Głód

27 września 2018

Alma Katsu

Głód
Przełożyła Danuta Górska
Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o., Warszawa 2018

Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 3/5

Nasze demony kryją się tuż za naszymi plecami…

Krótka historia Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej (krótka nadal, nawet gdy do epoki Deklaracji Niepodległości i wojen z brytyjską koroną dołożymy dzieje całej kolonizacji Ameryki od momentu lądowania Kolumba i po nim innych zdobywców – na przykład sir Waltera Raleigha – na plażach północnych terytoriów) obfituje wprawdzie w wydarzenia dramatyczne, tragiczne i krwawe, ale w sumie wciąż ich jest mniej, dużo mniej, niż w przeciętnym zakątku Europy czy Azji. Amerykanie, przywykli do tego, że wszystko mają większe i lepsze, z trudem akceptują, że „większe i lepsze” może i tak – lecz z wyjątkiem historii… Dlatego Amerykanie tak pieczołowicie obchodzą się ze swoimi dziejami, monumentalizując i uwznioślając każdy drobiazg, epizod, eksces nieledwie czy wydarzenie takie sobie co do sensu i rangi. Bo mają tego mało – za mało, by zbudować trwałą wspólnotę wokół jednolitego narodowego doświadczenia. Tymczasem mitologia stars&stripes – gwiaździstego sztandaru – wymaga użycia bez wyjątku zdarzeń niosących ze sobą honor, odwagę, przedsiębiorczość, dzielność graniczącą z brawurą, a nawet szaleństwem, pogardę śmierci, prawość, bezinteresowność (choć to cecha wysoce nieamerykańska) – i przede wszystkim niewzruszoną wiarę (w wymiarze oczywiście transcendentalnym) – w chrześcijańskiego Boga z jego synem Chrystusem, starotestamentowego Jehowę, Wielkiego Manitou, Buddę… Czy w coś jeszcze innego. Gdy ma się krótką historię, z każdym zdarzeniem przysparzającym cokolwiek chwały obchodzić się trzeba delikatnie i wycisnąć co się da dla budowania mitologii. Nie wszystko bowiem jest tak jednoznacznie chwalebne jak obrona fortu Alamo, zimowisko w Valley Forge, nieudana misja Apolla 13 czy „cud na lodzie” podczas Olimpiady w Lake Placid w 1980 roku, gdy amerykańscy amatorzy pokonali 4 : 3 hokejową sborną ZSRR, przed meczem faworyzowaną bezdyskusyjnie…
Idzie zatem o to, by zdarzenia, epizody, ekscesy niespecjalnie chwalebne lub niecnotliwe zgoła przedstawić w korzystniejszym oświetleniu i dołożyć do konstrukcyjnych zasobów tworzenia monumentu chwały. Nawet z tak bezprzykładnego w dziejach przyłapania sil zbrojnych wielkiego mocarstwa ze spuszczonymi portkami jak w Pearl Harbor można wydobyć cegiełki mitologii, przeciwstawiając regulaminową głupotę dowódców bezprzykładnej dzielności, poświęceniu, bohaterstwu szeregowych żołnierzy, marynarzy i marines. Cóż jednak robić z epizodami, które jednoznacznych konotacji heroiczno-cnotliwych nie mają? Przeciwnie: ciągnie się za nimi aura wstydliwej dwuznaczności, możliwej deprecjacji. Ale od czego jest obróbka epistemologiczna faktów pod hasłem: grzechy ojców budują nasze cnoty…
Epizod z heroicznej epoki zdobywania Far Westu oraz przesuwania granic krainy sfederowanych stanów ku Pacyfikowi i dalej, jak się da, znany pod nazwą Donner Party (party czyli partia; zorganizowana grupa pod przywództwem rzeczonego Donnera…) właśnie poprzez swą moralną dwuznaczność, błędy ludzkie, trudne do etycznego zaakceptowania ekscesy i ogólnie rzecz ujmując – brak sukcesu (by nie rzec: klęskę…) najmniej nadaje się na budulec poczucia wspólnoty. Ale legenda, spreparowana z tragedii? A, to inna sprawa – oczywiście jak najbardziej… W każdym razie bezspornie rzecz się miała tak: w maju 1846 roku grupa pionierów z dobytkiem i zapasami na wozach ciągnionych przez woły wyruszyła z Independence (stan Missouri). Mieli zamiar dotrzeć do Kalifornii, bowiem od kilku lat docierały stamtąd wieści o urodzajnych ziemiach, łagodnym klimacie i ewentualnych bogactwach skrytych w górach.
