Wiesław Myśliwski
Ucho igielne
Wydawnictwo Znak, Kraków 2018
Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5
Wehikuł czasu czyli rondo alla polacca
Łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogatemu wejść do królestwa niebieskiego… Ta zaczerpnięta z Nowego Testamentu metaforyczna sentencja jest jedną z najlepiej znanych i powszechnie używanych w kręgu cywilizacji śródziemnomorskiej hiperbol, czyli metafor używających oczywistej przesady dla zbudowania napięcia. Wielbłąd przeciskający się przez uszko igły? To przecież niemożliwe, nie do pomyślenia! Ale brzmi nieźle… W ten sposób religijna sentencja umoralniająca (w końcu przecież chodzi o szanse bogacza w królestwie niebieskim…) weszła na stałe – z wieloma zresztą modyfikacjami – do repertuaru chwytów retorycznych każdego porządnego kaznodziei, mówcy wiecowego czy funeralnego, facecjonisty albo griota. Napotykamy w wywodzie coś niemożliwego – jakąś bitwę nie do wygrania ze względu na dysproporcję sił, jakiś zamiar polityczny nie do przeprowadzenia z uwagi na opór sił publicznych, kobiece serce nie do skruszenia – wtedy przeprowadzamy wielbłąda przez igielne uszko, a słuchacze aprobująco kiwając głowami, podziwiają celność starej metafory…
I doprawdy nie jest istotne, czy istniała w rzeczywistości (a osobliwie w czasach, w których miał żyć Jezus) ciasna furta w fortyfikacjach Jerozolimy, zwana Uchem Igielnym, przez którą ledwo przełaził chudy piechur bez bagażu, ale wielbłąd – zwłaszcza napojony i objuczony – już nie… Lepiej bowiem, by zwalająca z nóg hiperbola nic wspólnego z rzeczywistością nie miała…
Za to Ucho Igielne Myśliwskiego istnieje naprawdę. Tak się potocznie nazywa wąski przełaz w murach obronnych Sandomierza (oficjalnie to Furta Dominikańska). Niegdyś furta łączyła dwa klasztory, potem stała się powszechnie używanym skrótem-przełazem między starym miastem a dzielnicą jarów i wąwozów poniżej murów – w końcu zaś atrakcją turystyczną (nie dla grubasów…); istotnie te kilkadziesiąt schodków to w ogóle nie jest szeroka konstrukcja, a sam przełaz w połowie drogi, z dystansu optycznie wystarczający, zwęża się ku dołowi, tworząc wyrafinowaną pułapkę plączącą nogi, gdy komuś wypadnie mijanka akurat pod łukiem furty… Lepiej przepuścić idącego z góry lub z dołu – jak tam komu wygodniej. Ale w sumie miejsce niezłe; sprzyjające nawiązywaniu bliskich, często fizycznych kontaktów międzyludzkich różnego rodzaju – czasem w dobrej, czasem w złej wierze…
Myśliwski z tej ciekawostki średniowiecznej architektury obronnej uczynił ni mniej, ni więcej, tylko wehikuł czasu, symboliczny łapacz już to kwantów, już to fal życia, przechwytujący takowe i zamieniający prostolinijny ruch w czasoprzestrzeni w pętle i inne figury o zamkniętej strukturze. W uchu dzieją się rzeczy dziwne: czas przestaje być fizykalny, spotyka się sam z sobą. Koniec z początkiem, a jednocześnie w tej samej pętli początek z końcem. Czas pędzi w obu kierunkach – jeśli w ogóle czas ma jakiś kierunek… Może nie ma?
Wszystko wygląda tak, jakby jakiś kompozytor, ale zarazem dyrygent, miał do dyspozycji sporą orkiestrę symfoniczną, z dużymi obsadami grup instrumentów i dokonał podziału na dwa zespoły – ale nie symetrycznie, po równo – na przykład z szesnastu pierwszych skrzypiec po osiem do każdego zespołu. Nie, proces dzielenia na pół przebiegałby losowo, stochastycznie, dając w rezultacie dwie grupy równe ilościowo, ale wewnętrzna struktura każdej (to znaczy udział konkretnych instrumentów) byłaby przypadkowa, losowa. Natura procesów stochastycznych jest taka, że obie grupy nie różniłyby się od siebie ekstremalnie; różnice byłyby bardziej subtelne. Co ciekawe, im zbiór wyjściowy byłby ilościowo większy, tym różnice brzmieniowe (cały czas mówimy o orkiestrze…) na koniec podziału byłyby mniejsze… I teraz oba zespoły dostałyby nuty tej samej kompozycji, zapisanej w formie ronda – tylko jedna biegłaby po bożemu, zapętlając się wedle zamysłu kompozytora, a druga poszatkowana na części w losowej kolejności (a niektóre fragmenty – zapisane od tyłu). A do tego wykonanie też byłoby losowe – zespoły grałyby swoje, ale w przypadkowej kolejności; a przy tym też przypadkowo grałyby albo same, po kolei, albo grzmiałyby pełnym równoczesnym tutti (ale każdy zespół ze swoich nut). Kakofonia!? Tak, ale gdzie jej tam do życia… Stopień komplikacji ludzkiego żywota nierównie bywa większy…
Tak właśnie po lekturze „Ucha…” wyobrażam sobie strukturę narracji Myśliwskiego. Dlatego zalecam czytelnikom silne wzmożenie uwagi, koncentrację, przerwy na namysł i użycie środków dopingujących (na przykład mocnej herbaty porcyjka co jakiś czas, ale nie za rzadko…).
