Elizabeth Winder
Marilyn na Manhattanie. Najradośniejszy rok życia
Przekład: Katarzyna Makaruk
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2017
Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 3/5
Mogło być pięknie, mogło być inaczej…
Ktoś, kto nie płynął tratwą po „Rzece bez powrotu”, kto nie sterczał na „Przystanku autobusowym”, kto nie zmoczył głowy w całunie mgły nad „Niagarą”, kto nie wie, że „Mężczyźni wolą blondynki” (a diamenty to najlepsi przyjaciele dziewczyn…), kto nie widział, jak dmucha nowojorskie metro, walcząc z grawitacją i tekstyliami w „Słomianym wdowcu”, kto nie ma pojęcia (nobody’s perfect…) jak Sugar Kowalczyk grała na ukulele w „Pół żartem, pół serio” (nota bene chyba najgorzej przetłumaczony na polski tytuł anglosaskiego filmu – w oryginale „Some like it hot”…), kto nie przeczuwał, jak skończą „Skłóceni z życiem” – ten nie wie, co mówi, używając słowa KOBIETA. Nie w sensie ścisłym, mając na uwadze konkretną dojrzałą osobniczkę gatunku ludzkiego i płci żeńskiej. Nie wie, co mówi w sensie symbolicznym, metafizycznym, ikonicznym… Postawienie znaku równości między nazwiskiem Marilyn Monroe a esencją, rdzeniem pojęcia kobiecości nie jest żadną miarą nadużyciem.
Życie i dzieło Marilyn Monroe zostały przebadane, opisane, wreszcie zmistyfikowane przez setki autorów, ale nikt nie wpadł na koncept, jakim posłużyła się pani Winder. Ona przeanalizowała tylko rok w życiu gwiazdy. Rok, który w pewnym sensie i tak był przełomem, ale obiecywał o wiele, wiele więcej… To był rok ucieczki z Hollywood do Nowego Jorku. W zasadzie pięćdziesiąty piąty (tysiąc dziewięćset oczywiście, w ubiegłym wieku), ale trochę zahaczający o poprzedni i następny – w sumie jakieś czternaście miesięcy. To był jej rok wielkiego, dobrego ze wszech miar przepoczwarzenia: z gwiazdki o platynowych włosach, zmysłowym głosiku i seksownych okrągłościach, zarabiającej miliony (dla wytwórni 20th Century Fox i jej bossa Darryla Zanucka; ona sama miała z tego niewolniczą gażę…) – w świadomą, dokształcającą się aktorkę, kobietę pewną swej wartości, kochaną i kochającą. Oczywiście przed wyjazdem była już kimś, bo tak działał hollywodzki star system, który (oprócz kręcenia filmów oczywiście) funkcjonował jak dobre naoliwiona maszyna promocyjna, wspomagana przez zorganizowany układ dostarczania koncesjonowanych, zaprogramowanych niedyskrecji prasie, radiu i żywiołowo rosnącej telewizji. Starletki nie miały nic do gadania, były kółkami w maszynie robiącej dolary… Tak plugawiony dziś (i słusznie, i zasłużenie!) Harvey Weinstein, gdyby wtedy grasował (a nie cztery dekady później), mógłby za Zanuckiem i innymi samcami alfa z Beverly Hills co najwyżej nosić popielniczkę do strząsania popiołu z cygar i grzecznie słuchać ich alkowianych przechwałek.
Już w 1953 roku Marilyn miała dość: Zanucka, wytwórni Foxa, braku perspektyw artystycznych – tak ukochane przez kinową publikę role głupiutkich blondynek przyprawiały ją o kiepsko maskowany odruch wymiotny; nie lubiła oglądać swych filmów z tej epoki, nie cierpiała swego wizerunku, wykreowanego przez media (z udziałem agentów prasowych studia). No i przestała kochać i szanować swego męża – popularnego gwiazdora baseballa Joe DiMaggio. Ten wybitny zawodowy odbijacz piłeczki okazał się być zazdrosnym dupkiem i prostakiem; w gruncie rzeczy ograniczonym bęcwałem, który nie dorównałby kroku rozbudzonej intelektualnie Marilyn (ani nie miał takiego zamiaru…). Tyle że podobno ją kochał…
22 października 1954 roku było już po wszystkim: sąd w Santa Monica orzekł rozwód niedobranej pary gwiazd. Marilyn nade wszystko pragnęła odzyskać kontrolę nad swoim życiem artystycznym. Najdalej idący, najbardziej radykalny krok, czyli zerwanie z Foxem i Zanuckiem, na razie nie wchodził w grę. Problemy prawne i finansowe po takim kroku najtęższym fachowcom w branży wydawały się niemożliwe do ogarnięcia, a przecież było wielu takich, którzy z satysfakcją dokopaliby Zanuckowi.
Marilyn postanowiła nieco przebudować wizerunek – przejrzała setki portfolio koleżanek i konkurentek. Największe wrażenie zrobił na niej nowojorski fotograf mody, drukujący w „Vogue” i „Harper’s Bazaar”, niejaki Milton Greene: chłopczykowatej urody młodzieniec o niezwykłym talencie artystycznym. Spotkanie obojga – pełne zmysłowego zderzenia osobowości – stało się przełomem w ich karierach. Już na wstępie snuć poczęli plany twórczej ekspansji – założenia niezależnej wytwórni filmowej – ni mniej, ni więcej – na wspólny rachunek… Oczywiście tylko na Manhattanie. Dlatego któregoś dnia w końcu listopada 1954 roku w terminalu siódmym międzynarodowego lotniska LAX tuż przed północą pojawiła się posiadaczka paru kuferków (od Vuittona, kupionych na kredyt) bagażu i biletu na nazwisko Zelda Zonk, owinięta czarnym futrem z norek, z twarzą przesłoniętą ciemnymi okularami, w czarnej peruce, eskortowana przez znanego fotografa… Sygnał telefoniczny od podejrzliwego obserwatora ruchu na lotnisku uruchomił paparazzich obstawiających nowojorskie lotnisko Idlewild. Na parkingu czekała kubańska modelka Amy Franco Greene, żona Miltona i bezceremonialnie zapakowała wciąż owiniętą obszernym futrem Zeldę Zonk do… bagażnika cadillaca, po czym pojechała do swego domu wśród lesistych wzgórz w Weston w stanie Connecticut. (Greene miał atelier na Manhattanie, ale mieszkał poza miastem…). Tak oto odbył się transfer Marilyn Monroe na Wschodnie Wybrzeże… Do Nowego Jorku, którego praktycznie wtedy nie znała. Zaczęła poznawać i zdobywać miasto akurat w rozkwicie epoki, którą nazywam erą Goss Metro…
U dziennikarzy prasowych starszej nieco daty te dwa słowa wywołują masę skojarzeń natury fizykalnej: od akustycznych po… sejsmiczne. Goss Metro bowiem to jedna z najpotężniejszych drukarskich maszyn offsetowych; w standardowej konfiguracji dziewięciu agregatów potrafiąca produkować 50 tysięcy egzemplarzy gazety na godzinę – przy akompaniamencie basowego pomruku walców, silników, łożysk i terkocie przenośników, z drżeniem betonowych konstrukcji. Nowojorskie drukarnie w nocy emitowały osobliwy koktajl infradźwięków, jęków i wstrząsów, przyciągający grono nałogowców rotacji; maszyny te bowiem nie tylko drukowały gazety. One wydawały wyroki. I to na te wyroki czekali w okolicznych ciemnych, zadymionych barach, knajpkach i klubach najznakomitsi nowojorscy luminarze kultury. Każdego dnia dziesiątki imprez, premier, wernisaży, koncertów poddawało się osądowi nowojorskich recenzentów gazetowych, znanych z obiektywizmu, ostrości sądów i bezkompromisowej surowości. Dziennikarz pędził do redakcji i pisał recenzję, a grono „sprawców” zajmowało strategiczne pozycje wyczekujące w pobliskich barach… Gdy rotacja startowała – a był to nie dający się pomylić z niczym bodziec akustyczno-sejsmiczny – najszybszy, najtrzeźwiejszy i najbystrzejszy delegat pędził na rampę drukarni, by podebrać parę egzemplarzy; czasem robił to sam autor i szedł do umówionego baru, jeśli nie bał się linczu…
I teraz wyobraźcie sobie, że w takim ciemnym, zadymionym hałaśliwym barze, w atmosferze nerwowego wyczekiwania, w oparach taniego bourbona, na stołku przy knajpianym szynkwasie albo w „skórzanych” kanapowych lożach przy stolikach pojawia się platynowa kropla słońca, grudka gwiezdnego pyłu. Rozświetlająca wszystko dookoła… Zmysłowa i seksualna. Bezinteresowna, udzielająca wsparcia nawet wtedy, gdy sama go najbardziej potrzebowała… Słowem: w sam środek nowojorskiego życia towarzyskiego wpadł brylant czystej wody.
Listę nazwisk z ówczesnego towarzystwa Marilyn czyt się jak Almanach Gotajski amerykańskiej kultury. Frank Sinatra, Sammy Davis Junior, Dean Martin, koledzy z Actors Studio Strasberga: Marlon Brando, Eli Wallach, Ben Gazzara, Ellen Burstyn, Louis Gosset Junior, Maureen Stapleton, rodzina Lee Strasberga – najwybitniejszego nauczyciela aktorstwa według Metody Stanisławskiego, dziennikarze Elsa Maxwell (arcyplotkara) i Edward R. Murrow – reporter polityczny światowego formatu, reżyser Billy Wilder, pisarka Carson McCullers, pisarz Truman Capote, angielski dramaturg Terence Rattigan, aktor Laurence Olivier, reżyser Elia Kazan. No i nade wszystko amerykański pisarz i dramaturg Arthur Miller – od 1956 roku kolejny mąż Monroe…
Towarzyskie sukcesy Marilyn to jednak drobnostka w porównaniu z jej rozwojem artystycznym. Surowy nauczyciel zawodu Lee Strasberg był nawet umiarkowanie zadowolony z jej fachowych postępów; jego asystentka Stella Adler takoż… W zasadzie oboje byli zdumieni, jakiej to klasy inteligentny brylant z pogardzanego Hollywood wpadł im w ręce. Sprawy wytwórni MMP już nie szły tak dobrze, jak osobisty rozwój Marilyn (obok talentu, iskry bożej potrzeba też i kapitału…), ale Monroe kupiła scenariusz „Księcia i aktoreczki” od Rattigana, namówila sir Laurence’a Oliviera i zrobiła z nim całkiem przyzwoity film… A w tym czasie prawnicy Foxa, naciskani przez szefa, który bez Marilyn tracił miliony, negocjowali kontrakt – dla gwiazdy niezwykle korzystny. Można było wracać nad Pacyfik… Co też i Marilyn zrobiła – z nowym mężem, nowymi doświadczeniami, sukcesami, przyjaźniami. Szkoda, że ten nowojorski urlop nie nabrał cech trwałości… Czy jej życie pobiegłoby inaczej? Elizabeth Winder nie odpowiada na to pytanie, ale to, co o aktorce napisała, samo w sobie najwyższej jest próby. Kawał dobrej lektury…
Tomasz Sas
(25 02 2018)
Brak komentarzy