Adam Jarniewski
Nie mieszkam w igloo
Wydawnictwo Muza SA, Warszawa 2018
Rekomendacja: 3/7
Ocena okładki: 3/5
A noc polarna duszna jest i parna…
Polska masowa wyobraźnia w kwestii życia codziennego Inuitów (umówmy się: chodzi o Eskimosów, co z jakichś skomplikowanych a wielce subtelnych względów uznawane jest za miano niepoprawne: politycznie i pod każdym innym względem; a nawet obraźliwe…) kształtowana była pod wpływem wiekopomnych dzieł literackich Aliny i Czesława Centkiewiczów. Czesław – dzielny polski polarnik (zimowanie na Wyspie Niedźwiedziej w sezonie 1932-1933), podróżnik i pisarz – w 1937 roku wydał powieść przygodową „Anaruk, chłopiec z Grenlandii”, a w 1949 roku wespół z żoną napisał książeczkę dla dzieci „Odarpi, syn Egigwy”. To dobra literatura była. Życie wzmiankowanego Odarpiego śledziło wiele pokoleń Polaków, z racji umieszczenia pozycji na liście szkolnych lektur obowiązkowych w podstawówce… Stąd zapewne wpojona jakoś podświadomie nasza sympatia, okazywana en bloc i a priori ludom lodowej Północy. Co wobec innych nacji naszego globu już takie oczywiste i spontaniczne nie jest. I nie zmieni tego nawet tłumaczenie, że imię Anaruk w języku Inuitów raczej nie istnieje, bo znaczyłoby coś w rodzaju „Srajdek” albo „Wypierdek” (dosłownie: wysraj to). Zapewne pan Centkiewicz zapisał ze słuchu imię Amaroq, co znaczy wilk…
Ale mniejsza z tym… Ważne jest, że mamy na Grenlandii swojego człowieka. I to od lat. Adam Jarniewski wżenił się w społeczność miasteczka Sisimiut (nie pomińcie zdjęć jego żony Birthe i córeczki Aliny – prawdziwych grenlandzkich piękności…) – jest nauczycielem języków obcych w miejscowej szkole, myśliwym i przewodnikiem turystów. Do tego wszystkiego okazało się, że umie pisać – tak po prostu, po reportersku, z uwagą, ale bez ględzenia – jakże popularnego wśród połowy co najmniej piszących i publikujących, a mieniących się przy okazji reportażystami… Jarniewski jest bezpretensjonalnym, inteligentnym amatorem, który pewnie nawet nie wie (jak molierowski Jourdain), że „mówi prozą”. Dlatego nie ma żadnych pokus i ciągot. Prócz tej jednej: pokazać krainę, w którą powoli wrasta, przekazać jej kolory, zapachy, smaki, dźwięki, kształty… Ludzi i zwierzęta. Krajobrazy (no cóż, głównie góry, fiordy, śnieg i lód…). Latem i zimą. Jarniewski to samorodny talent reporterski (zakładam, że nikt mu dyskretnie nie pomagał…). Trudno uwierzyć, ale rezultat jest olśniewający – mniejsza z tym, jakimi środkami osiągnięty.