Niejaki Lansford W. Hastings już cztery lata wcześniej wrócił stamtąd i opublikował opis szlaku do Kalifornii i Oregonu wraz z relacją o czekających na jego końcu wspaniałościach – w tonacji „jeśli nie sam raj, to na pewno Ziemia Obiecana…”. Większość członków grupy zwanej później partią Donnera (od nazwiska naturalnego przywódcy, 60-letniego George’a Donnera, biznesmena ze Sprinfield w Illinois) – poważni ojcowie rodzin, odnoszący sukcesy w biznesie (i gromadzeniu dóbr), ale i pechowcy, liczący na odmianę losu tudzież samotni kawalerowie nie mający nic do stracenia – znała tekst Hastingsa. Nie mieli jednak pojęcia, że Hastings, rekomendując szlak, zwany odtąd Skrótem Hastingsa, wprawdzie przebył go osobiście, ale pieszo i konno, nie zaś prowadząc wozy z ładunkiem… A to inna bajka – wozy potrzebują drogi o odpowiednim profilu (bez ekstremalnych stromizn) z wygodnymi brodami przez rzeki, z łatwym dostępem do paszy i wody dla zwierząt pociągowych (ówcześnie przeważnie wołów…), z możliwością uzupełniania zapasów żywności. Dystans dzienny pokonywany przez taką karawanę w optymalnych warunkach to najwyżej 15 do 20 – 25 mil dziennie przy dobrej pogodzie i bez kłopotów w drodze. Ludzie karawany Donnera nic nie wiedzieli o wymaganiach nowego szlaku, ale poszli. Przez ekstremalne góry Wasatch, a później przez jeszcze gorszą Pustynię Wielkiego Słonego Jeziora; tam tempo marszu spadało do 1,5 mili dziennie…
W rezultacie, gdy wozy Donnera weszły ze „skrótu Hastingsa” z powrotem na stary Szlak Kalifornijski, grupa była już spóźniona o miesiąc w stosunku do najkorzystniejszego terminu przeprawy. A mieli przed sobą jeszcze drogę wzdłuż Rzeki Humboldta i ostatni stumilowy (160 km) „skok” przez pasmo górskie Sierra Nevada (500 szczytów powyżej 12 tysięcy stóp, czyli 3 700 metrów i wątłe strome przełęcze między nimi!). Ale dalej już tylko zielona Kalifornia… Tylko trzeba było się dostać przynajmniej do Fortu Suttera po drugiej stronie Sierry. Ale w 1846 roku śnieg rozpadał się na dobre już we wrześniu… Rozbita, skłócona, zdemoralizowana, głodna, pozbawiona zapasów, wozów i wołów karawana Donnera utkwiła pod śniegiem (miejscami pokrywa białego puchu sięgnęła 25 stóp czyli 7,5 metra…) w kilku grupkach w dolinach Sierry Nevady: w obozowisku nad jeziorem Truckee (dziś jezioro Donnera) zostało sześćdziesiąt osób z kilku rodzin (w tym dwadzieścioro dziewięcioro dzieci); nieco dalej na szlaku została rodzina Donnerów – 21 osób, w tym 12 dzieci… Wprawdzie do fortu Suttera dotarło kilku uczestników karawany (m.in. John Reed – niegdyś jeden z wodzów Donner Party, wypędzony z karawany za zabójstwo), ale o zorganizowaniu ratunku nie było mowy. Po pierwsze – ekstremalny śnieg, po drugie – akurat trwała wojna z Meksykiem, w której stawką główną była… właśnie Kalifornia.
Dopiero wiosną 1847 roku Reed zorganizował i poprowadził pierwszą z ekspedycji ratunkowych. Po podsumowaniu strat okazało się, że z 87 osób, które z Fortu Bridger latem 1846 roku ruszyły forsować góry Wasatch „skrótem Hastingsa”, do Kalifornii dotarlo 48… Lakoniczne i powściągliwe sprawozdania ratowników i późniejsze relacje uratowanych składają się na obraz wielce dramatyczny. Morderczy śnieg i mróz, głód (nawet polować nie było na co, zwierzyna zniknęła…), choroby, akty przemocy, heroiczne poświęcenie, obłęd, śmierć… I wreszcie kanibalizm – przy czym nie wiadomo do końca, czy zjadano części zwłok zmarłych i tak – z powodów mniej więcej naturalnych, czy też zabijano, by zjeść… Kanibalizm – naruszenie niezwykle mocnego w społecznościach