Już na wstępie Myśliwski zdradza podwójną naturę Ucha, zderzając Narratora Młodego z Narratorem Starym. Zdradza, że są tożsami – między nimi tylko różnica wieku. No i zderza, bowiem ich spotkanie dla jednego z nich ma charakter definitywnie ostateczny. Według milicji wygląda na to, że może młody podłożył nogę Staremu, a może tylko tamten z przyczyny ciasnoty zaplątał się we własną laskę, choć wzmiankowanej do protokołu laski na miejscu wypadku nie znaleziono. No, ale elegancka była, ze złotą plakietką i w ogóle, a to łakomy fant… Jak było, tak było, ale starszy pan nie wyszedł żywy z igielnego ucha…
Lecz zaciskająca się pętla czasu nie została zerwana. Nie – poczęła zataczać nowe figury temporalne. Przez ucho igielne (tym razem już metaforyczne, dlatego z małej litery…) przetaczają się obrazy i zdarzenia realnie i nie-realne, rzeczywiste i fałszywe, w przypadkowej kolejności, obrane ze znamion identyfikacyjnych,. Życia Starego N i Młodego N, nie całkiem przecież osobne, nabierają przyspieszenia i zbliżają się do siebie poczynają krążyć jak okruchy w odpływie wanny; życie Starego N potyka się na mieliznach pamięci, życie Młodego N walczy z oporem materii. Ale Myśliwski nie ulega pokusie liniowego przepracowana czasu. Żywoty Starego N i Młodego N dzieli na krótkie epizody, rozsypane jak paciorki z zerwanych sznurów w nieoznaczonej dokładnie czasoprzestrzeni, uniemożliwiając tym samym ich identyfikację historyczną, nazwanie czy przypisanie do konkretnego etapu dziejów. Ale nie mamy wątpliwości, że chodzi o jakieś osiemdziesiąt lat naszej, tutejszej historii – w której jesteśmy uwięzieni jak herbaciane fusy wirujące w szklance jeszcze długo po energicznym zamieszaniu łyżeczką… Z tą różnicą, że moc wyobraźni autora nadaje bohaterom różne kierunki i prędkości wirowania, każąc przy okazji jednym się wznosić, innym opadać. Bezładnie. A z wiru nie ma ucieczki – chyba żeby chlupnięcie jakie, jak wojna lub rewolucja. Ale na nic takiego się nie zanosi.
Myśliwski jedną koncesję na rzecz linearnego opowiadania poczynił, wrzucając w tok swej narracji – nie-narracji liczne fenomenalne epizody – miniatury prozatorskie, opiewające już to zorganizowany wedle wszelkich prawideł sztuki propagandowej jubileusz lokalnego pisarza (kto na podobnej imprezie nie był, nie ma pojęcia, czym w istocie był PRL…), już to technologię wieloosobowego spania w jednym łóżku, już to konfrontacyjną wizytę zasłużonego Profesora w krainie młodości, już to eskapadę do schizofrenicznego fryzjera. Historyjki są opowiedziane po bożemu, z wyraźnym zamiarem continuum. Ale między tymi historyjkami brak ciągłości. I nie ma co się jej doszukiwać – bo tak działa pamięć. Nie potrafi rekonstruować linearnie, z równym natężeniem, dzień po dniu, naszej historii. Ale potrafi wydobyć pojedyncze epizody z całą ostrością szczegółu. Tylko nie wie – dlaczego akurat te. Nasza pamięć nie podsuwa wytłumaczeń, dlaczego nie dysponuje swymi zasobami w sposób racjonalny.
Myśliwski i tym razem penetruje swe tradycyjne terytorium: plebejskie rojsty, rustykalne ugory, pokrzywą, perzem i kąkolem porośnięte, ogródki z cebulą, konopiami i malwą, zagony kapuścianych łbów, zasrane, wydeptane krowie wygony i malinowe chruśniaki. Skąd Polska czerpie swą siłę i słabiznę, emocjonalne buractwo, nie-ciekawość, obojętność, brutalność i wsobność. Ani temu nie zaprzeczymy, ani się nie wyzwolimy. Zresztą nie ma powodu… Nawet jeśli inne terytoria (mieszczańskie, pańskie, inteligenckie) wydają się nam bardziej atrakcyjne, przystojniejsze naszym marzeniom, aspiracjom i roszczeniom. Byt doskoczy – świadomość nie…
Zresztą Myśliwski wie – dlaczego. Ostatni akapit „Ucha igielnego” tłumaczy wiele…Wracającemu do hotelu (po jubileuszowej popijawie z jeszcze żyjącymi kolegami ze szkoły) Staremu Narratorowi wydaje się, że idzie przed nim eskortowana przez esesmanów z psami kolumna prowadzonych z getta (albo do getta) a na końcu usiłuje idących dogonić dziewczyna, ciągnąca za rączkę dziecko. Stary N też chce dogonić idących, ale znikają mu z oczu, gdy dochodzi do drzwi hotelu… Jeśli ich nie dogoni, nie ma mowy o przepracowaniu przeszłości, o wyplątaniu się z ronda alla polacca. Czas bowiem już dłużej nie kłamać, głośno i wyraźnie przeprosić, zmówić kadisz za umarłych.
Tomasz Sas
(21 12 2018)
Brak komentarzy