Formuła zapisu jest prosta, narzucająca się sama: upływ czasu, nawarstwiające się doświadczenia, zmiana pór roku i dostosowanie plemiennej aktywności do tego rytmu. A w tę sieć zmiennego czasu wplecione są obserwacje obyczajowe, polityczne i gospodarcze szerszej natury. Jarniewski z racji swego zajęcia (jest nauczycielem…) sporo uwagi poświęca strukturze, rzeczywistemu stanowi grenlandzkiego systemu oświaty i perspektywom młodego pokolenia Inuitów. Zna to od środka. Ale z równym znawstwem pisze o gospodarczym i obyczajowym znaczeniu myślistwa – zarówno z punktu widzenia pojedynczego strzelca podchodzącego pardwy, renifery, woły piżmowe czy foki – jak i całego ekosystemu. Mamy wykład powożenia psimi zaprzęgami (jest ich coraz mniej, bo drogie w utrzymaniu, droższe niż skuter śnieżny Yamahy…), z uwzględnieniem zasad ekonomii transportu, mamy podstawy nawigacji łodzią grenlandzką, wskazówki dotyczące życia rodzinnego, osobliwie w jego aspekcie biesiadnym – w tym o zaletach ceremonialnego spożywania mattaku – miejscowego delikatesowego specjału (drogiego na targu jak cholera – w przeliczeniu z duńskich koron sto złotych za kilogram!). Nie wiecie, co to? Po prostu pokrojona na kawałki skóra wieloryba lub morświna na surowo z przylegającą warstwą tłuszczu… Palce lizać. Ale obok tego wykład o miejscowych duchach i demonach, o skomplikowanych stosunkach z Danią, od której Grenlandia jest formalnie (na gruncie prawa międzynarodowego) i praktycznie zależna…
I tak, niespiesznie (na Grenlandii czas płynie inaczej…) toczy się opowieść flyfriska – nietutejszego „świeżaka” – obserwatora usytuowanego w centrum wydarzeń tego osobliwego kraju. A Adam Jarniewski jest obserwatorem uważnym, bez typowej dla przybyszów tendencji wyolbrzymiania zjawisk, których nie rozumieją i tłumaczą sobie na swój europocentryczny sposób… Ileż się naczytałem relacji z Grenlandii, koncentrujących się na dramatycznych skutkach konfrontacji Inuitów z produktami tudzież obyczajami cywilizacji białego człowieka – o przeżerającym wyspę alkoholizmie, o narkomanii, prostytucji i w ogóle mijaniu się z prawem, o deprawującym, wykolejającym, zgubnym dla tradycyjnych wartości i plemiennego życia wpływie euroamerykańskiego stylu życia, o wynalazkach niszczących tradycję i system organizacji społecznej… Jarniewski jest świadom zagrożeń, ale koncentruje się raczej na tym, jak tubylcy sobie z nimi radzą, jak adaptują do swoich potrzeb, jak oszczędnie gospodarują tym, co mają. Grenlandia to nie Indochiny, gdzie całe konwoje nowiutkich ciężarówek porzucano w dżungli, by z opon wykroić trwałe i odporne, funkcjonalne łapcie… Inuita takim rozrzutnym stosunkiem do rzeczy by nie zgrzeszył.
Jarniewski nieustannie podkreśla, jak Inuici są odporni na penetrację obcego obyczaju. Zaprawdę – prawa i obyczaje tej krainy są takie, jakie są (i pozostaną!), bowiem ukształtowała je zasadnicza dla autochtonów okoliczność: instynkt przeżycia; reguły niczemu innemu nie służą, jak zachowaniu społeczności przy życiu… Miejscowych praw, obyczajów i zasad współżycia nie wymyślono po to, by chronić i zakonserwować jakiś ustrój społeczny, służący utrzymaniu władzy. One powstały z daleko bardziej pierwotnej przyczyny – wspomożenia instynktu samozachowawczego. O sukcesie społeczności inuickich decydowały od zawsze – na zewnątrz idealna samowystarczalność, wewnątrz jak najdalej posunięta kooperacja, począwszy od powszechnej wymiany informacji o stanie śniegu i lodu na szlakach polowań na foki… Informacji z tego swoistego, podawanego z ust do ust „biuletynu pogody” nikt dla siebie egoistycznie nie chowa, by podnieść szanse swego sukcesu w konkurującym świecie. Tu każdy wie, że niepowodzenie sąsiada pogarsza wydatnie jego własne szanse przeżycia, choćby wtedy, gdy będzie potrzebował pomocy w razie czego…
Jarniewski jest obserwatorem dyskretnym, cierpliwym i wyrozumiałym. Ale nie protekcjonalnym – w żadnym wypadku… Choć wie, że nikt mu złego słowa nie powie, to nie chce być ciężarem ani pośmiewiskiem – więc uczy się wszystkiego niezbędnego do życia szybko i gruntownie. Zdaje się, że grenlandzka społeczność ma z niego pożytek. A my też, bowiem lektura jego reportażu z krainy lodu, fok i fajnych ludzi to czysta przyjemność. A kulinaria? No cóż – do zupy z foki podobno można przywyknąć…
Tomasz Sas
(11 06 2018)
Brak komentarzy