chrześcijańskich (i nie tylko) tabu… Wiadomości o nieszczęsnej wyprawie Donnera dotarły do Nowego Jorku już wczesnym latem 1847 roku i rozpętały dyskusję teologiczną o naturze ludzkiej i postępach Zła. Ale pędu na Zachód już nie powstrzymały. W tym samym roku 1846 do Kalifornii dotarło (innymi drogami) 1500 osadników. W roku1849 było ich już ponad 25 tysięcy (połowa przybyła szlakiem… Donnera). To właśnie „fortyniners” („Oh, my darling Clementine” kojarzycie? To miner fortyniner, czyli górnik z roku 49 – a nie 49-letni – żył sobie z córeczką w kanionie…) stanowili awangardę rozwoju i sukcesu Kalifornii. Oczywiście dzięki gorączce złota. Pionierska karawana Donnera odegrała swą symboliczną rolę (patrzcie, jacy z nas, Amerykanów, bezkompromisowi herosi!) w tej inwazji na Zachód. A kanibalizm? No cóż, to też świadectwo twardości charakterów…
Pisarka amerykańska Alma Katsu nie jest pierwszą, które ten temat wzięła na warsztat. Historia została wszechstronnie zbadana – nawet przez archeologów i ekspertów policyjnych, opisana przez teologów i moralistów, sfilmowana. Ale pani Katsu, urodzona na Alasce córka Amerykanina i Japonki, absolwentka wyższych (bo magisterskich) studiów kreatywnego pisania na uniwersytecie Johna Hopkinsa, wieloletnia funkcjonariuszka federalna (m.in. analityk wywiadu i polityki międzynarodowej), wykorzystała historię podróży karawany Donnera dość luźno, bowiem upichciła z tego materiału klasyczny horror, pełen makabry i transcendentalnego Zła. Horror, w którym rolę główną odgrywają wynaturzone potwory, prześladujące ludzi z wyprawy Donnera. Nie powiem złego słowa – robi to zgrabnie i przejmująco, fachowo dawkując grozę. Umie opowiadać, więc dobrze się ten „Głód” czyta. Z tym że mniej odporni mogą potem przejść na wegetarianizm albo weganizm zgoła…
Nie wiem tylko czy konwencja horroru to dobry zabieg literacki – uprawniony i fortunny. Pani Katsu zakłada dziewiczą niewinność wyprawy Donnera (czy dlatego, że połowa jej składu to dzieci?), zakłada, że zło przyszło z zewnątrz – w postaci potworów, czających się w mroku, ni to wilkołaków, ni to krwiożerczych demonów, a może nawet „byłych” ludzi, opętanych czymś w rodzaju modnej kilka lat temu antropologicznej ciekawostki z Nowej Gwinei, czyli choroby kuru – encefalopatii gąbczastej, wywołanej przez zarażenie prionami, pojawiającej się u osób praktykujących kanibalizm właśnie…
Niepotrzebne to przeniesienie zła na siły zewnętrzne, demony autonomiczne, istniejące samopas gdzieś w otchłani… To fałsz. Zło jest w nas immanentnie, nie potrzeba go „internalizować”. Demony czają się tuż za naszymi plecami; wystarczy upaść i przez chwilę nie podnosić się, by ruszyły naprzód i czyniły zło w twoim imieniu i na twój rachunek; jesteś za to odpowiedzialny… Alma Katsu uatrakcyjnia (jeśli horror to atrakcja) swe opowiadanie,. I ja to idę rozumieć. Ale myli się fundamentalnie, każąc nam mniemać, że wściekłość demonów objawiła się sama z siebie. Nie, karawana Donnera nie podjęła walki z natarciem złych duchów. Te złe duchy towarzyszyły im od początku, od zawsze. W sprzyjających warunkach wyszły na front. To jest prawdziwa historia ludzi Donnera. Ale na wyższych studiach kreatywnego uprawiania litertury nie uczą, jak ją napisać… Wszelako mimo to lektura „Głodu” wydaje się interesująca, a Alma Katsu ma potencjał. Nie myślałem, że kiedyś to napiszę o jakimkolwiek autorze – do tej pory byłem zdania, że to retoryczny zwrot grzecznościowy, maskujący bezradną grafomanię. Lecz tym razem bez kurtuazji: naprawdę ma możliwości. To nie prozatorska efemeryda – ale niech się pospieszy…
Tomasz Sas
(27 09 2018)


 

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *