja po pocisku grad w podmarzniętej, zimowej ziemi o świcie… Z niczym się nie kojarzy? Nie szkodzi – Żadan przewąchał to za nas i wiarygodnie opisał. Po sąsiedzku… Jakbyście chcieli go szczegółowo przy piwku rozpytać, chętnie opowie, jak tam jest. Jak pachnie rozmrożona nagłą eksplozją ziemia, nadtopiony śnieg, świeżo wywleczone na wierzch i pokruszone odłamki betonu, z nutą sfajczonego materiału wybuchowego i zdewastowanego „materiału biologicznego”. Ale jeśli się tego nie zapisze tak „po żadanowsku” – jeden do jednego – to zniknie z pamięci. Wojna ma bowiem właściwość przyspieszacza zapominania. Intensywność przeżyć wygasza zdarzenia, nazwiska, twarze, szczegóły. W wytarte puste miejsca wkraczają mity, symbole, informacje sztabowe, liczby i spisy poległych. A to już nie jest wojna bezpośrednio, lecz z drugiej ręki. Dlatego pisać o wojnie należy jak Żadan – od razu, bez zastanowienia, Każda próba przeczekania, nabrania dystansu, poszerzenia perspektywy – to w istocie ucieczka, świadectwo niemocy…

Dlatego towarzyszymy Paszy, około 35-letniemu wycofanemu z życia nauczycielowi języka ukraińskiego oraz jego siostrzeńcowi – 13-letniemu, acz nad wiek rozwiniętemu Saszy, we „wczorajszym” epizodzie wojennym. Tylko trzydniowym, ale spęczniałym zdarzeniami jak homerycki epos. Pasza bowiem, polityczny ignorant i egzystencjalny abnegat, po rozpoczęciu działań wojennych w Donbasie (jak wielu jego współplemieńców) popadł w stan osobliwego odrętwienia intelektualnego (z biologii znanego jako stan przetrwalnikowy). W tej anabiozie funkcje życiowe, ograniczone zresztą do prostego metabolizmu, toczą się wewnątrz. Na zewnątrz nie wydostają się żadne sygnały „przyżyciowe”, żadne komunikaty; redukcji do zera ulega ciekawość świata, a umysł nie zdobywa, nie internalizuje nowych, niezbędnych do aktywnego funkcjonowania umiejętności. Taki anabiotyczny przetrwalnik jak Pasza może nie przeżyć pięciu minut na ulicy, bo nie ma pojęcia, jak się zachować, a instynkt nic mu nie podpowiada. Ale sprowokowany przez starego ojca Pasza wyrusza do całkiem skądinąd nieodległego internatu, by zabrać do domu (na ferie! – zaiste abstrakcyjny pomysł…) synka siostry i ukochanego wnuka Starego – Saszkę… Anabiotyczny Paszka oczywiście nie ma pojęcia, że po siostrzeńca rusza akurat wtedy, gdy jednostki separatystów zaczęły naciskać na oddziały rządowe, które zaczęły się cofać. A może było na odwrót. Żadan nie definiuje precyzyjnie uczestników działań bojowych. Przeciwnie: mundury mają podobnie nieokreślone, w zasadzie improwizowane, broń – identyczną, artylerię taką samą. Cholera wie, kto akurat przemieszcza się ulicami górniczych miasteczek, kto strzela, rabuje, gwałci, podpala. Nie zawsze jest czas na wywieszanie flag. Nie zawsze barwne płótna są pod ręką.

A cywil? Cywil ma przesrane… Z definicji to wynika, nie inaczej. Dlaczego Pasza, taki zdrowy byczek, nie walczy na froncie, co? Zanim Paszka nauczy się wymachiwać, jak legitymacją inwalidzką, swą uszkodzoną ręką, uniemożliwiającą trzymanie kałacha i pociąganie za język spustowy, zazna prawdziwej grozy… Reguły poruszania się i przeżycia w terenie ostrzeliwanym są oczywiste. Gdy twoje osobiste namiary akurat pokryją się z koordynatami ogniowymi baterii haubic czy moździerzy – masz przejebane dokumentnie (chyba że niewypał). Ale dopóki to zdarzenie losowe nie nastąpi, lepiej być w ruchu, a jeśli w spoczynku, to z paroma metrami betonu nad głową i za plecami. W ruchu – nie obciążać się nadmiernie, zmieniać kierunek (zygzakiem…), unikać zbyt wielkich zgromadzeń (na ogół gorzej poinformowanych i podatnych na plotki, panikę etc.). Na posterunkach kontrolnych – improwizować i łgać; szczere wyznania zostawić na koniec. Mieć w kieszeniach trochę fajek, flaszkę wody, aspirynę i panadol, ładowarkę do telefonu. Żadnej biżuterii… Solidne buty, zapasowe skarpetki i majtki. Oczy dookoła głowy. I zapamiętać: każdy dobry uczynek będzie przykładnie ukarany. I to raczej prędzej niż później.

Jeszcze was nie ciągnie do lektury Żadana? No to drugi argument… On dobrze opowiada. Jest konserwatywny i akuratny – żadnych językowych ani fabularnych eksperymentów, żadnych fajerwerków postmodernistycznych. Tylko jeden do jednego… Żadan nie skleja w jeden obraz rozproszonych wrażeń, zapamiętanych obrazków. Pisze jak było w sensie najzupełniej ścisłym – dosłownym. Nie mamy prawa przypuszczać, że tak się nie działo, powątpiewać w fakty, słowa, świadectwa…

Pisanie o wojnie łatwe nie jest – zwłaszcza gdy sytuacja wymaga, by być patriotycznym zapiewajłą. A przynajmniej sympatykiem. Sympatykiem czego? Wojny? Wojny, która wyrywa ci ziemię spod stóp, unicestwia twoje drogowskazy, punkty odniesienia. Osie obrotów i zapasy intelektualne. Emocje, uczucia i przyzwyczajenia… No i trochę za blisko jest; dwie godziny lotu, migiem. Po lekturze Żadana rzućcie okiem na mapę: na to, co Konarmii Siemiona Budionnego zajęło kilka miesięcy, zielonym ludzikom wystarczy czterdzieści osiem godzin. Więc co – daleko ta wojna i nie nasza?

Nigdy nie przystałbym do szeregów entuzjastycznych adoratorów zapachu napalmu o świcie. Ale równie silnie wolałbym uniknąć okazji do nauczenia się i zapamiętania smaków spalenizny tudzież subtelnych różnic między wonią lejów po pociskach artylerii lufowej i rakiet grad w terenie zabudowanym. Nie chcę nasłuchiwać ani oglądać się za siebie…

Tomasz Sas
(6 03 2019)


 

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *