Wyspa

26 marca 2018

Sigríđur Hagalìn Björnsdóttir
Wyspa
Przełożył Jacek Godek
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2018

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 3/5

Czy się pozabijamy, jeśli zostaniemy sami?

Całkiem niedawno Islandia w trakcie ogólnoświatowego kryzysu finansowego 2008 roku przeżyła swój własny armageddon w postaci załamania się systemu bankowego, Dobrze prosperujące banki komercyjne z dnia na dzień przestały obsługiwać krótkoterminowe zobowiązania, albowiem klienci ich zagranicznych oddziałów (w zasadzie wielokrotnie większych niż macierzyste centrale na wyspie) masowo wycofali depozyty, a fundusz gwarancyjny nie miał pokrycia (bo banki nie wpłacały obowiązkowych danin…). Wybuchła panika, a islandzki bank centralny musiał przejąć aktywa zagrożonych banków, wystarać się o kredyty na regulację zobowiązań wobec banków brytyjskich i holenderskich, które spłaciły depozytariuszy. Banki likwidowano i przekształcano, zawieszono kredytowanie i obsługę funduszy emerytalnych, wartość waluty krajowej znacznie spadła, wzrosła inflacja i dług publiczny… Przywracanie równowagi trwało cztery lata…
Sytuacja wróciła do normy, Islandia ostrożniej postępuje na międzynarodowych rynkach, ale w sumie prosperuje niezgorzej. Lecz nieoczekiwany kryzys wywołał skutki trudne do zniwelowania (a w zasadzie niemożliwe do przezwyciężenia…) w skali zapewne kilku pokoleń wyspiarzy. Po prostu odebrał im poczucie bezpieczeństwa, islandzką narodową dumę (odbudowaną trochę dopiero dzięki sukcesom reprezentacji piłkarskiej na Euro 2016; doszli do ćwierćfinału i po drodze wyrzucili za burtę Anglię!) i pewność siebie – nie wspominając już o przekonaniu w kwestii słuszności obranej drogi rozwoju. Od zwycięstwa w wojnie dorszowej (1958 – 1976), czyli utrzymania poszerzonej strefy wyłącznych połowów na Atlantyku do wielkiej wpadki 30 lat później… To się nie mogło nie odbić na zbiorowej świadomości narodu. Twardym wikingom zaczęło nieodłącznie towarzyszyć neurasteniczne poczucie niepewności…
W literaturze ślady tych zmian zbiorowej świadomości Islandczyków pojawić się też musiały. Wyspa znana była do tej pory jako matecznik kryminału noir (w swoim stylu zresztą doskonałego…) i równie czarnej powieści psychologicznej, obficie wykorzystującej ponury klimat i równie przygnębiające okoliczności przyrody. Kryzysowe perturbacje stworzyły mocne podglebie dla prozy katastroficznej, eksploatującej wizję świata po krachu. Dziennikarka radiowa Sigriđur Björnsdóttir poszła w tym wizjonerstwie najdalej. Stworzyła thriller w stylu orwellowskim albo może na podobieństwo „Nowego wspaniałego świata” Huxleya. „Wyspa” to dystopia (czyli utopia pesymistyczna) z wizją Islandii odciętej od świata (dosłownie…) i pozostawionej samej sobie – bez zapasów i bez dostępu do globalnego obiegu informacji. Islandii wydanej na łup chaosu, erozji dobrze dotąd działających struktur i instytucji; wreszcie społecznej depresji, celowo podsycanej przez „ochotników” do przejęcia władzy…
Nie da się ukryć, że Björnsdóttir wywołała szok w swej ojczyźnie. Po niedawnych doświadczeniach z kryzysem, jego zjawiskami towarzyszącymi i skutkami ubocznymi nagle Islandczycy zdali sobie sprawę, że katastrofa w ich izolowanym (i wyidealizowanym…) światku jest możliwa. Ba, może przebiegać ściśle według rozpisanego przez Björnsdóttir scenariusza. Czy w to uwierzyli? Nie wiem. W każdym razie czytali pilnie i polemizowali, co innym autorom islandzkim nie zdarza się często… Dyskutujący Islandczycy zastanawiali się, czy to możliwe, by drzemały w nich takie straszne demony, potwory nacjonalizmu, ksenofobii, rasizmu, przemocy i zbrodni. Przecież są społeczeństwem otwartym, tolerancyjnym, przyjmującym imigrantów, dającym każdemu szansę (blisko 15 tysięcy Polaków może zaświadczyć jak jest – nie tak różowo, jak utrzymują oficjalnie Islandczycy, ale i nie tak dramatycznie, jak skłonni są opowiadać ci, którym się nie powiodło…). Pewnie są… Ale jak by się zachowali, gdyby zostali poddani ciśnieniu zdarzeń ekstremalnych, z którymi dotąd mieli do czynienia teoretycznie – co najwyżej w literaturze? Tego nie wiedzą na pewno, więc zakładają, że wizja Björnsdóttir jest możliwa. I to im odbiera trochę pewności siebie…
Autorka „Wyspy” jest dziennikarką, więc z natury rzeczy poświęca sporo uwagi swemu podstawowemu narzędziu (i zarazem tworzywu…) – słowu. A znaczenie słów okazuje się kluczem przemiany wyspy w Wyspę. Pod mianem „odpowiedzialności za los narodu” pojawia się zwykła cenzura, wymuszona samowystarczalność staje się „pełną niepodległością” dumnego narodu, bezwzględna władza staje się neutralne brzmiącym „zarządzaniem zmianami”, zwykłe uzbrojone bandy rabunkowe nazywają się teraz „oddziałami ratunkowymi”, rządowy program likwidacji wszystkiego, co pochłania środki, a nie służy produkcji żywności – czyli teatrów, bibliotek, orkiestr, uczelni i innych urządzeń cywilizacji i kultury – nazywa się „pośrednictwem pracy”. Bo przecież idzie o to, by wszystkie wolne ręce z miasta skierować do uprawy ziemniaków i połowów ryb…
Nowa inżynieria społeczna, nawet wdrażana pod przymusem, nie wystarcza. W odizolowanej Islandii klasyczne więzi społeczne rozpadają się, faktyczną władzę (choć rząd istnieje, a jakże…) przejmują zorganizowane bandy zbrojne, powstają młodzieżowe gangi (jakby żywcem przeflancowane z „Władcy much” Goldinga), na brzegach południowych fiordów osiedlają się religijne falanstery wegetariańskich ogrodników… Obcy przybysze, imigranci i poszukiwacze lepszego życia zaś trafiają do „centrum turystycznego” na nieczynnym lotnisku, które w istocie jest… koncentracyjnym obozem. Ludźmi rządzi głód, terror silniejszych; seks staje się walutą, broń palna – decydującym argumentem… A wszechobecny gwałt pod różnymi postaciami – regulatorem życia społecznego.
Obok tej uogólnionej wizji dezintegracji Björnsdóttir wykreowała jeszcze wątek kameralny, powołując do życia czteroosobowe patchworkowe stadło rodzinne (acz bez formalnych związków zalegalizowanych urzędowo…): rdzenny wyspiarz Hjalti – dziennikarz w pewnej średnio ważnej gazecie, Maria – hiszpańska skrzypaczka z wysadzonej w powietrze filharmonii, jej córka Margret – zbuntowana nastolatka i czarnoskóry synek Elias – owoc zaprzeszłego, krótkiego związku z nieodpowiednim facetem z Południa. Dla zrozumienia istoty przesłania „Wyspy” los tej czwórki ma znaczenie zasadnicze. Björnsdóttir dla przykładnego unaocznienia swej tezy o rozpadzie więzi zgotowała im osobne koszmarne perypetie. Ich szczegóły pozwolę sobie pominąć, by nie epatować okrucieństwem islandzkiego życia codziennego w skrajnie nieodpowiednich okolicznościach. Ale podczas lektury ciarki chodzące po plecach gwarantowane…
Wyspowe koszmary to nie jest nad miarę przesadzona fantazja depresyjnej neurasteniczki. Pani Björnsdóttir ma celne, dobrze osadzone we wnikliwym rozpoznaniu globalnej rzeczywistości przeczucia. Możliwość akurat tej wyspy ma realny kształt…
Czy zdajemy sobie sprawę, jak blisko takiej wyspowej utopii sami jesteśmy – tu, w naszym kraju, gdzie rządzący są izolacjonistami, autarkicznymi smarkaczami, ksenofobami i durniami, obrażającymi się o wszystko na wszystkich wokół? Tylko patrzeć, jak będziemy sami przed sobą na wyścigi uzasadniać konieczność samodzielnej samotności. Jak będziemy sami sobie wmawiać, że jesteśmy lepsi i to dlatego inni nie mogą nas znieść. Bo zazdroszczą nam sukcesów, potęgi i mocy – tudzież wiadomej Opieki. Na nic nam wspólnota wartości, interesów, bezpieczeństwa. Wybrany kraj, wybrany naród. Wyspa.
Tomasz Sas
(26 03 2018)


Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *